Dlaczego nie zrobił kariery w reprezentacji Polski? Czy odzyskał wszystkie pieniądze z tureckiego kontraktu? Z jakiego powodu Joseph Jarabinsky wysłał go na trybuny? Przed czym ostrzegał go Oscar Cordoba? Kto zablokował jego transfer do Omonii Nikozja? Czy trudno było pogodzić życie aktorki i piłkarza? Czy często odwiedzał warszawskie salony? Dlaczego zmienił zdanie i wystąpił w “Małych Gigantach”? Jakie ma wspomnienia z planu filmowego?
Czemu ma wstręt do kasyna? Kto wkręcił go w giełdę? Na czym zarobił najwięcej? W jaki start-up zainwestowała jego firma? Czy nadal kieruje się żydowskim modelem inwestowania? Czy Piotr Stokowiec jest autorytarny? Czy Lechia popełniła błąd tracąc Juliusza Letniowskiego? Z których wychowanków Lechia może mieć największy pożytek? Dlaczego wspierał Jerzego Owsiaka? Czy śmierć Pawła Adamowicza pokazała, że jesteśmy podzielonym krajem? O tym wszystkim i nie tylko opowiedział Jarosław Bieniuk.
Jest pan szczęśliwy?
Mam trójkę wspaniałych dzieci, pracę w klubie, który zawsze był w moim sercu, zdrowie nie dokucza, a więc tak, jestem szczęśliwym człowiekiem.
Kariera sportowa była spełnieniem marzeń?
Na pewno tak, ponieważ w moich czasach piłka była czymś niesamowicie ważnym. Jako mały chłopczyk grałem na podwórku z rówieśnikami i marzyłem o graniu na wielkich stadionach. Wszyscy z mojego pokolenia, którzy kochali futbol, mają zapewne identyczne wspomnienia albo bardzo podobne. Rywalizacja na podwórku z kolegami, mecze przeciwko starszym chłopakom, rozgrywki szkolne… To wszystko było wówczas najważniejszą rzeczą w życiu.
Po etapie gry na podwórku, występowałem w reprezentacji szkoły, w której szło mi całkiem nieźle. Wstąpiłem więc do klubu Ogniwo Sopot, następnie była Lechia, pierwszy występ w Ekstraklasie, mecze w młodzieżowych reprezentacjach kraju, powołanie do pierwszej reprezentacji. Nim człowiek się obejrzał, spełniły się wszystkie marzenia z dzieciństwa.
Reprezentacja nie stanowi niedosytu?
Na pewno nie zrobiłem kariery w reprezentacji, ale nie czuję niedosytu. Cieszę, że mogłem reprezentować kraj w kilku spotkaniach. Nie chcę się też tłumaczyć, ale uważam, że w moich czasach trudniej było zrobić karierę. Być może nie udało mi się w kadrze zaistnieć, ponieważ za późno wyjechałem z kraju? Grałem w młodzieżowych reprezentacjach, ale niewiele było z tego pożytku. Teraz nastolatkowie wyjeżdżają do najmocniejszych lig, ponieważ posiadają potencjał. Jak ja grałem w piłkę, nie byliśmy nawet w Unii Europejskiej, a to bardzo ograniczało. Mogło grać tylko trzech obcokrajowców, więc musiałem konkurować z piłkarzami z Serbii, Brazylii, Argentyny i z wielu innych państw Pewnie nie byliśmy mniej utalentowani od chłopców, którzy teraz wyjeżdżają, ale nie mieliśmy szans trafić do zachodnich lig. Ostatecznie udało mi się wyjechać, gdy byłem już ukształtowanym piłkarzem.
Pan należy do teamu talent czy ciężka praca?
Wydaje mi się, że jednak ciężka praca. Zawsze byłem bardzo zaangażowany w treningi, co doceniali trenerzy. Jak byłem w wieku juniorskim, miałem stuprocentową frekwencję na zajęciach. Być może, gdy byłem w ekstraklasie, mogłem zrobić więcej, ale wtedy też nie było mody na profesjonalizm. Nie było od kogo czerpać wzorców odnośnie do zdrowego odżywiania się, czy odpowiedniego budowania siły.
Drogą, którą pan przebył jako piłkarz, wygląda całkiem logicznie. Nie pasuje mi tylko powołanie do reprezentacji w 2009 roku. Pana też zaskoczyło, że Stefan Majewski zdecydował się na Jarosława Bieniuka?
