Te mecze to coś, jak rywalizacja Leo Messiego z Cristiano Ronaldo o Złotą Piłkę, jak walka Realu z Barceloną o mistrzostwo Hiszpanii, jak starcia Dartha Vadera z Lukiem Skywalkerem, albo Jamesa Bonda z jego arcywrogami. Słowem: creme de la creme, kwintesencja tenisa, coś, czego żaden kibic z własnej woli nigdy nie opuści. Dziś mieliśmy 39. pojedynek Rafy Nadala z Rogerem Federerem. Tym razem – niestety – zupełnie bez historii.
Zapowiadało się ultraciekawie. Jasne, obaj już mają swoje lata, obaj wygrali już wszystko, co było do wygrania, obaj zmagali się z różnymi kontuzjami. Ale wrócili do gry i prezentują poziom nieosiągalny dla młodszego pokolenia i przyszłych gwiazd tenisa. Federer w ostatnich latach konsekwentnie ignorował Roland Garros, poniekąd słusznie zakładając, że tytuł jest tam zarezerwowany dla Nadala. Tym razem postanowił spróbować sił. Argumenty miał mocne. Ostatnie sześć pojedynków z Hiszpanem rozstrzygnął na swoją korzyść (raz walkowerem). W ubiegłym roku nie grali, ale w 2017 pokonał go w finałach w Szanghaju, Miami i Melbourne oraz w 4. rundzie w Indian Wells. Wcześniej wygrał także w finale w rodzinnej Bazylei. Ostatnio musiał uznać wyższość swojego arcyrywala w półfinale Australian Open w styczniu 2014 roku. Trochę wody w Sekwanie od tego czasu upłynęło.
Dziś mierzyli się jednak w warunkach, które w ewidentny sposób faworyzowały Nadala. Hiszpan z kortów imienia Rolanda Garrosa urządził sobie prywatną spółkę z nieograniczonymi możliwościami. Dość powiedzieć, że w Paryżu przegrał w 2009 roku w 4. rundzie z Robinem Soederlingiem oraz w 2015 roku w ćwierćfinale z Novakiem Djokoviciem. W 2016 roku z powodu kontuzji oddał walkowerem mecz z Marcelem Granollersem. Wszystkie pozostałe występy na tych kortach od debiutu w 2005 roku – kończył zwycięstwem. Do dziś jego bilans we French Open wynosił więc 91-2 (walkoweru się nie liczy). Słownie: dziewięćdziesiąt jeden do dwóch (dla porównania bilans Federera to 70-16).
Jeśli chodzi o bezpośrednie pojedynki w Paryżu – także był nokaut. Do tej pory panowie walczyli tam pięciokrotnie. Federer wygrał w sumie cztery sety, nigdy więcej niż jednego w meczu. Cztery razy te bolesne porażki przypadały na finały (2006-08, 11). Gdyby nie wspomniana sensacyjna porażka Nadala z Soederlingiem, prawdopodobnie genialny Szwajcar nadal (he, he) by czekał na triumf w Paryżu.
Tak, czy inaczej, dziś miało być kolejne starcie tytanów. I było – ale głównie na papierze. Na paryskiej mączce na Nadala nadal (he, he) nie ma mocnych. Szwajcar robił, co mógł, ale trzeba przyznać, że za wiele możliwości to on nie miał. Skończyło się na dość szybkim 6:3, 6:4, 6:2. Nadal po raz 12. w karierze (w 15. próbie) zameldował się w paryskim finale. Zagra w nim albo z Dominikiem Thiemem (#4. w rankingu), albo z Novakiem Djokoviciem (#1). Tak czy inaczej – będzie murowanym faworytem.
A propos numerów – w turnieju kobiet próżno szukać czterech najwyżej notowanych tenisistek rankingu w półfinałach. Spotkały się tam Marketa Vondrousova (#38) z Johanną Kontą (#26) oraz Ashley Barty (#8) z Amandą Anisimovą (#51). Wygrały te pierwsze, dla obu jutrzejszy finał to największe osiągnięcie w karierze, a dla kibiców – kolejna nowa mistrzyni Wielkiego Szlema.
foto: newspix.pl