Reklama

Na placu zabaw byłem ja i same kobiety

redakcja

Autor:redakcja

13 maja 2019, 18:41 • 13 min czytania 0 komentarzy

Co robią piłkarze, gdy wieszają buty na kołku? To trudny moment – trzeba zaczynać życie zawodowe od nowa. Nie każdy się odnajdzie. Różnymi ścieżkami prowadzi wtedy życie. Bartłomiej Jamróz, były zawodnik Ruchu Chorzów, Wisły Kraków, Hutnika i APOEL-u Nikozja, na kilka lat został tatą na pełny etat, a do pracy chodziła wyłącznie jego żona.

Na placu zabaw byłem ja i same kobiety

Zapraszamy.

***

Czym się pan obecnie zajmuje?

Wybudowałem dom pod Krakowem, a pracuję u mojego serdecznego przyjaciela i sąsiada w firmie oświetleniowej, gdzie jestem handlowcem. Do pracy mam trzy minuty spacerkiem.

Reklama

Jakbym spytał dwadzieścia lat temu, czym będzie się pan zajmował, to co by pan odpowiedział?

Na pewno nie wymieniłbym zawodu, który aktualnie wykonuję. Wtedy w ogóle nie myślałem, co będę robił.

Myślał pan, że kariera będzie trwać wiecznie?

Myślałem, że kariera będzie trwać wiecznie. I że odzyskam wszystkie pieniądze, które mi się należą, dzięki czemu więcej zainwestuję.

Ile panu przepadło pieniędzy?

Tylko z Chorzowa trzysta tysięcy złotych, a pamiętajmy, że kilkanaście lat temu miały większą siłę nabywczą. To kwota już z odsetkami.

Reklama

Są jakiekolwiek szanse, że pan je odzyska?

Przestałem o tym myśleć. Przeszedłem przez wszystkie szczeble, komisje, apelacje i nic to nie dało. Jeździłem do PZPN i innych instytucji, wszyscy przyznawali mi rację, a potem przyznawali też klubowi licencję i tak to się rozmywało. Ja się już w pewien sposób z tym pogodziłem. Ale kiedyś… uczciwie zarobiłem te pieniądze. I ich nie mam. Taka niesprawiedliwość. Kończąc karierę mógłbym lepiej z tymi pieniędzmi zabezpieczyć rodzinę.

Całe pana pokolenie piłkarzy borykało się z podobnymi problemami.

Graliśmy w takich czasach, mam nadzieję, że teraz jest już lepiej i łatwiej odzyskać pieniądze.

Czy wy się z tym oswoiliście, ze swoistą ruletką, że nie wiadomo jak to będzie, bo w każdym prawie klubie bywa różnie?

Jak szedłem do Chorzowa nie było tam większych problemów finansowych. Ruch był wypłacalny. Grałem tu pięć lat, dopiero po dwóch latach zaczęły się problemy. Niewypłacane pensje, niewypłacane premie. Później już tylko raz na trzy miesiące coś wypłacali, żeby PZPN się nie przyczepił. Przepisy w PZPN było takie, że jak dadzą cokolwiek, jakieś podstawowe pieniądze na ZUS, to nic z tym nie można zrobić. I tak to się kręciło.

Żył pan z kupki.

Żyłem i dopłacałem, bo dojeżdżałem z Krakowa. Traciłem a nie zarabiałem pieniądze, do tego nie mogłem odejść gdzie indziej. Gdy załatwiłem sobie adwokata, żeby coś zadziałać, miałem przez to problemy w klubie. Byliśmy akurat na obozie w Dębicy. Mój adwokat, mecenas Agata Wańtuch, upomniała się o zaległości. Dostałem telefon, że mam się pakować i wracać do klubu, ale wstawił się za mną trener. Innym razem ja i Rafał Kwieciński dostaliśmy przymusowy urlop za upominanie się o pieniądze.

Ile trwał?

Tydzień. Pismo jak na filmach: masz iść na urlop. Rafał został też przesunięty do rezerw na całą rundę.

Jaki ma pan dzisiaj stosunek do Ruchu?