Bardzo. Nie spodziewałem się wtedy, że jeszcze zagram w reprezentacji. Z drugiej strony – pomimo trudnej sytuacji drużyny narodowej – cieszyłem się z powołania. Pojechałem na mecz ze Słowacją i zagrałem całkiem nieźle.
Jaka była atmosfera w trakcie zgrupowania?
Dziwna. Reprezentacja nie miała już szans na awans. Dla mnie jednak liczyło się tylko to, że znowu zagram dla Polski. Szczerze mówiąc cieszyłem się bardzo, a przy okazji zaliczyłem występ z Robertem Lewandowskim (śmiech).
W Turcji atmosfera również była dziwna?
W sprawach finansowych było – mówiąc łagodnie – niespecjalnie fajnie, ale zaliczyłem sportowy awans i traktowałem występy w tureckiej lidze, jako duże wyzwanie i nagrodę za ciężką pracę.
Spadek, awans, trybuny.
Fakt, w Antalyasporze działy się cuda (śmiech). Trzy albo cztery kolejki przed końcem mieliśmy spokojną sytuację, ale nagle nie potrafiliśmy wygrać meczu. Wygrywały słabe drużyny, a my nie potrafiliśmy. Co prawda nie grałem wtedy, ponieważ miałem złamane żebra, ale doskonale pamiętam tamte spotkania i odprawy trenera, z którymi wiąże się śmieszna anegdota. Na każdej odprawie szkoleniowiec powtarzał nam, że do utrzymania potrzebnych jest 36 punktów. Wyliczał średnie z poprzednich sezonów, podawał statystyki i zawsze wychodziło mu, że jak uzbieramy 36 oczek „na bank” nie spadniemy. Mówiłem nawet do Piotrka Dziewickiego, że musimy iść na korki z matematyki, ponieważ nie ogarniamy tak prostych spraw. W ostatnich kolejkach – poza wykładami z matematyki – mieliśmy jeszcze lekcje historii, ponieważ trener pokazywał nam wyniki punktowe z poprzednich sezonów, w których 36 punktów dawało pewne utrzymanie.
Spadliście jako pierwsi w historii, którzy mieli 36 punktów?
Mieliśmy 39 punktów i spadliśmy (śmiech). Jako ciekawostkę dodam, że byliśmy trzecią drużyną z najmniejszą liczbą straconych bramek , zagraliśmy 14 meczów bez straty gola, ale niestety nie dało to utrzymania.
Kiepski matematyk był z Yilmaza Vurala, a trener jaki?
Nie mogę powiedzieć, że był słabym trenerem. Skończył szkołę w Kolonii i znał się na swoim fachu. Był przekonany, że ciężkie treningi pomogą nam osiągnąć sukces. Przez 150 dni w roku byliśmy na zgrupowaniu, czyli do 14 września stacjonowaliśmy w górach i wracaliśmy do miasta tylko na weekendy, żeby rozegrać mecz.
Generalnie Vural był kolorowym ptakiem. Trochę szalony gość, który na treningach używał dziwnych określeń. Na początku nawet go nie rozumiałem, ponieważ słabo znałem język, ale po czasie jak się podszkoliłem, aż nie dowierzałem. Teraz już tych epitetów nawet nie powtórzę, ale proszę mi uwierzyć, że były nietuzinkowe (śmiech). Na meczach potrafił kopać w bidony z wodą, krzyczał coś do siebie. Z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że tak żywiołowego szkoleniowca, jak Yilmaz Vural, nigdy nie miałem.
Czyli ma pan z nim lepsze wspomnienia niż z Josephem Jarabinskym?
Zdecydowanie. Wcześniej mieliśmy samych trenerów z Turcji, aż przyjechał Jarabinsky. Mieliśmy w drużynie Słowaka, który nazywał się Pavol Straka. Generalnie mieszkał w Pradze wiele lat, ale był Słowakiem. Cały czas narzekał, że tureccy szkoleniowcy mu nie odpowiadali. Mówił, że treningi mu nie służą, że nie może się z nimi dogadać. Był więc zadowolony, że przyjeżdża prawie rodak. Myślał, że wreszcie odżyje w drużynie, ale rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Jarabinsky przyjechał tydzień przed startem ligi i od pierwszego treningu był wkurzony, że nic na nim wychodzi na treningach. Praktycznie wcale z nami nie rozmawiał, gdyż tylko mówił dzień dobry i do widzenia. Na zajęciach miał tłumacza, a sam mieszał angielski z tureckim. No nie mogliśmy się dogadać. Minął pierwszy tydzień, drugi… Pytam Pavola czy z nim rozmawiał, a on do mnie: -„Do pici on mne nawet nie pozera” (pisownia fonetyczna), czyli: – „On mnie nawet nie widzi”. Dopiero po kilku tygodniach pogadał z nim dwie minuty.
