Nie lubimy takich sytuacji: my łapiemy się za głowę nad brutalnością faulu, kibice niemal wyskakują na murawę, by wymierzyć samosąd, a sędzia flegmatycznie wyciąga zaledwie żółty kartonik i co więcej: prawdopodobnie podejmuje decyzję w pełni zgodnie z obowiązującymi przepisami. W tej kolejce mieliśmy aż trzy wejścia w nogi, które u mniej wrażliwych widzów wywołują ból w dolnej części brzucha: Dytiatjew wyżył się w końcówce meczu Śląska z Cracovią, Kopacz przesadził z ambicją w pierwszej połowie meczu z Jagą, wreszcie Maghoma trochę zagalopował się w walce z Gytkjaerem.
Trzykrotnie ogromny impet, trzykrotnie olbrzymi ból u faulowanego, trzykrotnie jęknięcie u osób, które poczuły tego typu wślizgi na własnych nogach. I trzykrotnie decyzja: żółta kartka. Dlaczego to słuszna decyzja? Cóż, wejścia oczywiście były nierozważne, ostre, godne napomnienia, ale wszystkie poniżej linii kostek, wszystkie nie podeszwą zjeżoną korkami, ale innymi częściami nogi. W myśl przepisów: faul plus żółta kartka. Czy sędziowie wybroniliby się z decyzji o czerwieni? Tak. Czy VAR w pierwszej kolejności, a nasza niewydrukowana w drugiej ma podstawy, by zmienić pierwotną decyzję sędziego? Raczej nie. Niestety, jesteśmy wszyscy bezradni – przepisy nie kojarzą takiej brutalności z natychmiastowych wykluczeniem z gry – a szkoda.
Zaczęliśmy od razu z grubej rury, bo tak naprawdę tylko w tych trzech wypadkach mieliśmy podstawy do analizy pod kątem niewydrukowanej tabeli.
Wyników to by oczywiście nie zmieniło, Jagiellonia i tak by ograła Górnik, czy Kopacz wyleciałby z czerwoną kartką, czy nie, podobnie jak wykluczenie Dytiatjewa w 94. minucie gry we Wrocławiu nie przyniosłoby zmiany wyniku. Być może Lech zdołałby wcisnąć na 1:0, ale akurat przy wejściu Maghomy wątpliwości jest najmniej – z tych trzech to wejście było najbardziej “delikatne”.
Poza tym? Dość czysta kolejka. Najwięcej wątpliwości było chyba w akcji kończącej mecz Śląska Wrocław z Cracovią, gdy piłka trafiła w łokieć Stigleca. Piłkarz wrocławskiego klubu może tutaj mówić o dużym szczęściu – gdyby nie łokieć lewej ręki, piłka zapewne trafiłaby w jego wyprostowaną prawicę, a wówczas sędzia musiałby pokazać na wapno w doliczonym czasie gry. Nie mamy jednak zastrzeżeń do ostatecznie podjętej decyzji – mało czasu na reakcję, łokieć naturalnie ułożony, ręka nie powiększa nienaturalnie obrysu ciała, nie ma mowy o jedenastce. Drugie w kolejności są dwa spalone przy golach.
Szysz w meczu Legia – Zagłębie wychylił się odrobinę za mocno, co potwierdziło Houston – wystawała mu za linię praktycznie cała sylwetka, nawet jeśli mamy wątpliwości co do ułożenia stóp. Podobnie jest zresztą z Arturem Sobiechem ze spotkania Rakowa Częstochowa z Lechią Gdańsk. Doskonała prostopadła piłka, ale niestety dla gdańszczan – napastnik ruszył o setną sekundy za wcześnie i dał się złapać na minimalnym spalonym. Jeśli coś mielibyśmy w ten weekend weryfikować, to chyba prędzej spalonego Joao Moutinho z meczu w Premier League, te nasze rodzime spalone były dość oczywiste do wyłapania, jeśli nie przez sędziego, to przez VAR. W pełni zgadzamy się też z decyzją o karnym na Sobiechu, choć oczywiście wykorzystał on tutaj swoje doświadczenie i zamiast wybrać strzał z trudnej pozycji, podłożył się pod kosiarkę. To jednak didaskalia, najważniejsze że faul został odgwizdany prawidłowo.
Ostatnia sytuacja warta wspomnienia, to faul na Robercie Gumnym, który początkowo sędzia zinterpretował jako przewinienie młodego lechity. Powtórki, zwłaszcza z bocznej kamery, doskonale pokazały jednak, że to właśnie Gumny wygrał walkę o pozycję i dopadł do piłki. Choć kopnięcie wykonał pod niecodziennym kątem – to właśnie on był faulowany, nie próbujący uderzać Serrarens.
Kurczę, zero weryfikacji! Oby tak co tydzień, choć jeśli mielibyśmy sobie składać życzenia – wolelibyśmy, by takich fauli jak te trzy z pierwszych akapitów w ogóle w Ekstraklasie nie było.