Reklama

Momenty przełomowe gliwickiego Piasta

Norbert Skorzewski

Autor:Norbert Skorzewski

20 maja 2019, 12:23 • 7 min czytania 0 komentarzy

Powiedzieć, że Piast Gliwice miał więcej wzlotów niż upadków, to jak stawiać dziś, że latem będzie ciepło. Oczywista oczywistość. Drużyna Waldemara Fornalika zaskakiwała zgraniem, kolektywem, ale przede wszystkim regularnością, czego najlepszym dowodem postawa w grupie mistrzowskiej i zdobycie 19 punktów na 21 możliwych. Imponujące, zresztą tak jak cały sezon dla tej gliwickiej bandy. Sezon, który – mimo wszystko – mógł potoczyć się różnie, ale we właściwych momentach u “Piastunek” uwidaczniało się przede wszystkim wyrachowanie, a w dalszej kolejności po prostu piłkarskie szczęście, w tej dyscyplinie przecież nieodzowne, by osiągnąć jakikolwiek sukces.

Momenty przełomowe gliwickiego Piasta

Dlatego pokusiliśmy się o kilka, naszym zdaniem, momentów przełomowych, które zadecydowały o tym, że wczoraj radowały się Gliwice, a smuciła Warszawa.

1. Piast mocno wszedł w sezon.

Przecież nic nie rozpędzi cię tak, jak dobre otwarcie, a Piast zaczął wyjątkowo efektownie. 2:1 z Zagłębiem Sosnowiec, 2:0 z Pogonią Szczecin, 2:1 z Zagłębiem Lubin. W porządku, nie ogrywał hegemonów, ale nie jego wina, że w tej lidze hegemonów nie ma sosnowiczanie i szczecinianie znajdowali się pod formą. Pokonanie Zagłębie Lubin, które wygrało dwa pierwsze spotkania, kazało sądzić, że Piast nie będzie w tym sezonie jakimś nieśmiałym chłopaczkiem, który przypadkiem trafił na imprezę do nieznanego wcześniej grona, lecz faktycznie w tej lidze o coś zawalczy. O co? Następne mecze – porażka i z Legią, i z Jagiellonią – zweryfikowały, że raczej nie o mistrzostwo, ale… No, sami wiecie, co.

2. Piast nie dał się zatopić.

Reklama

Te porażki stanowiły jeden z nielicznych momentów upadków, choć mało kto je wówczas tak nazywał, bo na tak wczesnym etapie nikt nie zakładał, że ta cała przygoda skończy się mistrzostwem. Koniec końców jednak należy docenić, że Piast nie znalazł się na jakimś złowieszczym, ostrym wirażu, łapiąc okropną serię kilku porażek z rzędu. Nie, przełamał się z Cracovią, potem zremisował z Lechem, co było o tyle cenne, że wówczas – po sześciu kolejkach – poznaniacy mieli 12 punktów, ale i dwie porażki z rzędu. Musieli cisnąć, a jednak nie dali rady.

3. Piast znakomicie przepracował okres przygotowawczy.

Chyba nie mamy co do tego wątpliwości. Przecież po szeroko pojętej rundzie wiosennej (innymi słowy: po meczach w 2018 roku) Piast tracił jedynie dwa punkty do podium, ale, z drugiej strony, miał ledwie cztery oczka przewagi nad dziewiątą Cracovią. W razie gorszego startu, awans do grupy mistrzowskiej byłby zagrożony. To naprawdę było realne. Pewne ostrzeżenie stanowiła końcówka rundy jesiennej. Gliwiczanie z ostatnich dziesięciu meczów wygrali jedynie dwa i widać było, że piłkarze powoli mają dość. Jednak cóż – Fornalik, reprezentujący szkołę śp. doktora Wielkoszyńskiego, nie pierwszy raz nie zawiódł zimą.

Wiosna to już typowe pach, pach, pach i sprawa załatwiona. Siedemnaście meczów, trzynaście zwycięstw, dwa remisy i dwie porażki. Nic dodać, nic ująć.

4. Piast bardzo dobrze wszedł w rundę wiosenną.

Na początku zimny prysznic, 1:2 z Cracovią, ale potem arcyważne zwycięstwo. 4:0 nad Lechem w Gliwicach. Z Lechem Adama Nawałki, który – po zimowej przerwie – miał straszyć wszystkich wokół, a jednak wyszło tak, że bardziej bał się własnej nieporadności niż przeciwników. Fornalik mógł pękać z dumny, bo serio – w jego drużynie funkcjonowało absolutnie wszystko. Znamienne, że każdy zawodnik gliwickiego zespołu dostał od nas notę powyżej wyjściowej. Ewenement. Piłkarze Piasta byli znacznie szybsi, ruchliwsi, zwinniejsi, szybciej myślący i przewidujący, a goście prezentowali się, jakby dopiero co zakończyli dwutygodniowe bieganie po górach i po raz pierwszy od dawna oglądali piłkę.

Reklama

Na gorąco pisaliśmy, że Piast wszystkie słabości przeciwnika znakomicie wykorzystywał. „Kolejorz” był beznadziejny, ale jeszcze należało to odpowiednio zagospodarować. Świetnym posunięciem Fornalika okazało się obstawienie prawej strony Marcinem Pietrowskim i Martinem Konczkowskim, którzy normalnie rywalizowaliby o miejsce na prawej obronie. Poza jedną akcją Pedro Tiby, ta strefa została zamknięta dla Lecha, za to z przodu obaj mocno się wykazali. Pietrowski wrzucał, gdy Felix główkował w słupek, a Konczkowski asystował Piotrowi Parzyszkowi i zaliczył asystę drugiego stopnia przy czwartej bramce. Zresztą nie tylko świetnie dośrodkowywał, ale też wygrywał wiele pojedynków. Całościowy efekt był imponujący i też koniec końców okazało się, że jednoczesna gra Pietrowskiego i Konczkowskiego wyszła w przekroju całego sezonu Piastowi na dobre. A od tego meczu rozstrzelał się też Parzyszek.

