Reklama

Dziurawy bak, zapowietrzone hamulce. Złoty polonez to był dramat

redakcja

Autor:redakcja

07 kwietnia 2019, 10:45 • 17 min czytania 0 komentarzy

Blackburn po meczu w Lidze Mistrzów nie chciało nawet wejść do szatni na Legii – uznali, że w takim syfie kąpać się nie będą. Murawa z ćwierćfinału z Panathinaikosem była jak wysuszony staw. Złoty polonez za medal na Igrzyskach Olimpijskich okazał się gratem z dziurawym bakiem i zapowietrzonymi hamulcami.

Dziurawy bak, zapowietrzone hamulce. Złoty polonez to był dramat

W bijącym się o awans do I ligi Opolu tak płacili, że aż piłkarze siedzieli przy świeczkach. Gdy miał siedemnaście lat, prezes Odry Wodzisław rozkazał piłkarzom oddać Jastrzębiu mecz, bo jak nie to wszyscy zjadą do roboty w kopalni.

Bramka Ryszarda Stańka z finału IO w Hiszpanii trafiła do kultowej czołówki magazynu “Gol”. Staniek grał z Legią w Lidze Mistrzów, z Górnikiem Zabrze zdobył wicemistrzostwo, występował też w reprezentacji Polski. Niejedno przeżył, niejedno widział, a dzisiaj żyje spokojnie w zaciszu malowniczej Brennej.

***

Dla której drużyny dzisiaj będzie panu mocniej serce bić?

Reklama

Dla obu. Tu i tu spędziłem podobnie długi czas. Nie ma co faworyzować: jest mi bliski zarówno Górnik, jak i Legia. Nawet specyfika gry w obu klubach jest podobna: tu i tu są rzesze kibiców, tu i tu jest znakomity doping, tu i tu są zawsze wielkie oczekiwania.

Kursy na Górnik – Legia w ETOTO: Górnik 4.15 – remis 3.70 – Legia 2.00

Co pan sądzi o fali ligowych zwolnień, ze szczególnym uwzględnieniem Sa Pinto i Adama Nawałki?

Mnie się wydaje, że u nas ten model trenerów zamordystów nie ma szans się sprawdzić. Piłkarze nie są przyzwyczajeni do tego, żeby siedzieć w klubie dziesięć godzin. Za naszych czasów to było nie do pomyślenia: zjadło się obiad i do domu jechało. Od ósmej ich trzymać do nie wiadomo której? Przesada. Wiadomo, że znudzą się szybko, a z nudów zrodzą się problemy. Według mnie Legia za Vukovicia będzie grać dużo lepiej. Starszy kolega – z nim się dogadają. Vuko będzie bardziej szanował starszych zawodników, którzy też pomagają zarządzać szatnią. Legia pod Vuko wróci do normy, jeszcze zdobędzie mistrzostwo.

Jakie ma pan najlepsze i najgorsze wspomnienie z Górnikiem Zabrze?

Jest ich mnóstwo, począwszy od debiutu w Katowicach. Cały pierwszy sezon miałem dobry. Zdobyliśmy wicemistrzostwo. Zagłębie było wtedy poza zasięgiem, mieli dużą kasę. Wiadomo jak wtedy sędziowie sędziowali, ale żeby było jasne: nikogo nie oskarżam. Lubin dobrze grał w piłkę, byli najlepsi w lidze.

Reklama

Jednym z najprzyjemniejszych meczów był z pewnością wyjazd na HSV. Nasz pierwszy mecz, zagrałem w składzie Górnika razem z bratem, u nich świetna drużyna z Bode, Hartmannem, ale też Matysikiem i Furtokiem. Wywieźliśmy z Volksparkstadion cenny remis 1:1, prowadząc aż do końcówki. Niestety w rewanżu przegraliśmy 0:3 u siebie. Szkoda, była wtedy szansa ich ograć.

