Reklama

“Niezależnie od tego, z czym przyjdziesz, już i tak mnie nie zaskoczysz”

red6

Autor:red6

07 marca 2019, 16:08 • 17 min czytania 0 komentarzy

Paweł Zarzeczny mówił czasami, że to jego ulubiony piłkarz. Pewnie dlatego, że równie mocno kochał futbol i książki, a Paweł Leśniak, były gracz Sandecji Nowy Sącz i Kolejarza Stróże, napisał cztery. Odniosły sukces, choć łączył ich tworzenie z zawodowym uprawianiem sportu. 

“Niezależnie od tego, z czym przyjdziesz, już i tak mnie nie zaskoczysz”

Piłkę rzucił w wieku 26 lat. Dziś, choć jest dopiero świeżo po trzydziestce, prowadzi w Warszawie studio produkujące gry. Niebawem premiera pierwszej, która oparta jest na jego powieści. Poznajcie jego drogę. 

Miałeś talent? 

Nie do końca wierzę w talent. Według mnie wszyscy jako ludzi jesteśmy równi, a później dochodzi kwestia włożenia pracy i czasu w to, co lubisz robić. Od tego zależy, jak dobry w tym będziesz. 

Wychowywałeś się w Sandecji z piłkarzami, którzy uchodzili za wyjątkowo uzdolnionych – Dawidem Janczykiem i Maciejem Korzymem. Chcesz powiedzieć, że oni nie mieli większego talentu niż ty? Po prostu włożyli w to więcej pracy? 

Reklama

Sam też jestem bardzo pracowitą osobą i tylko ja wiem, jak dużo czasu poświęciłem na to, żeby szlifować swoje umiejętności, ale czegoś zabrakło. Przyczyn szukałbym jednak gdzieś indziej niż w stwierdzeniu „talent”. Może włożyli w to więcej serca. Może mieli większą wiarę w siebie. Może byli bardziej zdeterminowani. 

Łatwo było rzucić piłkę? 

Był to świadomy wybór. Gdy miałem 22-23 lata, wszystko szło w fajnym kierunku, a później przestało. Nawrotka i ruch w przeciwną stronę. Grałem coraz mniej, wyglądałem coraz słabiej. Z drugiej strony miałem rysunki, książki i to z kolei zaczęło iść w świetnym kierunku. Powoli doszedłem do momentu, w którym nie mogłem skupić się na treningach tak mocno, jak chciałbym. To była chłodna analiza: „mam 25 lat, w pierwszej lidze nie gram od roku, Lewandowskim już raczej nie zostanę”.

Gdy jeszcze grałem w piłkę, przygotowywałem się do tego, by spróbować swoich sił w branży gier. Poświęciłem na to rok. Znałem kilka osób z Krakowa, które zajmowały się robieniem gier – takich mniejszych, bardziej na telefony, ale dzięki nim złapałem kontakt do ludzi, którzy robili już duże gry. Dopiero gdy uznałem, że jestem gotowy, postanowiłem rzucić piłkę. 

Dość długo, nawet już po wydaniu powieści, zarzekałeś się jednak, że piłka ciągle jest u ciebie na pierwszym miejscu, a reszta stanowi dodatek. Po drugie, mówiłeś też, że piłkarz ma tyle wolnego czasu, iż to się nie gryzie. 

To prawda, podtrzymuję, bo kluczowe było u mnie jednak to, jak idzie mi w piłce, a nie to, ile czasu potrzebowałem na inne sprawy. Od mniej więcej siódmego roku życia futbol był u mnie na pierwszym miejscu, marzyłem o graniu, ale przychodzi czas, w którym trzeba być już realistą. Skoro w innej branży interesowały się mną poważne osoby, postanowiłem spróbować. 

Reklama

To była woda na młyn dla tych, którzy twierdzili, że grasz dzięki koneksjom. Twój tata wspierał finansowo Sandecję. 

