W Zabrzu ostatnio robią, co mogą, żeby było jak na mundialu. Przyjechał Podolski, jest spray i Brazuca, dzisiaj na boisko wbiegł golas, który absurdem przebił wywiady Józefa Dankowskiego i tylko dopełnił obraz tego mocno przeciętnego meczu. Lech zremisował z Górnikiem, bo postawił na minimalizm. Odpuścił po mocnym początku. Dał się zdominować w środku. Ogólnie długo prosił się o gola i w końcu go dostał. Jeśli to miało być przetarcie przed Stjarnanem, to trzeba sobie powiedzieć, że wypadło słabo.
Sprawa jest prosta: to nie może być dobre spotkanie, jeśli w trakcie meczu najwięcej emocji wywołuje wbiegający na murawę golas. Lech miał dobre wejście, kasował Górnika wysokim pressingiem, ale im dalej w mecz, tym częściej naciskał na hamulec, a gra obrońców wyglądała tak, że jak ktoś jeszcze raz powie nam, że Kamiński świetnie wyprowadza piłkę do gry, to zabijemy go śmiechem.
Pochwalić można Teodorczyka, bo wrócił po kontuzji i znowu strzela. Drugiego gola w sezonie strzelił Zachara, a Sobolewski tak ustawił sobie środek pola, że to głównie dzięki niemu w drugiej połowie Górnik zepchnął Lecha do obrony. Mało, naprawdę mało jakości było dziś w piłkarzach Rumaka. Po cichu liczyliśmy na jakieś fajne zagrania Jevticia, ale od razu rzuca się w oczy, że facet prochu raczej nie wymyśli. Dzisiaj podawał do najbliższego, rzadko dynamizował akcje. Wyglądało to trochę jak na planie jakiegoś filmu, gdzie daje się po dwa browary statystom i mówi: stójcie.
Narzekamy na Lecha, ale w sumie Górnik nie był lepszy. Wszystko na, co go było stać, to strzał rozpaczy Kosznika, po którym gola strzelił Zachara. Poza tym bryndza. Robert Warzycha, wciąż skrupulatnie ukrywający się przed detektywem Majewskim, mówił, że jego podstawowym celem jest zbudowanie silnej obrony. – Musimy przestać krwawić w tyłach – powtarzał. No to dziś widzieliśmy młodego Sadzawickiego, który zawalił gola, a potem kilka razy nabierał się na zwody Pawłowskiego.
Nuda, straszne męczenie buły. Ale jedni i drudzy chyba są zadowoleni. Po dwóch spotkaniach mają cztery punkty. A o tym, że Jeż znowu dreptał w miejscu, a wprowadzenie Lovrencicsa i Hamalainena niczego Lechowi nie dało, za chwilę nikt nie będzie pamiętał. Typowe spotkanie bez historii. No, może poza tym wspomnianym jegomościem, co się rozebrał. Symboliczna scena na stadionie, na którym też goło i wesoło, bo co chwilę grożą, że nie będzie prądu.
Dobrze, że jesteś, ekstraklaso.