Najgorszy z kolei był finał Pucharu Polski z Miedzią Legnica. Nie mieliśmy prawa przegrać. Miedź grała w drugiej lidze, my byliśmy czołówką pierwszej. Prowadziliśmy 1:0, ale wtedy Darek Baziuk uderzył z trzydziestu pięciu metrów w same widły. Przegraliśmy po karnych. Zespół mieliśmy świetny, mieszanka doświadczenia ze zdolną młodzieżą: Bałuszyński, Jegor, Grembocki, Zagórski, Ryśki dwa: Cyroń i Kraus. Cieszę się, że później, jako wciąż młody zawodnik, pod nieobecność Ryśka Krausa – kontuzja – miałem okazję być kapitanem Górnika. Szkoda, że więcej nie osiągnęliśmy, pozostał niedosyt, dwa drugie miejsca: raz w lidze, raz w pucharze. Ale drugie miejsce sportowca nigdy nie satysfakcjonuje.

Różnica pokoleń była wyraźna, zagrał pan w Górniku jeszcze z Andrzejem Iwanem.

Problem w tym, że trener Kowalski nie bardzo go chciał i Andrzej wchodził tylko na końcówki. Natomiast na treningach dużo się można było od Andrzeja nauczyć.

Ciekawe miał pan przeżycie, gdy pierwszy raz przyjechał z Legią na Górnik. Kibice z Zabrza powitali pana per “Byłeś idolem, jesteś gorolem”.

To, że wróciłem z Hiszpanii do Legii, było dla mnie dobre. Zagrałem w Lidze Mistrzów, wróciłem do reprezentacji Polski. Ale prawda jest taka, że chciałem tamtego lata wrócić do Górnika, tylko nie było zainteresowania moją osobą. Menadżer Tadeusz Fogiel odzywał się do nich, Janek Urban miał kontakty w Zabrzu więc dzwonił z Pampeluny, ale nie było odzewu.

Może chodziło o kwestie kontraktowe, finansowe?

Miałem kartę na ręku. Co do kwestii kontraktowych też nie, bo przecież nawet nie podjęto rozmowy. Czekałem więc dalej, Tadeusz pojechał na losowanie Ligi Mistrzów, tam spotkał Pawła Janasa, zagadnął i tak to poszło.

Jakie miał pan oczekiwania i perspektywy po przyjściu do Warszawy?

Początek był dość ciężki. Czekałem aż skończy się sezon w Hiszpanii, od maja do czerwca nic nie robiłem i troszkę się zapuściłem. Ale później trafiłem w bardzo dobry okres, największy sukces polskiego klubu w Champions League – nie wiem czy ktoś powtórzy ćwierćfinał. Szkoda, że potem drużyna się rozpadła, bo po sezonie zostało nas w klubie sześciu.

Który mecz z Ligi Mistrzów wspomina pan najchętniej?

Wszystkie mecze Champions League to było coś wyjątkowego. Wielkie wrażenie robiły stadiony, choćby gdy pojechało się na Blackburn. U nas, powiedzmy sobie jasno, to był wtedy kurnik a nie stadion. Blackburn nawet do szatni nie chciało wejść. Po rozruchu pojechali do hotelu, powiedzieli, że w takim syfie nie będą się kąpać. Wtedy na Legii były z tyłu takie baraki, sześć pryszniców, z czego dwa działały. Jednego żałuję, że wtedy nie było takich pięknych stadionów jak dzisiaj.

Panathinaikos był do przejścia?

Nie ma o czym mówić, skoro zagraliśmy na wysuszonym stawie. To było błoto pomieszane razem z solą. Tak śmierdziało, że nie dało się oddychać w ogóle. Zremisowaliśmy 0:0, tam się nie dało grać w piłkę. W rewanżu sędzia nas pokręcił, wyrzucił Jałochę w trzydziestej minucie… Marcin faulował, ale nie na czerwoną kartkę. Za chwilę strzelili nam gola i było po meczu. Podobnie było później w Turcji, gdzie też przekręcili nas jak baranów.

Tym bardziej jednak musiała smakować późniejsza zemsta w Pucharze UEFA.

Dramatyczny mecz, walka do ostatnich sekund. W drugim sezonie mieliśmy praktycznie jedenastu zawodników do grania. Jedenastu na bardzo wysokim poziomie, bo doszli Kucharski, Mięciel czy Mosór, ale brakowało czasem dłuższej ławki. I tak wszystko co wtedy osiągnęliśmy trzeba brać przez pryzmat tego, że przed sezonem niektórzy skazywali nas na spadek.

W jak wielkim stopniu Legią połowy lat dziewięćdziesiątych rządziła starszyzna?