Wyniki również za nim nie przemawiały.
Pierwsza kolejka już pokazała, że będzie nieciekawie, ponieważ prowadziliśmy 2:0 z Besiktasem i naprawdę dobrze graliśmy. Grałem na środku obrony i strzeliłem nawet bramkę, ale Jarabinsky stwierdził, że przesunie mnie do pomocy, a na moje miejsce wstawił Vahapa. Przeleciały mu dwie proste piłki nad głową i Besiktas doprowadził do remisu. Zmienił mnie i wypuścił na lewą obronę Orhana, po którego błędzie rywale strzelili zwycięską bramkę. Prasa zjechała go po tym meczu, a on i tak uważał, że nie dał ciała z tymi rotacjami i zmianami. Kapitanowi zabrał opaskę, innych wyrzucił na trybuny, mnie odstawił po trzeciej kolejce, Piotrka Dziewickiego po piątej. Miał pretensje do wszystkich, a nie potrafił wygrać meczu. W kilka tygodni skłócił wszystkich w drużynie.
Pokłócił się pan z nim po meczu z Denizlisporem?
Jego zdaniem zawaliłem w tym meczu bramkę i mnie zmienił. Opuszczając boisko normalnie podałem mu rękę. Pokłóciłem się z nim później, jak byliśmy na obozie poza Antalyą. Chcieliśmy stamtąd wrócić do miasta, ponieważ byliśmy tam dwa miesiące, a wyników nie było. Zostałem wybrany do delegacji, żeby mu to wszystko wytłumaczyć. Argumentowałem, że w mieście jest już dobra pogoda, ponieważ moja żona biega wieczorami i można normalnie oddychać. Poza tym powrót mógłby nam pomóc pod względem mentalnym, ponieważ w drużynie robiła się łagodnie mówiąc gęsta atmosfera. Zapytał mnie, czy na pewno tak uważam? Przytaknąłem. W następnym meczu siedziałem już na trybunach, bo podobno podważyłem jego autorytet. To był strasznie mściwy człowiek.
Doszło między nim a piłkarzami do rękoczynów?
Plotka. Jedynie Orhan kopnął w kosz z lodem i to był jedyny przejaw agresji ze strony odrzuconych zawodników.
Po jakim czasie trafiły do pana zaległe pensje?
Po około trzech latach, ale wszystko dostałem. Nie obwiałem się o pieniądze, ponieważ podpisałem kontrakt w języku tureckim i angielskim. Wszystko od razu było wysłane do FIFA i nie było opcji, żeby nie odzyskać pieniędzy.
Inna sprawa, że mieliśmy w umowie wpisany piękny apartament, w którym mieszkali zagraniczni piłkarze. Po czasie jednak powiedzieli nam, że za drogo to wychodzi i wtedy z Piotrkiem podjęliśmy decyzję, że trzeba wracać.
Na ile mieszkań w Trójmieście wystarczyło, gdy wreszcie spłynęły wszystkie pieniądze?
Mogę powiedzieć, że zarabiałem dużo więcej niż w Amice.
Wiedział pan przed podpisaniem kontraktu, że będą problemy z wypłatami na czas?
Do drużyny trafił wtedy Oscar Cordoba, który wcześniej kilka lat grał w Besiktasie. Bardzo rozpoznawalna i medialna osoba w Turcji. Zaprosił wszystkich obcokrajowców na kolację i powiedział, żebyśmy wszystkich zarobionych pieniędzy nie wysyłali do kraju. Radził, żeby zawsze mieć na koncie pieniądze na trzy miesiące życia, bo mogą być opóźnienia z wypłatami. Okazało się, że miał rację. Nie wiem jak jest teraz w Turcji, ale z tego co słyszałem, funkcjonuje to podobnie.
Czyli nie zdziwił się pan, że Michał Pazdan podpisał kontrakt z Ankaragucu, w którym podobno nie płacą?