Tak, ale prawie nikt nie zwraca uwagi na to, że robił to wtedy, gdy ja byłem piłkarzem Kolejarza Stróże. Ojciec jest wielkim fanem Sandecji, sytuacja finansowa pozwalała mu na to, żeby pomóc klubowi w tych najgorszych czasach, więc pomógł. Niestety trochę się na to na mnie odbiło, choć tak naprawdę mówimy o nieporozumieniu. W klubie pracował Wiesław Leśniak. Poznałem tego człowieka przy podpisywaniu kontraktu. Na początku, gdy pojawiały się różne plotki, byłem święcie przekonany, że biorą się one właśnie z tego, że mój ojciec pomógł kiedyś Sandecji. Później okazało się, że ktoś powiązał mnie z obcą osobą, która jedynie nosi to samo nazwisko. 

Absurd. 

Ale nie mam o to żadnego żalu do kibiców. Gdybym był osobą z ulicy, która nie do końca zna wszystkie fakty, pewnie myślałbym tak samo, bo granie ze względu na znajomości nie jest niczym fajnym. Sęk tylko w tym, że było kompletnie inaczej, niż niektórzy myśleli. 

08.09.2012 NOWY SACZ PILKA NOZNA 1 LIGA SEZON 2012/2013 FOOTBALL FIRST LEAGUE SEASON 2012/2013 SANDECJA NOWY SACZ GKS TYCHY N/Z PAWEL LESNIAK BARTLOMIEJ BABIARZ FOTO LUKASZ SOBALA / PRESSFOCUS NEWSPIXPL --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Ringier Axel Springer Poland

Jak środowisko reagowało na to, czym się zajmujesz? 

Na pewno nie reagowało źle. Gdy zacząłem pisać książki i jeździć na wystawy, nie spotkałem się z negatywnym odbiorem zarówno ze strony drużyny, jak i całego otoczenia. Niektórzy koledzy nawet kupili i przeczytali to, co napisałem! 

Jaki był odbiór? 

Pozytywny, choć nie wiem, czy mówili prawdę! Mogę posiłkować się tym, że książka generalnie przyjęta została bardzo dobrze. Czytałem recenzje, jeździłem na targi do Warszawy czy Krakowa i byłem naprawdę zaskoczony odbiorem. Gdy siedzisz nad czymś rok, a potem pokazujesz to ludziom, to siłą rzeczy mocno na to liczysz.  

Do tego jeszcze wrócimy, ale chciałbym, byś wyjaśnił sprawę swojego ostatniego klubu. Pojechałeś na Słowację, do drugiej ligi, gdzie nie grałeś. 

Dość złożony temat. Pojawił się w ostatniej chwili w momencie, w którym chciałem zmienić środowisko. Rozmawiałem z jednym polskim klubem, ale przeprowadzka mogła nastąpić dopiero pół roku później. Gdzieś musiałem te miesiące przesiedzieć. Skorzystałem z opcji wyjazdu na Słowację, do klubu, który walczył o awans do ekstraklasy. Śmiałem się wtedy, że los ciągle rzuca mi kłody pod nogi i sugeruje, żebym rzucił piłkę. Sytuacja była taka – pojechałem tam, po dwóch tygodniach treningów szkoleniowiec bardzo mnie chciał, więc podpisaliśmy kontrakt. Zrobiliśmy to, ale dwa tygodnie później przyszedł do mnie prezes klubu.

– Słuchaj, głupia sprawa, ale nie sprawdziliśmy tego i okazało się, że nie możemy cię już zarejestrować.
– Jak to nie możecie? Nie wiedzieliście o tym?
– No nie, zapomnieliśmy, że obcokrajowców należy rejestrować wcześniej. Nic nie możemy zrobić. 

Straciłem pół roku, bo tylko trenowałem. Ale miałem za to czas, żeby przemyśleć pewne sprawy. 