Na pewno rada drużyny miała wiele do powiedzenia. Przekonał się o tym Janas w Goteborgu, jak Leszka Pisza posadził na ławę. Podobno był to pomysł Jabłońskiego, że będą grali górną piłkę, to po co nam Leszek w środku pola. Największy idiotyzm jaki w życiu słyszałem. Nasza gra nie istniała, Leszek wszedł jeszcze w pierwszej połowie, strzelił bramkę, jeszcze głową, a my znowu wyglądaliśmy jak drużyna.

Dla mnie Leszek Pisz to był zawodnik klasy światowej. Mieliśmy w meczach ligi polskiej siedemdziesiąt procent posiadania piłki, ale dopóki nie strzeliliśmy gola, było ciężko, bo rywale stali na szesnastce. Piszczyk zwykle znajdywał klucz: to gol z wolnego, to trafił kogoś z wolnego i się zaczynało. Wspaniale się z nim grało.

Pan w jednym z wywiadów mówił, że trener Jabłoński się was bał.

Wszystkiego też nie można mówić. Mieliśmy dobry kontakt z nim, ale to słaby trener według mnie. Nie miał autorytetu praktycznie żadnego. Drużyna grała jak umiała, miał jedenastu zawodników, ze składem nie mógł się pomylić, chyba że ktoś wypadł za kartki albo przez kontuzję. Ale na ławce było dwóch, może trzech i juniorzy.

A jak pan wspomina słynną rywalizację Macieja Szczęsnego ze Zbigniewem Robakiewiczem?

Iskrzyło strasznie. Biegaliśmy dookoła kanaliku zimą, to Robak z Maćkiem zawsze pierwsi przybiegali. Nie miało to żadnego znaczenia, gdzie bramkarzom tak potrzebne bieganie, ale jeden drugiego pilnował, jeden drugiemu nie odpuścił.

Obaj mogli zrobić większe kariery. Kto wie co by się stało, gdyby Maćka puścili do Manchesteru United po jego meczach w Pucharze Zdobywców Pucharów, gdzie bronił fantastycznie. Nie było mnie wtedy w Legii, ale przecież pamiętam jak doskonale grał, cała Polska oglądała te mecze. Maciek był jednak nie do wyjęcia i Ferguson postawił na Schmeichela.

Kto był najbardziej niedocenianym zawodnikiem Legii tamtych czasów?

Jacek Kacprzak. Miał problem z dostaniem się do składu w pierwszym sezonie, bo nas dwunastu jeździło na kadrę. Ja czasem siedziałem na ławie, a potem występowałem w reprezentacji Piechniczka. Adam Fedoruk też ławka, to był znakomity skład. Ale potem, gdy wielu zawodników odeszło, Jacek grał rewelacyjnie.

Miał pan w trzecim sezonie niezbyt przyjemną sytuację z pseudokibicami.

Po meczu z Lubinem, który wygraliśmy 4:1, pojechaliśmy na miasto. Wpadli jacyś… bardziej dzieciaki niż bandyci. Mniejsza o to, naprawdę. Natomiast na treningu po Lechu chyba pobito Sokołowskiego. Mnie tylko nastraszyli. Zarabiałem najwięcej, więc do mnie miano pretensje gdy nie szło. Ale przychodziłem za darmo, więc mogłem chyba mieć lepsze warunki.

Czy miał pan po Osasunie oferty pozostania na Zachodzie?

Miałem jedną z Rayo Vallecano. Szedł tam trener, który mnie ściągał do Hiszpanii. Potem temat się urwał, nawet nie wiem dlaczego, nie ja pilotowałem tą sprawę i trzeba było wracać do kraju.

Zamiast Osasuny mógł być Feyenoord Rotterdam.

Chcieli mnie na testy, Włodzimierz Lubański to załatwił. Ja powiedziałem od razu, że żadne testy nie wchodzą w grę. Chyba pan Włodzimierz się nawet na mnie za to obraził.

Odszedłem do Osasuny za milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy marek. Rozpocząłem kolejną rundę w Zabrzu, zagrałem siedem spotkań, ale nagle okazało się, że nie ma pieniędzy i trzeba kogoś sprzedać. Dzwonił Janek Urban, wszystko poszło szybko, Hiszpanie przyjechali, dogadaliśmy się. Pamiętam, był już wtedy w Górniku temat Legii, Wójcik chciał mnie i Tomka Wałdocha, ale całość nie wyszła poza negocjacje działaczy.