Rozmawiałem z Michałem już w lipcu, gdyż propozycję dostał już latem. Polecałem mu Turcję, ponieważ nie widzę zagrożenia z płatnościami, jeśli kontrakt jest dobrze napisany. Jedynym zagrożeniem jest bankructwo klubu.
Antalyaspor nie dość, że nie płacił, położył jeszcze panu kontrakt w Omonii Nikozja?
Dobra kancelaria z Polski powiedziała, że jeśli przedstawię w federacji pismo, w którym będzie napisane, że rozwiązałem kontrakt z winy klubu, to do czasu sporu powinienem dostać certyfikat tymczasowy. Trenowałem więc spokojnie dwa tygodnie z Omonią. Miałem nawet zagrać w meczu pucharowym, ale nie doszło do tego, ponieważ do cypryjskiego klubu wpłynęło pismo, że nadal jestem zawodnikiem Antalyasporu. Co więcej potwierdzała, to również turecka federacja. Zrobiło się gorąco, Omonia powiedziała, że musimy dostarczyć ten certyfikat do końca okienka transferowego, ale nie mogliśmy go uzyskać. Dwa dni przed zamknięciem okienka podpisali dwóch innych piłkarzy. Rozwiązali ze mną kontrakt, ale zachowali się dobrze, ponieważ zapłacili za miesiąc.
Żałuje pan, że tak się to wszystko potoczyło?
Z jednej strony nie żałuję, ponieważ nie trafiłbym do Widzewa. W Łodzi zawiązałem przyjaźnie, które trwają do dzisiaj. Z drugiej strony trochę mi szkoda, ponieważ Omonia walczyła o mistrzostwo kraju i miała duże aspiracje, by grać w Lidze Mistrzów. W Apoelu Nikozja grali wówczas Kamil Kosowski i Marcin Żewłakow także towarzysko też było fajnie. Oprócz tego Nikozja była świetnym miejscem do życia.
Nikozja fajne miasto do życia, a jak było w Turcji?
Rewelacyjnie. Wydaje mi się, że wtedy miałem najlepszy okres w karierze, jeśli chodzi o aspekty poza sportowe. Antalya słynie z tego, że cały czas jest tam ciepło. Z naszego pobytu w Turcji korzystali znajomi i rodzina, którzy często nas odwiedzali.
Jak wiedzie się Piotrkowi Dziewickiemu?
Ciągnie go do piłki, ponieważ chciałby zostać trenerem, ale wiadomo, że wiąże się to z ciągłymi wyjazdami, a to dość niekomfortowe życie. Zaangażował się za to w projekt “AiCOACH”, który wygląda na bardzo przyszłościowy. Mowa tutaj o programie, który monitoruje obciążenia w trakcie treningów piłki nożnej.
Trudno było pogodzić życie piłkarza i aktorki?
Paradoksalnie takie połączenie jest idealne. Aktorstwo jest wolnym zawodem, co bardzo ułatwia funkcjonowanie. Ania grała w jakimś filmie i maksymalnie wyjeżdżała na dwa albo trzy tygodnie na zdjęcia. Później jeszcze jest promocja filmu i po sprawie. Gdyby żona pracowała gdzieś na etacie, musiałaby zrezygnować z kariery, jeśli chciałaby ze mną mieszkać.
Warszawskie salony często pan odwiedzał?
Unikaliśmy tego typu imprez. Pojawialiśmy się jedynie, gdy Ania miała premierę filmu. Oczywiście było mnóstwo zaproszeń na pokazy mody i inne wydarzenia, ale nie mieliśmy czasu na takie wypady. Inna sprawa, że żona selekcjonowała takie zaproszenia i wybierała tylko takie, na których musiała się pojawić ze względów zawodowych.
Mimo wszystko zagrałeś w reklamie i serialu.
W „Daleko od noszy” była świetna ekipa, dlatego się zdecydowałem. Reżyser powiedział, że zrobimy coś śmiesznego, bez stresu. Pomyślałem sobie, że dlaczego w sumie nie zobaczyć, jak tworzy się taki serial od kuchni. Zagrałem i nie żałuję, ponieważ to było fantastyczne przeżycie. Reklama natomiast była tylko dla celów komercyjnych.
Całkiem niedawno wystąpił pan również w programie „Mali Giganci”, a kilka lat temu zarzekał się pan w wywiadach, że nie wystąpi w tego typu produkcjach. Skąd zmiana zdania?