Nie kusiło, żeby jeszcze raz spróbować? 

Przygotowania do zmiany branży były już dość zaawansowane. 

Obserwując środowisko piłkarskie, widziałeś dużo podobnych przypadków? Nie mówię o piłkarzach, którzy też powinni pisać, a raczej o takich, którym rzucenie piłki i zajęcie się czymś innym mogłoby wyjść na dobre, a jednak kurczowo się jej trzymali. Przeprowadziłem już kilka podobnych rozmów z ludźmi, którzy sprawdzili się na innych polach i zawsze słyszałem: „im szybciej, tym lepiej”. 

To tak bardzo osobista kwestia, że nie czuję się na siłach, by komuś doradzać. Mogę powiedzieć tylko tyle, że warto spojrzeć na ostatnie dwa-trzy lata i ocenić perspektywy na kolejne dwa-trzy. W taki sposób można znaleźć odpowiedź. Ja uznałem, że lepiej już nie będzie, a jeśli nawet, to niewiele. Nie satysfakcjonowało mnie to. Przy czym trzeba pamiętać, że jest wiele przypadków graczy, którzy na wyższy poziom wskoczyli dopiero w późniejszych latach. Czasami nawet w rok wszystko może się zmienić, bo widziałem zawodników, których po takim czasie wręcz nie poznawałem. Jeśli ktoś ma do tego serce i wiarę we własne możliwości, nie powinien rezygnować. 

Jest coś, co wyniosłeś z piłki i teraz przydaje ci się w tym twoim życiu po życiu? 

Bardzo pomogła mi dyscyplina i samozaparcie – jeśli coś ma być zrobione, to będzie zrobione. Do tego organizacja, praca w zespole… Można znaleźć dużo takich rzeczy, bo piłka jest dobrym nauczycielem. Gdy prowadzisz studio produkujące gry i tworzysz duży produkt, w kilku aspektach możesz znaleźć podobieństwa do tego, jak funkcjonuje to w piłce. Mamy tutaj grupę kilkudziesięciu utalentowanych artystów, którzy mają swoje wizje świata, gry i tak dalej – to trzeba jakoś połączyć, wybrać tych wykonawców, ustalić taktykę czy rozwiązywać konflikty. W piłce spotykałem bardzo podobne relacje czy sytuacje, co pozwala mi radzić sobie z nimi. 

Skąd wzięło się twoje zamiłowanie do fantastyki? 

Tak naprawdę nie ma odpowiedzi na to pytanie. Śmieję się, że to z potrzeby serca. Od małego ciągnęło mnie do fantasy. Lubiłem tego rodzaju książki, gry, seriale, komiksy. Wszystko. Po jakikolwiek rodzaj rozrywki sięgałem, szukałem właśnie tego.

Przy czym twoja fantastyka nie należy do tych hardkorowych. 

Mamy na przykład „Grę o tron” czy „Władcę Pierścieni” – są to genialne prace, ale nie wiem, czy podjąłbym się aż tak głębokiego wdrażania w nowy świat. Lubię opierać historię na tym, co już istnieje. Świat Desmonda Pearce’a, głównego bohatera mojej trylogii, jest właśnie taki. Zależało mi na tym, żeby ktoś, kto sięgnie po książkę, miał gdzieś z tyłu głowy myśl, że: „może gdzieś, kiedyś…”. 

A samo pisanie też towarzyszyło ci od zawsze? 

Bardziej rysowanie. Książki lubiłem, ale zajmowałem się tworzeniem komiksów. Robiłem to na podstawie filmów, seriali czy gier. Tylko dla frajdy. W końcu chciałem narysować swój własny komiks, zamiast kopiować czyjąś pracę. Zacząłem więc spisywać wszystkie pomysły. Nazbierało się ich tyle, że skończyło się książką. 

Dzięki twojej siostrze. 

Byłem niechętny, by pokazywać to komukolwiek. 

Dlaczego? 

