Mundial U-20 zakończył się dla Tychów z przytupem: najlepszym meczem, najlepszą frekwencją, najlepszą atmosferą, największą liczbą różnych smaczków. Takiego widowiska, jakie w ćwierćfinale stworzyli piłkarze Włoch i Mali jeszcze bardzo długo na tym obiekcie nie będzie.
Mimo że nie doszło do hitu Włochy – Argentyna, mimo że nie zagrali tu Polacy, przyszło aż 11567 widzów. To drugi najlepszy wynik frekwencyjny na “niepolskim” meczu podczas tego turnieju – zaraz po szlagierze Argentyńczyków z Portugalczykami w Bielsku. Różnica jest zresztą symboliczna, tam było około 300 osób więcej.
Przełożyło się to na naprawdę znakomitą atmosferę, przebijającą to, co działo się podczas grupowych spotkań Argentyny, a już wtedy ludzie bardzo dobrze się bawili.
Odnaleźć włoską flagę czy koszulkę było łatwo. Wielu Polaków sympatyzuje z reprezentacją Italii lub którymś z tamtejszych klubów, ale nie brakowało także Włochów z krwi i kości. Ta pani na przykład przyleciała ze swojego kraju specjalnie na ten mecz i dzień później wracała.
Przed pierwszym gwizdkiem o jakieś akcenty związane z przedstawicielem Afryki było z kolei bardzo trudno. Natknąłem się tylko na kibiców z… Chorzowa, którzy mieli malijskie flagi. – Zawsze kibicujemy teoretycznie słabszym, więc tym razem jesteśmy za Mali. Flagi uszyliśmy dzień wcześniej jedynie na ten mecz – tłumaczyli.
Później w oczy rzuciło się jeszcze kilka podobnych grupek.
Najlepsze zaczęło się po kilku minutach gry. Najpierw pojawiła się kobieta z dziewczynką owinięta malijską flagą. To wyglądało jeszcze niepozornie, ale zaraz potem za nimi wbiła rozśpiewana i roztańczona grupa kilkunastu Malijczyków, którzy zajęli miejsca na jednym z niższych sektorów. Od razu stali się najgłośniejsi i najbardziej widoczni, ale wyłącznie w pozytywny sposób. Co prawda na początku stewardzi próbowali ich upominać co do skali decybeli, którą osiągają, jednak dość szybko odpuścili.
To nie był doping irytujący – wręcz przeciwnie. Żadnych wuwuzel, na dźwięk których skręcają się wszystkie trzewia. Zamiast tego bębny, grzechotki i śpiewy. Momentalnie wzbudzili sympatię. Reszta publiki dość szybko nawiązała z nimi nić porozumienia. Bębniarz wybijał rytm, a cały stadion śpiewał “Mali, Mali, Mali!”. No, może prawie cały, ale ogólnie zdecydowana większość postronnych obserwatorów sympatyzowała z Sekou Koitą i spółką. Bywało nawet, że Włosi byli mocno wygwizdywani przy stałych fragmentach gry. Najbardziej tuż po ich trzecim golu, gdy wolno zabierali się za wykonanie rzutu rożnego. W sumie trudno się dziwić – w końcu w poprzedniej rundzie wyeliminowali naszych. Wszystko jednak mieściło się w cywilizowanych normach. Żadnych wyzwisk, rzucania przedmiotami i tym podobnych ekscesów.
W przerwie afrykańska grupka stała się największą atrakcją na trybunach. Ludzie chętnie podchodzili, zagadywali, prosili o fotki, a druga strona z pełną sympatią to odwzajemniała. Okazało się zresztą, że mowa głównie o malijskich studentach mieszkających w Warszawie, którzy skrzyknęli się na mecz. Polskie realia już trochę poznali.
Nawet bez tej ekipy trudno było nie odczuwać sympatii do Malijczyków. To reprezentacja grająca futbol szalony, w pozytywnym znaczeniu. Zaczęła turniej od niespodziewanego remisu z Panamą. Następnie wygrała 4:3 z Arabią Saudyjską po golu w 90. minucie, gdy przegrywała już 0:2 i 1:3. Potem stoczyła zacięty bój z Francją, zakończony porażką 2:3. W 1/8 finału wyeliminowała Argentynę po rzutach karnych, do których doszło dzięki bramce w ostatnich sekundach dogrywki.
Mali na odpoczynek miało dzień mniej niż Włosi, do tego w nogach ponad pół godziny meczu więcej.
Mało utrudnień? Potrzymajcie piwo.
Ćwierćfinał z Włochami zaczął się od kuriozalnego samobója Ibrahimy Kone. Napastnik norweskiego FK Haugesund okropnie skiksował pod swoją bramką po rzucie rożnym. Minęło z 10 minut i Ousmane Diakite wykluczył się z gry ostrym wślizgiem w nogi Luki Pellegriniego.
