Ostatni dzień zimowego okienka przyniósł mały hit w wykonaniu Arki Gdynia. Zespół z Trójmiasta wypożyczył 29-letniego środkowego pomocnika AZ Alkmaar, Marko Vejinovicia. Do niedawna byłby on poza zasięgiem jakiegokolwiek polskiego klubu, ale to oczywiste, że skoro trafia teraz do Ekstraklasy, od pewnego czasu musi się źle dziać. I właśnie tak to wygląda.
Koniec czerwca 2015 roku. Vejinović ma za sobą najlepszy sezon w karierze. W barwach Vitesse Arnhem strzelił 12 goli i zaliczył 9 asyst w Eredivisie. Imponujący wynik jak na kogoś, kto często nie jest nawet “dziesiątką”. Pięć bramek padło z rzutów karnych, ale też trzy po uderzeniach z rzutów wolnych, a jeden po… dośrodkowaniu z rzutu rożnego. Ewidentnie mamy do czynienia z kozakiem od stałych fragmentów. – To super klub i super miasto, a kibice są najbardziej lojalni w całej Holandii. Stadion zawsze jest pełny, nawet gdy gramy mecz w krajowym pucharze – chwalił sobie pobyt w Arnhem podczas rozmowy z bośniackimi mediami.
Świetna forma zawodnika nie uchodzi uwadze Feyenoordu, który wykłada za niego 3,5 mln euro i daje czteroletni kontrakt. Oczekiwania związane z jego osobą były duże. – Marko jest bardzo utalentowanym zawodnikiem pod względem technicznym. W ubiegłym sezonie był jednym z najlepszych pomocników w Eredivisie, dzięki swojej fantastycznej stopie. Plus Marko ma zaledwie 25 lat, więc jesteśmy przekonani, że możemy pomóc mu stać się jeszcze lepszym – cieszył się dyrektor techniczny klubu z Rotterdamu, Martin van Geel.
W nowym otoczeniu Vejinović nie daje jednak rady. Przez pierwszą rundę ma pewne miejsce w składzie, ale wiosną coraz częściej zaczyna lądować na ławce. A ostatnie dwa i pół roku to już kompletny zjazd. Licząc wszystkie fronty, rozegrał w tym okresie zaledwie 18 meczów. Sezon 2016/17 zwyczajnie spędził jako rezerwowy. W holenderskiej ekstraklasie tylko dwukrotnie pojawił się na boisku (w połowie rozgrywek łączono go z Lazio), ale pozwala mu to tytułować się mistrzem Holandii, bo właśnie wtedy Feyenoord wygrał ligę. W podobnych okolicznościach Vejinović sięgał po tytuł w swoim debiutanckim sezonie w Eredivisie (2008/09) z AZ Alkmaar, gdy zaliczył trzy spotkania u słynnego Louisa van Gaala. W papierach dwa mistrzostwa, w praktyce zasługi czysto symboliczne.
Nasz bohater mimo roku w niemalże całkowitym niebycie nadal ma na tyle dobrą markę w Holandii, że latem 2017 sięga po niego AZ Alkmaar, wypożyczając z opcją pierwokupu. Wydawało się, że po powrocie na stare śmieci wszystko co złe, wreszcie za nim. Vejinović od razu wskoczył do wyjściowej jedenastki i grał w każdej kolejce. W każdej, czyli do siódmej, gdy pod koniec pierwszej połowy meczu z… Feyenoordem zerwał więzadła krzyżowe. Pech, zwłaszcza że zdawał się wracać do formy, uzbierał już cztery asysty w nowych barwach, a na to spotkanie był wyjątkowo nakręcony. – Jestem dodatkowo pobudzony, chcę pokazać Feyenoordowi, na co mnie stać – przyznawał. Dopiero co świetnie wypadł przeciwko innemu byłemu klubowi – Vitesse, zaliczając dwie asysty. Był to jego najlepszy mecz przy drugim podejściu do Alkmaar.
Kontuzja okazała się bardzo poważna. Stracił resztę poprzedniego sezonu, letnie przygotowania i początek obecnego. Mimo to w czerwcu szefowie AZ postanowili wykupić go z Rotterdamu, co kosztowało milion euro, a sam piłkarz dostał umowę aż na cztery lata. Dla Feyenoordu było to optymalne rozwiązane, za rok nie zarobiłby nic. – Uważamy Marko za bardzo dobrego zawodnika. Podczas rehabilitacji wykazał się wielką determinacją i pokazał, że mocno mu zależy na tym, by znów stać się ważną częścią drużyny. Skoro mieliśmy możliwość sprowadzenia go na stałe, nie musieliśmy się dwa razy zastanawiać – mówił dyrektor sportowy AZ, Max Huiberts.