Bo marzył mi się ten komiks! Tworzyłem pod niego podstawę w postaci książki, bo tak było najwygodniej. Gdy skończyłem ten materiał, pokazałem go rodzinie. Spodobało się i siostra zaczęła mnie mocno namawiać, bym komuś to wysłał. Po dziewięciu miesiącach odezwało się wydawnictwo Zysk i S-ka. Zdążyłem już nawet o tym zapomnieć. Gdy otrzymałem odpowiedź, moja pierwsza reakcja była taka, że musiałem przez chwilę pomyśleć, o co chodziło i skąd ten list. Na stronach internetowych wydawnictw z reguły napisane jest, że potrzebują trzech miesięcy, by to przeczytać, ocenić i dać odpowiedź. Ja czekałem pół roku dłużej. Albo inaczej – czekałem trzy miesiące, a gdy upłynęły, doszedłem do wniosku, że nic z tego nie będzie. 

Tym bardziej, że wcześniej dobijałeś się do wielu drzwi i nie było odzewu. 

Sprawdziłem kilka wydawnictw, do których można było wysłać streszczenie, bo tak to w praktyce wygląda. Było ich sześć, może siedem. Odezwało się jedno. 

2c0b22efa11ba22fc8d645f2c14d574f,750,470,0,0

1

A kiedy ujawniłeś przed wydawnictwem to, że jesteś piłkarzem? 

Długo o tym nie wiedzieli. Na dobre wyszło chyba dopiero w momencie, w którym musiałem napisać kilka słów, które znalazły się w książce na zakładce. Jakoś szczególnie tego nie ukrywałem, ale nie było też tak, że od pierwszej wiadomości informowałem, iż: „hej, gram w pierwszej lidze i napisałem książkę”. Nie chciałem komplikować sprawy, bo szczerze mówiąc, bałem się reakcji. Ktoś może podejść do tego w ten sposób, że to bardzo fajnie, iż sportowiec coś napisał, ale może być też tak, że ktoś taki tekst z góry zlekceważy i uzna, że powinienem skupić się na piłce, skoro w nią gram, a takie rzeczy jak pisanie zostawić innym. Zarówno mogło mi to pomóc, jak i zaszkodzić. Nie wiedziałem, w którą stronę to może pójść, a chciałem usłyszeć obiektywną ocenę mojej pracy. 

Rozumiem twoje obawy, bo postrzeganie piłkarzy jest, jakie jest. 

Później wielokrotnie odnosiłem się do tej kwestii, bo wiele osób w moim kontekście źle wypowiadało się na temat poziomu intelektualnego piłkarzy. Nie do końca zgadzam się z tymi opiniami. W pewnym momencie zrobiła się z tego taka narracja, że trafił się jeden gość, który coś poza kopaniem potrafi, a cała reszta…

Mówiąc wprost – robiono z ciebie wyjątek, jednego mądrego wśród głąbów. 

Tak, zdarzały się brzydkie określenia. Ale przede wszystkim były krzywdzące. Chłopaki zajmują się tym, co robią najlepiej, ale to nie znaczy, że poza boiskiem mają z czymś wielkie problemy. Zresztą samo granie w piłkę też wymaga używania rozumu, choćby w kwestiach taktycznych, na co wiele osób nie zwraca uwagi. 

Z czasem twoje granie stało się lokomotywą przy promocji książek. 

Tak i odbiło się to znacznie szerszym echem, niż myślałem. Wydawało mi się, że będzie o tym mowa, ale bardziej lokalnie, w Nowym Sączu i okolicach. Skończyło się tak, że przez miesiąc jeździłem po Polsce na spotkania, wywiady czy nawet po śniadaniówkach. Było to oczywiście bardzo miłe, a skoro jeszcze pomogło dotrzeć do większej liczby czytelników, to już w ogóle super. Tak naprawdę pociągnęło nas to aż tutaj. 