Takiej polskiej kolonii w La Liga nie widziano. Byliście nawet z Jackiem Zioberem i Janem Urbanem na okładce Don Balon.

Mało brakowało, a bylibyśmy w czwórkę, bo jeszcze Romek Kosecki. Potem Janek złapał kontuzję i graliśmy we dwóch. Fajny okres, bardzo przyjemne życie. W Hiszpanii jest inaczej niż w Polsce, bardziej luźno. Taka kultura.

D1x7vSMWoAIh1tv

Styl gry ligi hiszpańskiej panu odpowiadał?

Ciężko się było przestawić. Grając w Górniku można było sobie przyjąć, powozić się troszkę, a tam dwa kontakty i leżałeś na ziemi. Piłka dużo szybsza. Zresztą, tam przed każdym meczem polewali trawę wodą. To było obowiązkowe. Wychodzisz, rozgrzewka, schodzisz, bo zaczęło się lanie. I piłka jeszcze szybciej po trawie chodziła.

Jacek i Janek byli gwiazdami Osasuny. Janek nie mógł przejść ulicą spokojnie, ciągle ktoś chciał autograf. Nawet później, gdy pojechałem tam na wakacje, to choć już nie grał w piłkę nie dało się z Jankiem przejść normalnie po mieście. Jest tam bogiem, trzech bramek na Realu nikt mu nie zapomni.

Pan też ma dobre wspomnienia z Realem: 0:0 na Bernabeu.

Graliśmy w butach na śnieg, bo było tak twardo. Trybuny wysokie, słońce nie dochodziło i przymroziło. Fartem zremisowaliśmy, bo Michel nie strzelił karnego. Ale drużynę mieli znakomitą: Butragueno, Zamorano, Prosinecki, Hierro. Barcelona była jednak jeszcze lepsza.

Przegraliście z nimi 1:8.

Najpierw 2:3 na Camp Nou, natomiast rewanż… tak. Wchodziłem przy 0:3 z ławki. Każdy tam był magikiem, to był Dream Team Johana Cruyffa, ale największe wrażenie robili Laudrup i Romario. Romario zawsze potrafił wykorzystać sytuację, był niemożliwy, bezbłędny. Natomiast te sytuacje miał zazwyczaj dlatego, że Laudrup mu zagrał doskonałą piłkę.

Co pan zrobił ze złotym polonezem?

Sprzedałem zaraz, bo po drodze z Warszawy do domu zepsuł się trzy razy. Bak przeciekał, hamulce się zapowietrzyły… ach, dramat. Może miałem pecha, bo wiem, że niektórym służył długo. Tak czy siak poszedł za bardzo korzystną cenę. One wtedy chodziły po dziesięć tysięcy, a ja za niego dostałem sto trzydzieści. Zostawiłem go w komisie w Zabrzu u Kanclerza, jakaś pani tak się na to auto napaliła, że nie dała wyjść mężowi stamtąd dopóki go nie kupi. Ja zamiast Poloneza kupiłem Cinquecento, dużo lepszy samochód.

gf-Lsbd-n6RT-GsuY_zloty-polonez-andrzeja-kobylanskiego-664x0-nocrop

Złoty polonez Andrzeja Kobylańskiego

Długo służyło?

Nie, niedługo później wyjechałem, to oddałem go siostrze. Miałem też Ładę Samarę, którą dostałem jak przyszedłem do Górnika z Odry Wodzisław. Fajny samochód, całkiem ładny, ale w zimie strasznie ślisko. Kolega woził nawet worek cementu, żeby się dociążyć – strach było jeździć.

Łada to był wtedy szpan?

Myślę, że tak, jak ją dostałem w 1989, u nas jeździły same maluchy i polonezy. W Odrze najlepszy samochód to był Wartburg. Był taki trener, który zazdrościł mi Łady, bo sam miał tylko małego fiata. Nawet mnie specjalnie na ławę posadził, a na zgrupowaniu kadry olimpijskiej w Buku zaczął mnie oczerniać przed Wójcikiem. Wójcik się tylko śmiał.

Buk niejedno widział.