Wydawało się, że jest po zabawie. Italia miała swoje 1:0, grała w przewadze. Wszystko ustawione pod nią.
A tu psikus. W takich okolicznościach Malijczycy pokazali, jak wielki potencjał mają w ofensywie. Akcja na 1:1 była chyba najpiękniejszą na tym turnieju. Nie chodziło o jakąś kontrę, o poważny błąd któregoś z obrońców. Po prostu Włosi zostali rozklepani. Kone, autor samobója, wspaniale odegrał piętą do Sekou Koity, który mocnym strzałem przy słupku wyrównał.
Koita to być może najlepszy zawodnik całej imprezy. W piątek zaczął słabo, sporo tracił, ale z upływem czasu coraz częściej demonstrował absolutnie nieprzeciętne umiejętności. Dwa gole i trzy asysty, którymi mógł się pochwalić już przed ćwierćfinałem, dobitnie to potwierdzały. Zapamiętajcie jego nazwisko. Chłopak gra już w dorosłej reprezentacji, a latem wraca do Red Bull Salzburg, gdzie raczej prędzej niż później zabłyśnie. Ostatnio przebywał na wypożyczeniu w Wolfsberger AC, w którym w czternastu spotkaniach austriackiej ekstraklasy zdobył pięć bramek i zaliczył cztery asysty.
Koita w ostatniej minucie czasu doliczonego wywalczył jeszcze rzut karny, który zmarnował, ale nie miało to już większego znaczenia. Mali przegrałoby 3:4 zamiast 2:4. A wszystko przez to, że w rolę ręcznika wcielił się bramkarz Youssouf Koita. Zawalił on drugiego i trzeciego gola. Najpierw dał się zaskoczyć Andrei Pinamontiemu strzałem z bardzo ostrego kąta, a tuż po drugim wyrównaniu jego kolegów popełnił podwójny błąd. Pierwszy – wypuścił piłkę wychodząc do dośrodkowania. Drugi – naiwnie sfaulował tylko na to czekającego Pinamontiego. Sam poszkodowany pewnie trafił do siatki, znów nic sobie nie robił z ogłuszających gwizdów. Napastnik Interu pokazał, że jest prawdziwym liderem kadry U-20. Z poważnym graniem już się trochę otrzaskał. Zdążył zagrać kilka razy w pierwszym zespole “Nerazzurrich”, a w minionym sezonie regularnie występował w Serie A na wypożyczeniu we Frosinone, dla którego strzelił pięć goli. Co ciekawe, zaraz po zakończeniu tej imprezy przenosi się na Euro U-21, bo również tam został powołany.
Kto wie, jaki byłby dalszy przebieg meczu, gdyby Malijczycy chwilę po golu 1:1 nie zmarnowali sytuacji sam na sam. Koita zaliczyłby świetną asystę. A tak po trzeciej bramce zaraz rywal dołożył czwartą (piękna główka Davide Frattesiego) i wówczas faktycznie było wreszcie po zawodach. Niektórzy zaczęli opuszczać stadion, prawdopodobnie spiesząc się na mecz Polaków w Skopje. Gdyby wiedzieli, co ich czeka, pewnie w razie dogrywki szybko wracaliby na tyski obiekt z poczuciem winy.
Ogólnie jednak Malijczycy porwali publiczność i mimo porażki zebrali wielkie brawa. W pełni zasłużone.
Włosi znacznie wolniej schodzili do tunelu.
Pinamonti rozdał sporo autografów i użyczył twarzy do wielu zdjęć. Jeden z kibiców miał nadzieję, że dostanie od niego koszulkę.
Srogo się rozczarował.
Odpowiednią koszulkę już wcześniej miały te panie. To mama i siostra Davide Frattesiego, autora czwartej bramki. Frattesi jest środkowym pomocnikiem Sassuolo, ostatnio zbierającym doświadczenie w drugoligowym Ascoli.
Po takim widowisku nikt nie opuszczał stadionu rozczarowany, chyba nawet łącznie z malijskimi kibicami. Ćwierćfinał to i tak dużo, ich rodacy pokazali efektowny futbol, a oni sami wspaniale ubogacili obrazki z trybun. Po meczu impreza przeniosła się na zewnątrz. Było dalsze pozowanie do fotek, ale też lekcje gry na bębnach.
Już będąc daleko od stadionu wciąż słyszało się wybijane rytmy i okrzyki “Mali, Mali, Mali!”.
A włoscy kibice ciągle świętowali.
Szkoda, że to już koniec, ale w Tychach będzie co wspominać. Takie imprezy jak mundial U-20 naprawdę mają u nas sens, fajnie było się o tym przekonać na własnej skórze. Teraz powoli trzeba wracać do siermiężnej, pierwszoligowej rzeczywistości. Będzie bolało.
Tekst i zdjęcia: Przemysław Michalak