Jak się jednak domyślacie, nie wszystko poszło zgodnie z planem. Vejinović na boisko powrócił dopiero po roku od rozwalenia kolana. Pod koniec września dostał godzinę z amatorami w pucharze, a 7 października wystąpił od początku przeciwko Ajaksowi w lidze, Alkmaar przegrał 0:5. Potem dwukrotnie wszedł na końcówki i doznał kolejnego urazu. Tym razem znacznie drobniejszego, ale wypadł na kolejne cztery tygodnie i w tym sezonie zagrał jeszcze tylko raz (6 minut z Venlo 16 lutego). Przestał się dogadywać z trenerem Johnem van den Bromem, który już na początku ich współpracy uważał, że jego nowy podopieczny powinien od siebie wymagać jeszcze więcej. – Czasami musi grać wyżej na połowie przeciwnika, żeby częściej dochodzić do pozycji strzeleckich. Musi być jeszcze bardziej zdecydowany w swojej grze. On doskonale o tym wie, tylko czasami chyba wydaje mu się, że już jest trenerem – mówił szkoleniowiec przed feralnym dla Vejinovicia meczem z Feyenoordem.
Wtedy z czasów Alkmaar wspominał go też Van Gaal. – Marko nie zawsze był łatwy do prowadzenia w tamtym okresie. Mieliśmy bardzo dobry zespół, młode talenty nie dostawały tyle gry, ile by chciały. Marko był jednym z tych, którzy potrafili być uparci i niecierpliwi. Był już obiecującym zawodnikiem, dysponującym świetną techniką strzału i dobrym przeglądem pola, ale miał problemy z przestawieniem się na grę defensywną i ściganiem do końca swojego rywala – uważał słynny trener. Nowy arkowiec potrafi więc pokazać pazurki.
29-letni pomocnik ma prawo odczuwać problemy z tożsamością narodową. Jego ojciec jest Serbem, matka Bośniaczką, ale on sam posiada paszport holenderski, a cztery lata temu ożenił się z Holenderką. Aż do swoich osiemnastych urodzin był Marko Maticiem. Gdy jednak dobił do pełnoletności, wraz ze starszym bratem zdecydował się przyjąć nazwisko swojego ojca.
Vejinović miał otwartą drogę do wszystkich trzech reprezentacji. W listopadzie 2015 otrzymał powołanie do kadry Holandii na towarzyskie mecze z Walią i Niemcami. Następnego dnia stwierdził, że nie jest pewny, czy skorzysta z zaproszenia. Dopiero co nadzieję na jego skaperowanie mieli Bośniacy. Chciał go ówczesny selekcjoner, rozpoczęły się też starania o przyznanie mu bośniackiego obywatelstwa. Skoro jednak odezwał się Danny Blind, trudno było zakładać odmowę, zwłaszcza że grał już dla Oranje od kategorii U-17 do U-21. Niecały tydzień później był już na zgrupowaniu i przekonywał, że nigdy nie miał wątpliwości co do tej decyzji. Debiutu nie doczekał, załapał się tylko na ławkę z Walią. Towarzystwo tak czy siak zacne. Kolejnych powołań nie otrzymywał, niedługo potem zaczął się jego zjazd.
Vejinović mimo chwilami trudnego charakteru nie jest typem skandalisty, co nie znaczy, że zawsze kładzie uszy po sobie. Przekonało się o tym kilku kibiców Feyenoordu. 30 stycznia 2016 udali się do domu piłkarza, by go zbesztać po ostatniej porażce w lidze. Dotknięty poczuł się nie tylko on, ale również jego żona, dlatego nie zostawił tej sprawy i podał krzykaczy do sądu. Ten przyznał rację oskarżającemu, wydając dość symboliczny wyrok. Czterech kibiców musiało zapłacić 200 euro grzywny oraz 140 euro samemu zawodnikowi za “straty niematerialne”. To zdarzenie zapewne nie zwiększyło sympatii do niego na rotterdamskich trybunach.
Arka sprowadza potencjalnego kozaka. Umiejętności ma bez wątpienia ponad polską ligę, a plusem jest też to, że choć w ostatnich miesiącach grało mało, to cały czas znajdował się w treningu i meczowej kadrze. W Gdyni mają nadzieję, że w aklimatyzacji pomoże mu Michał Janota, z którym zna się z holenderskich czasów. Wątpliwości jednak również nie brakuje. Vejinović w minionych trzech latach regularnie występował jedynie przez dwa miesiące. Po rocznej kontuzji formy nie odbudował i nie wiadomo, czy będąca w coraz trudniejszym położeniu Arka będzie idealnym miejscem dla takiego rekonwalescenta. Ponadto mówimy o zawodniku, który całe życie grał w Holandii, innego futbolu w zasadzie nie zna, bo nawet w europejskich pucharach ma symboliczne doświadczenie. A nie od dziś wiadomo, że piłkarze z Holandii i Belgii często mają problem z przystosowaniem się do specyfiki Ekstraklasy, o czym nie tak dawno mówił szef skautów Lecha Poznań. Najlepszy dowód to były klubowy kolega Vejinovicia z Vitesse, Waleri Kazaiszwili. Gruzin przychodził do Legii Warszawa bezpośrednio po bardzo dobrym sezonie w Eredivisie i mimo to nie zaistniał, szybko odszedł.
Fajnie byłoby jednak, gdyby Vejinović się sprawdził, bo nawiązując do najlepszych czasów, gwarantowałby niezłe show, którego na polskich boiskach nigdy za wiele.
Fot. Arka Gdynia/Accredito