Chodziło mi wtedy o produkcje taneczne i muzyczne. Teraz oferta przyszła z programu, który oglądałem często z dziećmi. Uwielbiam towarzystwo maluchów, dlatego zdecydowałem się skorzystać. Tym bardziej że – nie ukrywam tego – propozycja była intratna.
Nie ciągnęło pana do życia celebryty?
Nigdy. Piłka nożna jest dla mnie naturalnym środowiskiem, dlatego nie wyobrażam sobie pracy przy czymś innym. Uważam również, że trzeba zawodowo zajmować się tym, co się kocha. W tamtym środowisku czułbym się sztucznie.
Tamto środowisko jest gorsze od futbolowego?
Dla mnie byłoby gorsze, ponieważ nigdy tego nie czułem. Piłka nożna jest dla mnie naturalnym środowiskiem. Choć na tyle co obracałem się z Anią w jej środowisku, nie mogę powiedzieć o nich złego słowa. Dzięki żonie poznałem wielu fantastycznych ludzi.
Dzieci ciągnie do piłki nożnej czy aktorstwa?
Oliwię oczywiście ciągnie do aktorstwa. Chodzi do klasy o profilu filmowo-teatralnym, w której ma rozszerzone zajęcia z historii teatru i kina. Chłopcy na razie są za młodzi, żeby coś powiedzieć. Chodzą na piłkę i lubią grać, ale nie zakładam, że muszą zostać piłkarzami. Oczywiście jeśli będą chcieli, pomogę im z całych sił.
Ania nie interesowała się piłką nożną, a pan był dobrym kompanem do rozmowy o kinie albo teatrze?
Na pewno byłem zorientowany. Kiedyś często chodziłem do kina, ale nie nazwałbym siebie ekspertem. Po prostu potrafię rozróżnić dobry film od kiepskiego. Wiem czy ktoś zagrał dobrą rolę, czy fatalną. Ania mogła więc spokojnie porozmawiać ze mną o kinie. Na temat samego futbolu rzadko rozmawialiśmy, ponieważ żona mniej się tym interesowała. Choć to chyba normalnie, bo kobiety jednak rzadko interesują się piłką nożną.
Z ojcem natomiast mógł pan porozmawiać o rozrywce, ponieważ pracował w branży hazardowej.
Tata ponad dziesięć lat pracował w Zakładach Przemysłu Rozrywkowego. W czasach PRL nie było kasyn, tylko kluby z jednorękimi bandytami. Odwiedzałem czasami ojca w pracy i widziałem jak dorośli faceci płakali, ponieważ przegrali cały majątek. Od tamtego czasu miałem wstręt do kasyna.
Często musiał pan wtedy odpuszczać spotkania z kolegami, ponieważ żadną tajemnicą nie jest, że piłkarze lubią postawić pensję na czerwone albo czarne.
Chodziłem z kolegami do kasyn, ale nie grałem
Nie ostrzegał ich pan, że z kasynem nie można wygrać?
Oczywiście ostrzegałem, ale nie byłem autorytetem, żeby mnie posłuchali. Byłem tylko kolegą, a poza tym bardzo ciężko kogoś od tego odciągnąć, jeśli jest uzależniony.
Nadal jest problem z uzależnieniem od hazardu wśród piłkarzy?
Jest z tym zdecydowanie lepiej, ponieważ młodzi chłopcy mają już świadomość, jak może skończyć się zbyt częste odwiedzanie salonów gier. W latach 90. było z tym gorzej, bo tak naprawdę wtedy kasyna dopiero powstawały. To było coś nowego, co mogło zakręcić w głowie młodego chłopaka. Szedłeś do fajnego lokalu, w którym stawiali ci drinki, była adrenalina, dlatego to tak wciągało. Teraz natomiast można przeczytać pouczające książki o piłkarzach, którzy przegrali kariery przez hazard.
Kiedy zaczął się pan interesować giełdą?
Jakoś w 2000 roku, ale wtedy był taki okres, że wszyscy zachłysnęli się giełdą. Poznałem Darka Gęsiora, który w Amice był specjalistą od giełdy. Rozmawiałem z nim sporo, czytałem prasę branżową, książki i zacząłem grać.
Wówczas byłem bardzo wkręcony w giełdę, teraz nadal się interesuję i mam kilka inwestycji, ale nie żyję już tym, tak jak kiedyś.
