Na początku sezonu Jesus Jimenez był jednym z najczęściej krytykowanych zawodników Górnika. Trudno było powiedzieć, czy bardziej dramatycznym nowym nabytkiem w ofensywie jest Adam Ryczkowski, którego Marcin Brosz odstrzelił chyba na dobre, czy może właśnie Hiszpan. Dzisiejszy mecz był świetną alegorią do sytuacji Jimeneza. Przez cały mecz trudno było go za coś pochwalić, ale gdy ściął do środka w samej końcówce i kropnął po długim słupku, aż chciało się krzyknąć: alleluja!
Alleluja, bo padł gol. I to gol o niebagatelnym znaczeniu, bo oznacza on w końcowym rozrachunku, że to Górnik rozegra cztery, a Śląsk zaledwie trzy mecze u siebie w grupie spadkowej. Choć w ten sposób wynagrodzeni zostali wszyscy ci, którzy postanowili mimo multiligi, mimo bogatego wyboru meczów w telewizji, w ziąbie i deszczu przyjechać na stadion do Wrocławia.
Nie dajcie się bowiem oszukać. To, że w tej kolejce żaden z meczów nie jest rozgrywany w poniedziałek o 18:00 nie znaczy bynajmniej, że nie znalazło się w niej starcie godne tego miana. W stolicy Dolnego Śląska mocno postarali się, byśmy w sobotni wieczór poczuli się przeczołgani przez życie jak wtedy, gdy po pierwszym dniu roboczym odpalamy ekstraklasę.
Niezaprzeczalną zaletą ekstraklasowych multilig jest fakt, że niektóre spotkania w relacji łączonej mogą być przedstawione jako naprawdę atrakcyjne. Bo tu jakaś koronkowa akcja, tam efektowny drybling, tu znów bomba z dystansu. Kolejki 30., 36. i 37. to dla miłośników piłkarskiego turpizmu katorga, gdy gdzieś robi się nudno, realizatorka w C+ przełącza gdzieś, gdzie akurat wydarzyło się coś ze wspomnianego repertuaru. Tym sposobem mecz Śląska z Górnikiem – w kilkudziesięciosekundowych blokach – mógł się wydawać całkiem niezły. Ale gdyby na fali urywków zachciało się wam obejrzeć całość z odtworzenia… cóż, weźcie się przejdźcie po mieszkaniu, dajcie tej absurdalnej myśli odpłynąć.
Jeśli chcecie nadrobić wrocławskie starcie i nie skończyć z poczuciem wywalenia ponad półtorej godziny na śmietnik, wystarczy że odwiniecie sobie dwie akcje. Bramkową – z oczywistych względów – oraz tę Śląska z pierwszej połowy, gdy na kilka sekund można się było poczuć jak w lepszym piłkarskim świecie. Bez cienia ironii. Piłka chodziła od prawego skrzydła, aż do wbiegającego lewą Hołowni, który obsłużył w centrum pola karnego Farshada jak po sznureczku. Gdy zawodnicy Śląska w pierwszym kontakcie zagrywali do siebie, gubiąc kolejnych obrońców Górnika, można było się zastanawiać, czy to nadal ten bezzębny Śląsk z ostatnich meczów? Ten, który mniej więcej od kontuzji Mateusza Radeckiego stał się jedną z absolutnie najnudniejszych ekip w stawce?
Strzał Farshada zatrzymał się jednak na słupku, brakło mu tych kilku centymetrów, których nie brakło Jimenezowi. Cóż, Wielkanoc za pasem, nic więc dziwnego, że opatrzność była przy gościu imieniem Jesus. Centymetry zadecydowały też o tym, że Górnik nie stracił gola w jeszcze jednej sytuacji z pierwszej połowy, gdy Martin Chudy poczuł się tak pewnie, że postanowił przedryblować Marcina Robaka. Jak możecie sobie wyobrazić, nie założył Robakowi efektownego sombrero, nie popisał się elastico, tylko szczęśliwie zaplątał się tak, że ostatecznie napastnik go sfaulował.
Poza tym dostaliśmy typowy mecz, o którym mówi się, że rozgrywał się w środku pola. Jeśli szukać w nim pozytywnych akcentów – fajnie w grze do przodu wyglądał Hołownia, na tyle dobrze, że kilka razy całkiem groźnego Wolsztyńskiego Marcin Brosz w pierwszej korekcie zmienił na znacznie bardziej defensywnie usposobionego Arnarsona. To Hołownia ładnie odgrywał do Farshada na finiszu wspomnianej koronkowej akcji, wiele razy też dublował skrzydło, świetnie współpracując czy to z Gąską, czy Pichem.
Eufemistycznie rzecz ujmując, pozostali po prostu dali za mało argumentów, by ich chwalić.
Nieeufemistycznie – 26 gości, których zobaczyliśmy dziś na murawie we Wrocławiu zaserwowało nam niebywały paździerz. I dobrze, że choć gol padł, bo w innym wypadku relacja mogłaby się zamknąć na słowach: mecz się odbył.
[event_results 575849]
fot. NewsPix.pl