Dziewięć meczów bez zwycięstwa, pięć porażek z rzędu – takie serie w ekstraklasie po starciu z Legią ma już Arka Gdynia, a po drodze było jeszcze 0:2 z Jagiellonią w Pucharze Polski. Widzimy jednak promyk nadziei dla tej drużyny, że lada chwila uda się wreszcie przełamać. Zdaje się bowiem, że na właściwą drogę powrócił Michał Janota, od którego w ofensywie arkowców zależy najwięcej. Mimo porażki, był on dziś najlepszy na boisku.
Boisku, dodajmy, na którym w tygodniu odbywają się chyba wyścigi dzików albo konkurs na najpiękniejszy kopiec kreta. Jego stan był dramatyczny, a w trakcie gry jeszcze się pogarszał. Dosłownie całe płaty trawy odpadały, gdy ktoś wykonał wślizg lub zarył korkami w murawę.
Janocie nie przeszkodziło to jednak w zaprezentowaniu swoich umiejętności. Już do przerwy jako jeden z niewielu zdawał się ogarniać, a w drugiej połowie momentami błyszczał. Cały czas był pod grą, wiele rzeczy mu wychodziło, nawet tych trudniejszych. A co najważniejsze – przekładało się to na konkrety. To Janota swoim dośrodkowaniem stworzył idealną sytuację zamykającemu akcję Michaelowi Olczykowi, który jednak chyba narobił w gacie i zupełnie się pogubił. Nieczysto trafił w piłkę i mimo że był jeszcze rykoszet od Adama Hlouska, Radosław Majecki pewnie interweniował. To też Janota ośmieszył na skrzydle Hlouska i idealnie wrzucił stojącemu między stoperami Maciejowi Jankowskiemu. Wystarczyło dobrze dostawić głowę i tak też się stało. Arka złapała kontakt i do końca atakowała. Jeszcze w trzeciej minucie doliczonego czasu dobrą okazję miał uderzający głową Adam Marciniak (chyba nie musimy podawać, kto dorzucał), ale trafił akurat tam, gdzie stał Majecki.
Dobra forma “dziesiątki” Arki to warunek konieczny, by wreszcie coś ruszyło. Janota wiosnę zaczął bardzo słabo, dostosował się do miernego poziomu kolegów. Mówiło się, że przeżywa jeszcze brak zimowego transferu, ale nawet jeśli tak było, teraz można zakładać, że już odzyskał równowagę.
Obiecującą zmianę dał z kolei Luka Zarandia, do którego również zgłaszano ostatnio wiele zastrzeżeń. Gruzin z łatwością mijał zawodników Legii, dawno nie dryblował z taką łatwością. Jeśli więc Zbigniew Smółka chciałby podać kibicom i prezesom powody do optymizmu, to właśnie wymieniając nazwiska tej dwójki.
Gdyby Arka zawsze grała wiosną tak jak z Legią po przerwie, słabe wyniki znacznie łatwiej byłoby przełknąć (a pewnie byłyby po prostu lepsze) – mimo że to w tym fragmencie meczu goście zdobywali bramki. Najpierw Carlitos wspaniale przymierzył sprzed pola karnego, Pavels Steinbors był bezradny. Hiszpanowi bardzo ładnie (nie)przeszkadzał Adam Deja. Niby przy nim stał, niby wykonywał jakieś ruchy, ale wszystko w takim tempie, jakby założenie z góry było takie, że rywal ma oddać strzał.
A potem Olczyk zmarnował patelnię od Janoty i po chwili zrobiło się 0:2. Błyskawiczną kontrę napędził Cafu, a Kulenović wymienił z nim podania, “położył” Olczyka i spokojnie skończył akcję precyzyjnym uderzeniem.
W tym momencie Arka pokazała sporo charakteru. Nie spuściła głowy i dzielnie walczyła. Nim trafił Jankowski, znakomicie po płaskim strzale Kolewa z osiemnastu metrów interweniował Majecki. To było coś zdecydowanie ponad program w wykonaniu młodego bramkarza. W 83. minucie natomiast Tadeusz Socha (szybko wszedł za kontuzjowanego Damiana Zbozienia) poszedł w ślady Olczyka. Zamykał akcję po zgraniu Jankowskiego, okazja świetna, a on kopnął nad bramką. No, ale czy powinniśmy być zdziwieni? Socha w 145 meczach ekstraklasy nie strzelił jeszcze żadnego gola i tylko przypomniał, dlaczego.
Klasyk powiedziałby, że takimi meczami wygrywa się mistrzostwo, ale to prawda. Legia równie dobrze mogłaby nie zdobyć choćby punktu, do przerwy była w zasadzie równie słaba jak gospodarze – nie licząc jednej składnej akcji – i jednak zrealizowała cel. Lechia będzie w poniedziałek pod presją, aktualnie to już raptem punkt przewagi nad stołecznym klubem. Arka w razie braku odbicia od dna zaraz znajdzie się w strefie spadkowej, za tydzień wyjazd do Lubina.
[event_results 567330]
Fot. FotoPyk