Zespół, trenerów, kibiców, całą atmosferę wspominam bardzo miło, z sentymentem, złego Ruchowi nie życzę, to, że spadł przyjemne nie jest. Ale działacze… Postąpiono z nami tak jak postąpiono. No i należy sobie zadać pytanie, na ile to też kwestia braku organu, który czuwałby i dyscyplinował. PZPN nie robił nic. Na klub nie naciskano w żaden sposób, by wypłacili nam pieniądze. Dostawali jakieś pozorne kary. Zakaz transferów na pół roku, niemal cały przypadał na czas między okienkami transferowymi, klub i tak sobie bez trudu radził. Sprawa zamiatana pod dywan. I tak kilkanaście lat.

Każdego piłkarza czeka ten trudny moment, kiedy zawiesza buty na kołku i zastanawia się co wtedy robić. Jak to wyglądało u pana?

Zostałem ojcem, który wychowuje dzieci. Tata na pełny etat.

Został pan w domu?

Żona wróciła do pracy, a ja zostałem w domu z trójką dzieci. Ania urodziła się w 2003, Bartek w 2006, Zuzia w 2009 – jak przyszedł 2012 rok, śmiałem się, że muszę wyjechać z domu, żeby nie było czwartego. Żona pracuje w sądzie, także musiała wrócić, a ja, można powiedzieć, budowałem dom z dzieckiem na ręku. Rutyna dnia: wstać, nakarmić, odprowadzić, przyprowadzić. Rodzic to niedoceniana praca.

Co jest najtrudniejsze w tej “pracy”?

Gdy mój drugi syn się urodził przez dwa lata nie przespałem nocy. Co 2-3 godziny wstawaliśmy, czy ja czy żona, choć częściej chyba jednak ja.

A co najpiękniejsze?

Jak pytaliśmy się mojej córki:

– Kto cię urodził?

– Tatuś!

Ciekawe, co na to mama.

Nie wiem, czy była tak bardzo zadowolona, ale rozumie to.

A jak otoczenie postrzegało fakt, że pan został w domu i wychowuje dzieci? W naszej kulturze to niecodzienne.

Troszkę się zmieniło już to postrzeganie, dziś społeczeństwo przyzwyczaiło się, że jest urlop ojcowski. Ale wtedy na placu zabaw byłem ja i same kobiety. Niemniej to była po prostu najlepsza droga dla nas – żona dobrze zarabiała, a ja po piętnastu latach gry mogłem zastanowić się co dalej, bo wiadomo, że nie jest tak łatwo się przebranżowić. Nie żałuję ani chwili. Mogę z dumą powiedzieć, że jesteśmy szczęśliwą rodziną, mamy fajne dzieci, a ja jestem szczęśliwym człowiekiem – na pewno tamten czas pomógł, jeszcze bardziej skonsolidował nas jako rodzinę.

Dziś coraz częstszym modelem jest sytuacja, gdy rodzice idą do pracy, a dzieckiem większość dnia zajmuje się wynajęta niania.

Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, natomiast nie chcę oceniać. Nie mogę też powiedzieć, że wychowywałem je w tamtym okresie zupełnie sam, bo rodzice pomagali, babcia gotowała, dziadek na spacery zabierał, ale myślę, że dla dzieci to miało znaczenie, że spędzały czas z najbliższymi, którzy się nimi opiekowali.

Co sprawiło, że wrócił pan do pracy?

Dzieci podrosły, poszły do szkoły, skończyłem budowę domu, trzeba było coś ze sobą zrobić. Nie mogłem być osobą, która nic nie robi. Akurat nadarzyła się okazja po sąsiedzku, więc wszystko wyszło w dość naturalny sposób. Nie ukrywam, rychło w czas, bo mnie też już męczyło siedzenie. Grając w piłkę cały czas ma się kontakt z ludźmi, to wyjazdy, to adrenalina. Non stop coś się dzieje. Nie mam nic przeciwko spokojnemu trybowi życia, ale potrzebowałem zmiany.

Co by pan poradził w kontekście piłkarskiego “życia po życia” tym, którzy obecnie grają w piłkę?

Odkładać pieniądze. Inwestować z głową. My mamy mieszkanie pod wynajem i udziały w hotelu, nie były to najgorsze inwestycje, ale pewnie można było w nieruchomości zainwestować więcej. Będąc piłkarzem człowiek przyzwyczaja się też, że wszystko ma podane na tacy. Od sprzętu, ubrań, po jedzenie. Po zakończeniu kariery trzeba robić wszystko samemu. Nie twierdzę, że musiałem się uczyć od nowa życia, ale trzeba było sobie to i owo przypomnieć.