Oj widział, widział. Inne czasy. Co w takim Buku robić? Graliśmy w karty, szliśmy na piwo – tam był jeden nightclub.

A gdzie zastawiliście sport testery?

Na obozie z Legią. Sobota, Jabłoński pozwolił nam wyjść. Siedziało się przyjemnie, więc wróciliśmy po czwartej w nocy. Myśleliśmy, że niedziela będzie spokojna, bo Jabłoński zapowiedział mały spacerek – okazało się, że ten spacerek to dwadzieścia kilometrów po górach. Idziemy we trójkę na końcu, ja i jeszcze dwóch wiodących zawodników, mocnych w zespole. Jabłoński widział, że jesteśmy wczorajsi, powiedział:

– Dobra, jak chcecie, to idźcie z powrotem, weźcie taksówkę.

Ale byliśmy już w połowie. Jaki sens? Idziemy dalej. Z jakiś czas mija nas baca. Powiedział, że zna skrót. Poszliśmy skrótem, dochodzimy na miejsce zbiórki, ale autobus z resztą chłopaków odjechał. Spóźniliśmy się może dziesięć minut, ale Jabłoński myślał, że skoro zniknęliśmy z horyzontu, to wróciliśmy taksówką. Suszyło nas, pieniędzy nie mieliśmy, to żeśmy zastawili sport testery. Później zadzwoniliśmy po Robaka, wsiadł w moje auto stojące pod ośrodkiem i przyjechał po nas.

Trener Wójcik zawsze się bardzo korzystnie o panu wypowiadał.

Miałem z nim bardzo dobry kontakt, choć nawet nie wiem dlaczego. Nie bawił się w ceregiele, potrafił opieprzyć bez ogródek, ale jak przyszło co do czego, to poprosił do gabinetu pogadał, wyjaśnił.

– Wiesz, musiałem tak przed chłopakami. Wszystko jest w porządku.

Pozwolił i zaszaleć, graliśmy i tańczyliśmy razem. Jakoś się dało. Potrafił z piłkarzami normalnie żyć, ale były też sytuacje, gdy nie było przebacz, nie było świętych krów.

Zapomina się też często, że Wójcik był świetnym organizatorem. To były trudne czasy dla polskiej piłki, a u niego zawsze była organizacja dobra, sprzęt dobry, wszystko jak trzeba. Najsłynniejsza jest sytuacja ze strojami na igrzyskach. PZPN kazał nam grać w Admiralu fatalnej jakości, Wójcik chciał Adidasa. PZPN wymógł Admirale. Wójcik wymyślił więc fortel: zgłosił Kowala jako bramkarza z numerem dwadzieścia. Gdy przyszły, były niezdatne do użytku, więc szybko zadzwonił do Andrzeja Grajewskiego i mieliśmy wygodne Adidasy.

Romek Kosecki się wypowiedział wtedy, że myśmy mieli lepsze warunki niż pierwsza reprezentacja. My wyglądaliśmy nawet jak piłkarze, oni, w porozciąganych szmatach jak żebraki. Latem jeździliśmy na obozy do pewnej wsi niemieckiej. Zawsze tam podjechał TIR, wyładował sprzęt, mieliśmy wszystko Adidasa, od czapek po klapki.

Kapitanem u Wójcika był Jurek Brzęczek. Dlaczego akurat on?

Na początku kapitanem był Darek Koseła. Później jednak przestał się łapać i Jurek został kapitanem. Miał autorytet bez dwóch zdań. Jak coś powiedział, tak było. Nawet jak w Barcelonie po meczu grupowym poszliśmy na piwo, to Jurek z nami, z tym, że on jedno a my cztery. Gdy powiedział, że się zwijamy, nikt nie podskoczył, wszyscy grzecznie wrócili do hotelu. Umie rządzić grupą, a robi to nie na huk.

Odnajduje się pana zdaniem w roli selekcjonera?

Moim zdaniem tak, szczególnie, że trzeba dać mu jeszcze dużo czasu. Mieliśmy taką trudną grupę w Lidze Narodów, że te dwa remisy to sukces. Moim zdaniem Jurek da sobie radę, choć trzeba przyznać, że ma też dużo szczęścia, bo z Austriakami wcale nie musieliśmy wygrać.

Niech pan opowie swoją perspektywę na pana najsłynniejszą bramkę, którą cała Polska latami oglądała na czołówce magazynu “Gol”.