„Równowaga”, pierwsza część trylogii, była dużym sukcesem? 

Myślę, że można tak powiedzieć! 

Albo inaczej – co dla ciebie, początkującego twórcy, oznaczało słowo „sukces”?

Może oznaczać wiele rzeczy, ale na pewno nie mówimy tylko sprzedaniu nakładu czy konkretnej liczby książek. Nie o to w tym wszystkim chodzi. 

Ale to chyba miło, że sprzedał się cały nakład i były dwa dodruki. 

Słyszałem, że w przypadku debiutantów nieczęsto się to zdarza. Ale wracając do sukcesu, sam poczułem go najmocniej wtedy, gdy na targach przyszło do mnie kilka osób, które rozmawiały ze mną na temat Desmonda. Mówiły o nim jak o osobie, która faktycznie istnieje. Gdy oglądamy filmy, seriale czy czytamy książki, wielu z nas podchodzi do tego właśnie tak – wczuwamy się w sytuację postaci, zastanawiamy się, którą drogę wybierze i tak dalej. Do tamtego momentu nie byłem jednak świadomy, że sam też mogę taką postać stworzyć. Cieszyło mnie to, że czytelnicy ją kupili. To był ten moment, w którym ludzie przestawali pytać o to, jak łączę piłkę z pisaniem, a chcieli rozmawiać stricte o treści. 

Pierwsza chwila, w której mogłeś poczuć się bardziej pisarzem niż piłkarzem. 

Faktycznie. Poczułem, że mam czytelników, którzy są ciekawi, co będzie dalej i prawdopodobnie do mnie wrócą. 

Wrócili?

Kolejne książki utrzymały poziom pierwszej, więc chyba też mogę mówić o jakimś sukcesie. Czwarta powieść, która opowiada już o czymś innym, też fajnie się sprzedała. Jeśli chodzi o sam warsztat, na pewno mocno się rozwinąłem. Zakończenie pierwszej części było otwarte, na co ludzie zareagowali dość agresywnie, ale w taki bardziej pozytywny sposób – gdy kończy się odcinek serialu czy cały sezon, też jeszcze bardziej nakręcamy się na kolejny. Druga część historii Desmonda na pewno miała najlepsze recenzje. Z kolei odbiór finałowej książki był różny – jednym podobał się sposób zakończenia, innym wręcz przeciwnie. Nie odbieram tego jednak w ten sposób, że „Chaos” był gorszy. Skoro mieliśmy wielki finał, to jedni się z nim zgadzali, a inni nie. 

Masz w planach kolejne tytuły? 

Studio istnieje już od ponad trzech lat, a od dwóch i pół tworzymy grę. W międzyczasie napisałem dwie książki, których na razie nie wydawałem, bo bardziej skupiam się teraz na grze i jej scenariuszu – żeby zrobić wszystko tak, jak należy. Od strony literackiej było sporo pracy, bo trzeba było przekształcić książkę. Bardziej powiększaliśmy tę podstawę o nowe postacie i wątki. Trochę więcej się dzieje – trzeba robić misje poboczne!

Kiedy w ogóle narodził się pomysł z grą? Już w trakcie pisania? 

Wcześnie, ale to nie był ukierunkowany pomysł. To chyba marzenie każdego autora, żeby z jego książki zrobić film, serial, grę. Cokolwiek. Tak, żeby ludzie mogli nie tylko przeczytać, ale też zobaczyć tę historię. 

Ale to marzenie zazwyczaj chyba bardziej polega na tym, żeby zostać dostrzeżonym przez kogoś, kto to doceni i zrobi. Ty postanowiłeś zrobić to sam. 