Problemem jest też inflacja życia. Zarabiając dużo człowiek przyzwyczaja się wydawać dużo, a przyzwyczajenie drugą naturą człowieka.

Przychodzi moment, kiedy człowiek się nad tym zastanawia, ja też to miałem. Nawet się przestraszyłem, że tych pieniędzy w końcu zabraknie i co wtedy. Przechodzą myśli przez głowę: co będzie za chwilę? Był moment paniki. Człowiek przestał zarabiać, a wydaje wciąż sporo. Nie tak łatwo od razu sobie odmówić tego czy owego, jak się polubiło pewien komfort. Przykładowo zagraniczne wakacje – jak się jedzie całą rodziną, czyli w moim przypadku w piątkę, to nie jest mały koszt. Budowa domu to też skarbonka.

Najbardziej ekstrawagancka rzecz, jaką kupił pan za czasów kariery?

Honda Civic prosto z salonu w 1998 roku, sprowadzona z Japonii. Kosztowała sześćdziesiąt tysięcy złotych. Poszedłem i po prostu ją kupiłem. Zajechałem pod dom czekając na zachwyt żony, a tutaj:

– Wydałeś tyle pieniędzy na samochód?!

Zła była.

W ogóle pan nie skonsultował wydatku z żoną.

Nie. Aż mi potem głupio było, całą noc spać nie mogłem. Ale ten samochód długo jeździł, chociaż tyle.

Był pan kiedyś w kasynie?

Byłem, ale nie grałem. Nigdy mnie nie ciągnęło, choć wielu chłopaków znam, których to dotknęło.

Powszechna plaga czasów pana kariery.

Tak, to była plaga. Przyszła nie wiadomo skąd, nagle. Przez jedną noc mogłeś przegrać wszystko. Idziesz, zaczynasz grać, alkohol pobudza, a zarazem otumania zdrowy rozsądek. Miałem kilku kolegów, którzy grali notorycznie. Sami siebie okłamywali: mówili tylko o tym ile wygrali, nigdy o tym ile przegrali, choć te drugie kwoty zawsze były większe.

Dlaczego piłkarze są tak podatni na hazard?

Bo ogółem podatni na hazard są ludzie, którzy mają pieniądze. Piłkarz ma do nich łatwy dostęp. Wygram mecz, dostanę znowu. Jak przegram, nic się nie stanie, mogę wrócić. Jak stracę, minie tydzień, dostanę premię.

Jaki był pana sekret, że pana to nie wciągało?

Nie wiem, po prostu nie miałem pociągu. Chodziłem czasem tylko i oglądałem. Nie rozumiałem jak można grać na przykład na maszynach, ale widziałem ludzi, którzy potrafili władować w to kilka tysięcy. Raz kolega przy innej grze dał mi trzy tysiące do kieszeni:

– Słuchaj, jak będę chciał tych pieniędzy od ciebie, masz mi tego nie dawać.

– Dobrze.

Przegrał wszystko co miał. Mówi:

– Daj mi te pieniądze.

– Nie dam ci, sam mnie o to prosiłeś.

Jak mnie zaczął wyzywać, przeklinać… dałem mu i wyszedłem. Przegrał te pieniądze też. Na drugi dzień przepraszał, ale co to zmienia.

Największe grzechy polskiej piłki pana czasów?

Tylko jeden grzech: handel meczami. Nie chcę do tego wracać. Wymazałem to.

Jak pan wchodził do futbolu, miał naiwne spojrzenie na polską piłkę?

Tak. Bardzo szybko przyszło otrzeźwienie. Ktoś mądry mi powiedział, że w tej lidze są dwa rodzaje meczów: kupione i sprzedane. Czasem jechałeś na mecz i wiedziałeś, że przegrasz. Były stadiony, gdzie ciężko było o cokolwiek. Jak graliśmy z Hutnikiem na Stomilu, Stomil musiał wygrać, żeby się utrzymać. Sędzia powiedział mi spokojnie:

– Ty meczu nie dokończysz, dostaniesz czerwoną kartkę.

Przegraliśmy, kartkę dostałem, Stomil się utrzymał. Scenariusz z góry.

To po co grać? Nie lepiej zmienić zawód?

A co dalej robić? Z tego żyjesz. Do tego się człowiek przygotowywał przez długie lata, o tym marzył, kopiąc piłkę od dzieciaka. Mam dość, rezygnuję i co dalej? Gdzie zarobię podobnie? Myśli się, żeby pokazać się i wyjechać chociażby. Miałem możliwość wyjazdu do Grecji w czasach Ruchu, ale niestety nie puścili mnie.