5. Piast pokonał Lechię w Gdańsku na otwarcie grupy mistrzowskiej.

Jeżeli nie chcesz być mistrzem przypominającym kolosa na glinianych nogach, musisz straszyć każdego, kto do ciebie przyjeżdża. A Piast straszył każdego, kto zawitał do Gliwic, czego najlepszym dowodem dziewięć zwycięstw z rzędu w dziewięciu ostatnich domowych spotkaniach. Dziewięć zwycięstw z rzędu! Przy Okrzei stworzono wyjątkowo solidną twierdzę, wzmocnioną fosą i ziejącym ogniem smokiem, ale grzechem byłoby nie docenić postawy Piasta w delegacjach. Przecież o mistrzostwie nie byłoby mowy, gdyby – na otwarcie rywalizacji w grupie mistrzowskiej – nie udało się pokonać Lechii w Gdańsku. Lechii liderującej, Lechii zmierzającej po upragniony tytuł, ale i Lechii, która po podziale na grupy kompletnie się rozsypała. Rozbiórkę rozpoczęła ekipa Waldemara Fornalika, która utarła nosa gdańszczanom i pokazała, że wcześniejsza porażka – z 27. kolejki – wzięła się wyłącznie z braku szczęścia, konkretnie z nieskuteczności Piotra Parzyszka.

6. Piast pokonał Legię w Warszawie.

Zwycięstwo arcyważne, tak naprawdę decydujące o tytule mistrzowskim. Historyczne, gdyż Piast nigdy trzech punktów z Łazienkowskiej nie wywiózł. I wcale nie stało się to jakimś fartem, psim swędem po jednej akcji i murarce przez cały mecz. Wręcz przeciwnie – Piast tak samo zasłużył na zwycięstwo w Warszawie, jak zasłużył na mistrzostwo Polski. Nawet jak Legia dominowała przez całą drugą odsłonę, to nie miało się wrażenia, że drużyna Fornalika traci kontrolę, że już nie wie, co ma robić i zostaje jej liczenie na opatrzność

To była 34. kolejka, więc ostatnia prosta. Zresztą, od porażki z Piastem warszawianie nie wygrali żadnego meczu do końca sezonu, co jest bardzo znamienne.

7. Piast miał Szmatułę, który w odpowiednim momencie zrobił swoje.

Bez interwencji 38-letniego bramkarza, który jesienią stracił miejsce w składzie i po raz ostatni na boisku pojawił się pod koniec października, mistrzostwa Polski mogłoby w Gliwicach nie być. Z pełnym przekonaniem nie napiszemy, że by go nie było, bo wiemy, jak finiszowała Legia, ale kto wie – może w razie straty punktów przez gliwiczan legioniści nabraliby rozpędu i skończyli na pierwszym miejscu? To jednak gdybanie, fakty są takie, że Piast – po absolutnie szalonej, wymykającej się ramom jakiejkolwiek logiki końcówce – ograł Jagiellonię.

Jak tego dokonał? W iście filmowym stylu. Przypomnijmy naszą relację:

89. minuta. Aleksandar Sedlar bezmyślnym wślizgiem wchodzi w Marko Poletanovicia, o trafieniu w piłkę nawet nie ma mowy. Już w momencie rozpoczęcia tej interwencji przez Serba gliwiccy fani mogli złapać się za głowy, bo na kilometr pachniało to rzutem karnym. I po obejrzeniu powtórek tak też zdecydował sędzia Jarosław Przybył. Jakub Szmatuła musnął piłkę po strzale Jesusa Imaza, ale ta odbiła się od słupka i wpadła do siatki. 1:1.

Doliczony czas. Dalekie podanie do Tomasza Jodłowca. Do jego zagrania dochodzi wbiegający Jorge Felix, ma wymarzoną sytuację, ale trafia w Grzegorza Sandomierskiego. To jednak nie koniec: Jodłowiec z powietrza oddaje strzał życia, kopnął w samo okienko. Na stadionie euforia, nawet bracia Fornalikowie z radości wbiegają na boisko, co już samo w sobie mówi o niesamowitości tych wydarzeń.

Mija może minuta, Taras Romanczuk wygrywa główkę w polu karnym, Sedlar znów nie ogarnia, ładuje się nogami w Imaza i karny bez dyskusji. VAR nawet nie jest potrzebny. Na trybunach szok i niedowierzanie, zbiorowa konsternacja. Poszkodowany znów zamierza wymierzyć sprawiedliwość, ale tym razem Szmatuła go rozgryzł i obronił. To była 94. minuta! Sędzia nawet nie wznawiał gry. Waldemar Fornalik znów skakał z radości i… chyba coś sobie naciągnął, bo trzymał się za nogę z grymasem bólu.

Jak widać – momentów przełomowych było kilka, ale chyba zgodzimy się, że znakomita praca w okresie przygotowawczym i szalona końcówka z Jagiellonią okazały się najbardziej znaczące.

Fot. Newspix.pl

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

0 komentarzy

Loading...