Przegrywaliśmy 1:2 z Hiszpanią, która miała przewagę. Nie wiem jak znalazłem się na lewej stronie, bo z konieczności grałem prawego pomocnika – Darek Adamczuk złapał kartki. Udało się jednak, że zbiegłem lewą stroną, Jurek zagrał super piłkę, fakt, że fajnie ją przyjąłem. Strzeliłem swoją “suchą” nogą, bo nieczęsto uderzałem lewą, ale tym razem się udało. Najmilej wspominam jednak mecz z Włochami, gdzie wygraliśmy 3:0, ja strzeliłem bramkę. U nich grali wtedy tacy piłkarze jak Demetrio Albertini  czy Giuseppe Favalli.

“Nie ma spalonego, znakomita sytuacja”.

Zdaniem Wojtka Kowalczyka gdyby nie bramka Kiko w doliczonym czasie gry, zjedlibyście Hiszpanów w dogrywce.

Też mi się tak wydawało, zaczynali puchnąć. Kiko też przyznał to w którymś wywiadzie, że w dogrywce raczej nie mieliby szans. Szkoda, że przy bramce na 2:3 maczałem palce – strzał zza szesnastki odbił się od ochraniaczy i piłka trafiła do Kiko. Uderzenie szło chyba poza bramkę, ale tego nie mogłem wiedzieć, stałem tyłem do ramki.

A jak pan się odniesie do zarzutów o szprycowaniu się przez olimpijczyków?

Janek Urban czytał mi nawet w Hiszpanii artykuł, który ukazał się na głównej stronie. Podchwycili to z polskiej prasy. Ale po każdym meczu szło czterech zawodników do kontroli. Złapani niby zostali Darek Koseła, Piotrek Świerczewski i Alek Kłak, gdzie Darek w ogóle nie brał żadnych odżywek, jestem świadkiem, że to od razu wyrzucał. Do mnie jeszcze przed igrzyskami dzwonił świętej pamięci Heniu Loska, że niby jestem na pograniczu i czy coś nam dawali przed finałem z Legnicą.

– Panie, jakby nam coś dawali, to byśmy przecież nie przegrali z Miedzią.

Dwanaście meczów w pierwszej reprezentacji. Dużo czy mało?

Mało. Myślę, że gdybym nie wyjechał do Hiszpanii, byłoby ich dużo więcej. Z Górnika jeździłem na każde zgrupowanie, a poleciałem do Hiszpanii i o mnie zapomnieli. Raz powołał mnie Apostel na mecz z Hiszpanami właśnie, nawet niezły, 1:1, Kosa strzelił. Zagrało się kilka fajnych spotkań, choćby 2:2 z Brazylią w 1993 – może mieli okrojony skład, ale był przecież choćby Rai. Z Niemcami 0:2 w Zabrzu wspominam średnio, strasznie kręcił mną Thomas Häßler, zostałem zmieniony.

Podobno zaraz na początku pana kariery prezes Odry kazał wam przegrać mecz.

Derby z Jastrzębiem, wchodzili do pierwszej ligi. Nasz dyrektor był podwładnym dyrektora Jastrzębia. To były PRL-owskie realia: zjednoczenia, zarządy kopalni. Wyszliśmy specjalnie czterema juniorami, ale wciąż było 0:0. W przerwie wparował do szatni i powiedział, że jak nie przegramy, to od poniedziałku wszyscy idą na dół.

I jak się grało w takim meczu?

Kręciliśmy ich jak baranów, no ale co zrobić, musieliśmy przegrać. Nie mogliśmy się potem pokazać na mieście, mówili nam, że sprzedaliśmy mecz, a co tu zrobić jak był przykaz. Ja to akurat miałem gdzieś, bo jeszcze chodziłem do szkoły, ale wszyscy starsi mieli etaty na kopalni, rodziny na utrzymaniu… Takie czasy, prawo dżungli.

Liga w latach dziewięćdziesiątych była mocna, w każdym klubie byli ciekawi zawodnicy, ale korupcyjny cień i braki finansowe podcięły jej skrzydła.