Później udało się panu wyjechać na Cypr, zrobił pan tam brązowy medal ligi, a potem trafił do APOEL-u. Solidna marka, choć wtedy jeszcze nie tak znana w Europie.

Liga cypryjska była wówczas słabsza niż polska, dopiero po kilku latach Cypr poszedł do przodu tak, że APOEL co rok grał w Lidze Mistrzów. Widać było już za moich czasów te zakusy: moim kolegą z szatni był choćby Paul Okon, kiedyś piłkarz Lazio, Fiorentiny i Leeds. Był też Fernandes, który wygrał Champions League z FC Porto. Proponowałem go Wiśle, która akurat była na Cyprze na obozie z Petrescu, ale nie chcieli go. Pojechał potem chłopak do Rosji grać. Wielki talent.

Jest pan z Krakowa, który wiadomo jaką jest owiany sławą jeśli chodzi o sprawy kibicowskie. Jak było w tym względzie w pana latach nastoletnich?

Na pewno nie tak, jak jest w tym momencie. Animozje zawsze były, Kraków jest podzielony, wtedy był jeszcze bardziej, bo liczył się jeszcze Hutnik. Ale Cracovia grała niżej, Wisła wyżej, nie było bezpośrednich starć to i może napięcie było mniejsze. Ostatnio jednak dzieją się rzeczy makabryczne. Mieszkałem przez lata na osiedlu Cracovii. Bywało, że widziałem przez balkon zgraję z tasakami i toporami. To było przerażające. Normalni ludzie bali się wychodzić na ulicę, kiedy oni zbierali się na mecz.

To, że pan grał w Wiśle, nie było nigdy punktem zapalnym?

Raz mi się zdarzyło, że odprowadzałem kolegę do taksówki, podjechał akurat samochód z kibicami Cracovii. Zaczęli nas za nogi z taksówki wyciągać. Ostatecznie jednak… pobili się między sobą. Powiedziałem, że mieszkam na tym osiedlu od X lat i niektórzy musieli mnie poznać, że jestem swój, nawet jeśli nie z Pasów.

Jaka była Wisła Kraków czasów, gdy pan wchodził do piłki?

Mocna, rok czy dwa lata wcześniej zrobiła ligowe podium. Janik, Świętej, Gałuszka, Włodarz, Jałocha, Kaliciak… Było z kim grać. Co do organizacji, to miło wspominam bankiety pomeczowe, które były oficjalnie organizowane.

Lataliśmy też na mecze. Może nie zawsze, ale dziś nie lata się po Polsce na mecze prawie wcale, a my owszem, do Szczecina czy Poznania samolotem wojskowym przeznaczonym dla spadochroniarzy. Ławki wzdłuż boków, telepało nim na wszystkie strony, chciało się wymiotować. Ja po pierwszym locie pomyślałem, że wolę wrócić na piechotę. Choć wiadomo, że taki lot był chociaż krótki, nie to co wyprawa autobusem do Białegostoku – gdy Jaga spadła, z przyczyn logistycznych cieszyła się cała liga. Jeśli chodzi o loty natomiast, to ciekawie leciało się tylko z Ruchem do Portugalii białoruskimi liniami lotniczymi. Załoga pijana, zalane stewardessy spały na naszych torbach. Jak zatrzymaliśmy się na międzylądowaniu we Francji, jeden z pilotów wyszedł skrzydło dokręcić. Przejeżdżał akurat autobus z Francuzami, aż się zatrzymali żeby zdjęcia zrobić.

Oczywiście gorzej było ze sprzętem. Jedne buty na cały sezon, po jednej koszulce… Jak zgubiłem strój w Azerbejdżanie, zrobił się po powrocie spory problem. Mogłem przez to nie grać. Musieli kombinować migiem stroje i dorabiać.

Skoro przy meczach pucharowych, jak pan wspomina mecze z Monaco?

To była bajka. Polecieliśmy do Monte Carlo, przepiękna pogoda, przepiękne miasto. Żółwie na ulicach, trawka wystrzyżona, najlepsze samochody. Robiliśmy sobie zdjęcia z jachtami, jakie widzieliśmy tylko na filmach. Inny świat, nie mówiąc o sklepach. W Polsce była wtedy bieda. Jak Monaco przyleciało, w klubie poczęstowano ich na oficjalnym spotkaniu wodą mineralną i paluszkami. My tam mieliśmy szwedzki stół, wszelki alkohol, najlepsze dania.

