Pozostaje oznajmić nam to, co zazwyczaj czynimy w sierpniu lub jesienią. Ruszył sezon bolesnych eurowpierdoli. Legia Warszawa rzeczywiście deklasuje ligowych rywali we wszelkiej maści rankingach finansowych, jednak za nic w świecie nie może sobie poradzić z półprofesjonalną zbieraniną sympatycznych Irlandczyków. Parę dni temu przy Łazienkowskiej zebrali się Jehowi, w środowy wieczór zaś zorganizowano nieplanowane – trzymajmy się tej wersji – obchody świętego Patryka. Powinniśmy szydzić, powinniśmy nie żałować legionistom razów, ale póki co to bardziej chce się nam płakać. Co to, kurwa, w ogóle było?
Jak w tytule. Miał być Sagan, a strzelił Fagan. Jedyny zawodnik w ekipie gości, który profesjonalną piłkę widział nie tylko w telewizorze. On akurat przez parę lat szkolił się w akademii Manchesteru United, z którym zdarzyło mu się nawet dotrzeć do finału FA Youth Cup. Przebierał się w jednej szatni z Dannym Welbeckiem czy Ronem-Robertem Zielerem. Wtedy co prawda nazywał się Chris Fagan, teraz funkcjonuje jako Joseph. Joseph z St. Patrick’s Atletic. Jak to dumnie brzmi, prawda?
Do tej pory wydawało nam się, że jeśli piłkarz Legii może przegrać z Irlandczykiem, to najprędzej ten wpierdol miałby miejsce w jednym z popularnych w Warszawie Irish Barów. Bo, wiadomo, żeby pić, to trzeba umić. Cóż, okazało się, że aby wygrać z nim na boisku, również trzeba umić. Grać. Ten pocieszny zespół pod wezwaniem świętego Patryka dokonał rzeczy, której rok temu w pierwszym meczu blisko byli pasterze z walijskiego New Saints…
Czego bowiem obawiali się piłkarze Berga? Że goście mieli koszulki do złudzenia przypominające trykoty Steauy, bardzo źle kojarzącej się przy Łazienkowskiej? Całkiem niedawno prezes Leśnodorski zuchwale przekomarzał się, że kiedy jak kiedy, ale teraz to Legia z Rumunami by się rozprawiła. Że nie sprzedali żadnego z najważniejszych graczy, że uzupełnili skład ambitnymi chłopakami, mającymi podnieść rywalizację.
Tak, jasne. Mrzonka. Ściema. “Legia grać, kurwa mać” – niosło się po Pepsi Arenie, odkąd na stadionowym zegarze wybiła 60. minuta. Ale pobożne życzenie kibiców poskutkowało tym, że po prostu sobie pokrzyczeli. Jutro skoro świt wstaną do roboty, natomiast panowie piłkarze parę godzin później wsiądą do swoich sportowych samochodów, a jeśli na coś będą narzekać, to co najwyżej na warszawskie korki…
Czy Irlandczycy dobrze się bronili? Też. Bo jeszcze lepiej atakowali. Może nie jakoś nachalnie, raz na pół godzinki, za to konkretnie. A, przypomnijmy, gdyby się mocniej sprężyli lub gdyby legionista w ekwilibrystyczny sposób nie wybił piłki zmierzającej do pustej bramki, piłkarze-hobbyści wróciliby do domów z zaliczką nad drużyną, która w cuglach obroniła jakże dumnie brzmiący dziś tytuł mistrzów Polski… Szybko strzelili gola, usłyszeli głośny doping, dlatego na tę parę chwil poczuli się piłkarzami i grali jak piłkarze. Wychodziło im więcej, niż sami byli sobie w stanie wyobrazić, spełnili w stolicy Polski swoje dziecięce marzenie.
Oby tylko żaden kiepski żartowniś nie zasugerował, że tamci mają już ligę, są w rytmie meczowym – przecież Legia na własne życzenie oddała Superpuchar walkowerem.
Gospodarze zagrali kupę. Rzadką, wyjątkowo śmierdzącą. Dobrze chociaż – tak, to śmiech przez łzy – że w 91. minucie łaskawie spuścili wodę. Wstydem byśmy tego nie nazwali. Hańba, kompromitacja – raczej też nie. Serio, będziecie potrafili po czymś równie upokarzającym spojrzeć fanom w twarz? Legio, jest problem. Ta kadra na samą ligę to będzie zbyt szeroka…
Piłkarzu Legii, jeśli kopiesz gorzej od półprofesjonalnego Irlandczyka, remisujesz u siebie dzięki golowi z doliczonego czasu gry, to powinieneś zarabiać tyle, co on. Frytki. A po treningu cheeseburgery robić…
Fot.FotoPyK