Uznałem, że jeśli będę tylko czekał na to, aż ktoś do mnie przyjdzie, to pewnie nigdy się to nie wydarzy. Dlatego to ja wyszedłem do ludzi z tym, co mam. Dokładnie wyglądało to tak, że dostałem zaproszenie na targi książki do Frankfurtu, gdzie miałem sześć czy siedem propozycji przetłumaczenia książek i wydania ich w innych krajach. Zrezygnowałem z tego, gdyż w głowie narodził się już pomysł zrobienia gry. Jeszcze wtedy nie chciałem robić tego sam, chciałem zaproponować to studiu w Warszawie, które miało wszystko, by to udźwignąć. Porozmawiałem jednak na ten temat z kilkoma osobami i funduszami. Wszystkim spodobał się pomysł. Wtedy uznałem, że skoro taki jest odbiór, to nierozsądnym pomysłem byłoby to komuś oddawać. 

A tłumaczenie książki i jej wydanie po angielsku powiążemy z premierą gry, która pójdzie globalnie. Byliśmy na Gamescomie, to drugie największe targi gier na świecie. Dostaliśmy tam nominację do tytułu najlepszej gry targów – z kilkuset tytułów wybrano piętnaście. Postawiono nas na jednej półce z Cyberpunkiem czy Spider-Manem, a to są gry z firm, które robią światową furorę. To był taki moment, w którym pomyślałem: „wow, trzy lata nie poszły na marne”. Ludzie zobaczyli potencjał w tej grze i w całej historii. Na razie ciężko pracujemy nad tym, żeby to zamknąć. Tak naprawdę jesteśmy na finiszu i lada moment na jednej z platform będzie można „Devil’s Hunta” kupić w przedsprzedaży. Premiera będzie w trzecim kwartale tego roku. 

cfa46e0ac98862d06b44a065a72cd572,780,0,0,0

Wszystko brzmi tak, jakby to przejście od bycia piłkarzem do prezesowania studiu i tworzenia gry było bardzo gładkie. Tak gładkie, że aż trudno uwierzyć. 

Nie, to pozory. Na początku w ogóle nie mówiłem na głos, czym zamierzam się zajmować. Jeśli jako osoba, która nigdy nie była częścią branży gier, nagle powiedziałbym: „hej, już nie będę piłkarzem, tylko zrobię dużą grę, która pójdzie globalnie na konsolę i PC”, ludzie mogliby pomyśleć, że zwariowałem. Dlatego postanowiłem popracować w ciszy. A droga do miejsca, w którym teraz się znajdujemy, była długa i ciężka. 

Dlaczego? 

Mogę śmiało powiedzieć, że jako nowe studio przeszliśmy przez wszystkie nieprzyjemności, które są z tym związane. Pamiętam pierwsze targi i to, jak pojechałem na Gamescom, by szukać wydawcy. Ludzie dookoła średnio wierzyli, że mi się uda. Słyszałem, że pomyliłem drogi, bo nie tak robi się duże gry. Wszyscy powtarzali, żeby zaczynać od małych. Od dwóch-czterech osób, a potem rozbudowywać zespół. Po paru latach można wtedy spróbować ze średnią grą i tak dalej. Ja przeskoczyłem kilka szczebli i od razu postanowiłem zrobić dużą, choć o pierwszym roku w zasadzie możemy zapomnieć. To było budowanie mocnego i doświadczonego zespołu – dwa razy nie udało się zrobić tego na tyle dobrze, by rozpocząć produkcję. Dopiero później powstał ten zespół, który siedzi z nami teraz – trzeba było przekonać do siebie osoby, które mają doświadczenie i muszą zrezygnować z pracy w studiach z dużym dorobkiem. Od tego momentu wszystko ruszyło. Wydawcę też w końcu znalazłem. Teraz pozostaje przekonać graczy, że potrafimy to robić. 

Ciekawi mnie to również od strony biznesowej, bo powiedzmy sobie szczerze – na piłce i na książkach nie dorobiłeś tak, żeby to po prostu udźwignąć. 