Polecieliśmy połową chłopaków, bo działacze musieli jechać. Ostatecznie poleciało dwóch działaczy na jednego zawodnika. Ale choć wyglądaliśmy przy Monaco niemal jak amatorzy, na boisku nie było źle. Pomogło na pewno też boisko w Krakowie, które na francuskie standardy reprezentowało pewnie okręgówkowy poziom. Błoto po kolana, narzekali na nie strasznie.

Jak pan wspomina Moussę Yahayę? Barwna postać tamtych lat.

Wielki talent, fajny chłopak tylko straszny leń. On powiedział, że gra tylko wielkie mecze. Na treningach cień zawodnika, nie biegał, nie walczył – ot, żeby przetrwać. Ale rzeczywiście, jak przychodziło do dużych stawek, grał znakomicie, strzelał, kiwał jak chciał. Miał cel, żeby wyjechać za granicę i go zrealizował.

Jeszcze lepszą drużyną niż ówczesne Monaco był Inter Mediolan, na który wpadliście z Ruchem Chorzów.

Wiem jakie były wyniki, ale nie wyglądało to moim zdaniem tak źle. Do 60. minuty u siebie graliśmy dobrze, potem dopiero się posypało. Graliśmy na Stadionie Śląskim, kibiców mnóstwo, atmosfera wspaniała. Przed meczem trener Jan Rudnow powiedział, że makaron lubimy i Włochom wpieprzyć musimy. To był trener, który miał wyraziste powiedzonka. Przed Żalgirisem powiedział, że za każdą bramkę stawia nam po flaszce wódki. Wygraliśmy 6:0.

I naprawdę postawił?

Tak, przyniósł po flaszce. Miał swoje sposoby mobilizacji.

Kto panu najbardziej zapadł w pamięć z tego meczu?

Recoba, który strzelił nam bramkę i z którym wymieniłem się koszulkami. Mam ją do dzisiaj. Seedorf był bajeczny technicznie, robił sztuczki, bawił się. Pamiętam też, że wychodząc na Giuseppe Meazza rzucali w nas ziemniakami. Wychowywałem się na Milanie z Rijkaardem i Van Bastenem, więc mecz z Interem miał dodatkowy smaczek. Samo San Siro mnie jednak trochę rozczarowało, przynajmniej jeśli chodzi o szatnie. Myślałem, że będą większe. W dniu meczu chyba włączyli też… klimatyzację na stadionie, bo dzień wcześniej przy takich samych warunkach było czterdzieści stopni, nie dało się grać, a następnego dnia było przyjemnie i chłodniutko.

Trener Lenczyk prowadził pana zarówno w Ruchu jak i Wiśle Kraków.

Uważam go za swojego piłkarskiego ojca, bardzo go szanuję. Jeździliśmy wtedy grupą krakowską do klubu, często zabierał się z nami trener Orest. Bywało, że jedną historię opowiadał godzinę. Nikt nie wiedział o czym dokładnie jest ta historia i o co mu chodzi. Ale na koniec jedna puenta była taka, że wszystko układało się w jedną całość. Niesamowicie mądry człowiek.

Śledzi pan dzisiaj Ekstraklasę?

Śledzę, najczęściej przez pryzmat Wisły, która fajnie gra w piłkę, co trzeba tym bardziej docenić po wszystkim, co wydarzyło się w ostatnich miesiącach. Są nieobliczalni, to zawsze miłe z perspektywy kibica.

A jakie różnice widzi pan w Ekstraklasie poza stadionami?

Nie chcę oceniać kto jak gra. Gdy ja wchodziłem do piłki, słyszałem starszych:

– A, bo my to graliśmy, teraz to się nie gra.

Nie chcę tego robić. Czy myśmy byli lepsi, czy oni są teraz, to nieporównywalne, bo cały futbol się zmienia. Tak samo nie da się porównać kto był lepszy, czy Pele, Maradona czy Messi. Piłkę można porównywać tylko w ramach swoich czasów i zastanawiam się kiedy obejrzymy mecz z Polakami na poziomie ostatnich półfinałów Ligi Mistrzów.

Rozmawiał Leszek Milewski

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...