Człowiek nie wiedział, czy na boisku przegrał, czy przez sędziów. Przykład jak Legia zrobiła mistrza w sezonie 93/94. Oj przekręt straszny. Wróciłem z Hiszpanii, czerwiec, to co Redziński wyprawiał… Czerwona kartka za czerwoną kartką, Legii wystarczał remis, ale Górnik prowadził. Strzelił dopiero Fedoruk, gdy Górnik był w dziewiątkę. I nikt tego nie widział. Chłopaki śmiali się z tego w Warszawie potem. Ja nawet wiem ile sędzia wziął, ale zostawmy to.

Pan podtrzymuje, że mecz Legia – Widzew 2:3 z 1997 był kupiony?

Podtrzymuję, ale na tym skończmy, bo znowu się zrobi zamieszanie.

Dlaczego tak wcześnie skończył pan karierę? Trzydzieści lat na karku, reprezentant Polski, a pan już znalazł się wtedy na peryferiach.

Po Legii byłem trochę wypalony. Trafiłem do Odry Wodzisław. Oczekiwania bardzo duże, myśleli, że chyba im zrobię mistrzostwo Polski. Ale to był zupełnie inny styl gry. W Legii mieliśmy piłkę przez większość meczu, tutaj przez dziewięćdziesiąt minut trzeba było za nią biegać. Ja nigdy wielkim biegaczem nie byłem, tam praktycznie nie było gry w piłkę.

Później Odra Opole bijąca się o awans. O tamtym sezonie powstała nawet książka.

To był śmiech na sali. Trenerem był Franek Krótki z Wodzisławia. Nie grałem już w Odrze, więc czemu by nie spróbować? Zajmowali pierwsze miejsce po pierwszej rundzie, poszedłem zimą im pomóc. Przez pół roku nie zapłacili nic. Przyszli mi do mieszkania odciąć prąd. To jak można wynik zrobić? Ja jeszcze przyjechałem sam, ale jak ktoś tam miał rodzinę na utrzymaniu i przy świeczkach siedział? Potem Krótkiego wyrzucili, przyszedł jakiś dyrektor, zero doświadczenia w trenerce, a mówił co mamy robić. Żarty. Wiem jakie opinie są o tamtym sezonie, mogę zapewnić, że ja żadnego meczu nie sprzedałem, myślę, że chłopaki też nie, tylko nie mieli za co żyć i ciężko w takich warunkach grać w piłkę.

Dlaczego pan nie spróbował na poważnie sił w trenerce? Były tylko epizody w niższych ligach.

Chyba się do tego nie nadaję. Za miękki jestem. W tym momencie nie ma propozycji, a ja się nigdzie nie pcham. Nie chcę, żeby ktoś mnie polecał. Jak ktoś ma ochotę, może zadzwonić.

Dorobił się pan pieniędzy na piłce?

W tamtych czasach tak się nie zarabiało, choć nie powiem, w Legii uzbierała się suma. Dom wybudowałem tu, w Brennej, jakieś mieszkania miałem, ale to już posprzedawane, żeby z podatku zejść.

Dlaczego wywiało pana aż do Brennej?

Jeździliśmy tu na obozy. Mieliśmy z Brennej przebiec do Startu Wisła górami. Tak mi się tutaj spodobało, że jak zacząłem grać w Legii, rozpocząłem też tutaj budowę domu. Piękne krajobrazy, dużo mniej ludzi niż w Ustroniu czy w Wiśle. Zapraszam!

Wokół czego dziś kręci się pana życie?

Wokół rodziny, niedawno wnuk mi się urodził. Jest co robić, grzyby, ryby, cisza i spokój.

Panie Ryszardzie, chcę jeszcze na koniec poruszyć jeden trudny temat. Jak wielkim zagrożeniem dla piłkarza jest hazard?

Mi się udało, jedyne co, to żeśmy w pokerka zagrali jak się autokarem jechało, może ktoś czasem poszedł do kasyna, ale mam wrażenie, że to późniejsze pokolenie miało większy problem. Jak Ryśkowi Wieczorkowi pomagałem w Odrze, to widziałem ile wkładali w te maszyny. Mój brat miał jednak mniej szczęścia. Mirek to był super facet, w Odrze wieloletnie kapitan, bardzo solidny piłkarz i świetny człowiek. Ale wpadł w te szpony i się nie wydostał, przez to się powiesił.

Rozmawiał Leszek Milewski

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...