Na początku finansowałem to z własnej kieszeni, ale wtedy była to mała grupa ludzi i koszty nie były tak duże. Gdy wszystko stanęło na solidnych fundamentach, poszukiwałem inwestycji z zewnątrz. To mi się udało, bo znalazłem dwóch otwartych inwestorów, którzy pomagają od strony finansowej. Niczego za darmo nie dostałem. 

Jak poznałeś Pawła Zarzecznego? 

Przez książkę. Gdy był ten największy boom, zaprosił mnie do studia Orange Sport. Mieliśmy nagrać wywiad, ale było jakieś opóźnienie. Zabrał mnie wtedy do swojego pokoju, żeby przeczekać. Napiliśmy się kawy, zaczęliśmy rozmawiać, okazało się, że mamy wspólnych znajomych. Po wywiadzie dał mi swój prywatny numer i powiedział, że mam się odzywać, gdy będę w Warszawie. Po jakimś czasie spotkaliśmy się ponownie i od tamtej pory utrzymywaliśmy kontakt. Niestety miałem okazję być na jego pogrzebie. 

Rozmawiałem z nim trzy, może cztery razy w życiu, a dokładniej to on mówił, a ja słuchałem. Raz to ty byłeś tematem. Coś w tobie dostrzegł. Mówił, że jesteś jego ulubionym piłkarzem i tylko czasami dodawał, że pierwszej ligi. 

Miło to słyszeć. Bardzo mnie polubił, oczywiście z wzajemnością. Podobało mu się to, że łączę piłkę z literaturą i rysunkiem, dzięki temu złapaliśmy dobry kontakt. 

Był surowym recenzentem? 

Uznał, że książka jest bardzo fajna, ale swoje rzeczy wypomniał. Głównie chodziło o pisownię. „Głowę i pomysły to ty masz zajebiste, ale wysłałbym cię na kurs pisania”. Wynikało to trochę z tego, że pierwszej książki nie pisałem po to, żeby ją wydać, robiłem to „luźną ręką”, ale oczywiście miał rację. To się obroniło, ale majstersztyk literacki to to nie był. Razem z wydawnictwem też pracowałem stricte nad moim warsztatem, bo do reszty rzeczy nie było większych zarzutów. Przy kolejnych książkach było lepiej, co Paweł również przyznał. 

Odgrażał się, że załatwi ci klub w MLS. 

Powiedział o tym, gdy opowiadałem, iż coraz gorzej zaczynam czuć się u siebie. Wspomniał, że ma znajomego menedżera w Stanach Zjednoczonych i zapytał, czy chciałbym spróbować. Wydawało mi się to ciekawym pomysłem. 

Który piłkarz z pierwszej ligi powiedziałby inaczej! 

No tak. Oczywiście odpowiedziałem, że jeśli będzie taka możliwość, to chętnie polecę i spróbuję. Koniec końców z testów nic nie wyszło, ale nic wielkiego się nie stało. Nie traktowałem tego jak życiowej szansy, która może wszystko zmienić. Bez napinki. 

Tęsknisz za piłką lub byciem piłkarzem? Mimo wszystko chyba jest za czym. 

Brakuję mi otoczki. Meczów, wyjazdów, klimatu i cotygodniowej presji. To było fajne, bardzo motywujące. Jednak, tak jak już powiedziałem, w studiu mam tego namiastkę. Są na przykład terminy, których musimy pilnować. Od nich zależy, jak gra będzie przyjęta i tak dalej. Wynik końcowy poznamy po pewnym czasie, ale można go sprawdzać też na bieżąco, od targów do targów. 

Jak starzy znajomi z piłki reagują, gdy opowiadasz im o tym, co teraz robisz? 

Kibicują. Gdy jednemu z nich powiedziałem, że teraz będę robił gry, usłyszałem, że niezależnie od tego, z czym przyjdę, i tak już go nie zaskoczę. 

Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI

Fot. archiwum prywatne

Najnowsze

Weszło

Komentarze

0 komentarzy

Loading...