Mówił pan, że nigdy nie zarobił na giełdzie, a straty były?
Do 2007 roku wszyscy zarabiali na giełdzie. W co człowiek nie zainwestował, miał spory zysk. Później zaczęło się wszystko sypać i straciłem to, co zarobiłem wcześniej. Do tej pory zresztą giełda się jeszcze nie podniosła, dlatego trzeba inwestować ostrożnie.
Jak się wiedzie firmie „IQ Sport Advisory Group”?
Wiedzie się bardzo dobrze. Teraz wszystkie siły angażujemy w nowy projekt biznesowy – „Collectomate”, który powinien ułatwić odbiór przesyłek kurierskich w dużych biurowcach, osiedlach i budynkach użyteczności publicznej. Rynek e-commerce rośnie, ponieważ jego wartość w 2018 roku prognozowana była na 50 mln, a już w 2020 na 70 mln złotych. Po prostu coraz więcej ludzi kupuje w sieci. Na jaki adres ludzie najczęściej zamawiają paczki?
Bez różnicy na jaki adres, ponieważ często kurier nawet nie pofatyguje się dostarczyć paczkę. Ba, często nawet nie raczy zadzwonić.
Nie zmienia to faktu, że najczęściej paczkę zamawia się tam gdzie jest najbliżej, czyli na adres firmy. W takim wypadku kurier, jeżeli już znajdzie miejsce parkingowe – co nie jest łatwe – krąży po ogromnym biurowcu i traci nasz czas i swój. Nasza oferta trafia właśnie do klientów, którzy zamawiają zakupy na adres firmy. Stworzyliśmy kolektomat, który zmienia ruch przesyłek w jeden harmonijny proces i sprawia, że odebranie przesyłki jest przyjazne i błyskawiczne. Jak już paczka zostanie dostarczona, otrzymujemy powiadomienie od kuriera, w której skrytce jest nasza rzecz. Schodzimy na dół do kolektomatu i odbieramy przesyłkę kiedy chcemy.
Wasz kolektomat będzie dedykowany do wszystkich firm przewozowych?
Tak. Będzie mogła skorzystać z niego każda firma.
Na czym będziecie zarabiać?
Będziemy pobierać abonament od każdego kolektomatu od operatorów budynku. Do dużych korporacji przychodzi każdego dnia kilkaset przesyłek, a więc w interesie operatora budynku jest to, żeby ułatwić życie przedsiębiorcom, którzy wynajmują biura.
Nie ukrywam również, że pomogło nam RODO, ponieważ paczki nie mogą być zostawiane u ochroniarza albo na recepcji.
Aplikacja już działa?
Tak. Zainteresowanie produktem jest bardzo duże. Nie chcę zapeszać, ale wydaje mi się, że ten projekt ma ogromny potencjał.
Aplikacja „eFan24” nie wypaliła?
Projekt, o którym mówimy, powstał m.in. na bazie „eFan24”. Tamta aplikacja miała być dedykowana do kibiców na stadionach. Przekształciliśmy projekt i poszliśmy w kierunku, który nie jest związany ze sportem.
Pracowaliście też nad platformą crowdfundingową.
Projekt nie wypalił przez sprawy organizacyjne. Nie mogliśmy znaleźć inwestora i wyprzedzili nas twórcy „fans4club”. Pomysł był naprawdę świetny, ale musieliśmy to ostatecznie zamknąć.
Inwestuje pan dużo w startupy?
Jeśli coś mnie zainteresuje i mam przeczucie, że biznes wypali, to tak. Jesteśmy jednak małą firmą, dlatego jak na razie zaangażowaliśmy się w trzy projekty, o których przed chwilą rozmawialiśmy.
Doradzał pan kolegom z szatni w sprawach inwestycyjnych?
Wiele nauczyłem się od Darka Gęsiora, później jak ktoś mnie pytał o biznes, odpowiadałem na pytania. Nigdy jednak nie miałem potrzeby bycia mentorem, ponieważ takie coś jest niebezpieczne i nie sprawia mi żadnej przyjemności.
Na czym zarobił pan najwięcej?
Nieruchomości. Niektóre mam nadal, ale wzrosła ich wartość. Inna sprawa, że teraz trudniej na tym zarobić. Choć jak posiada się kapitał, prędzej czy później trafi się dobra okazja.
Nadal kieruje się pan żydowskim modelem inwestowania?
Nie przykładam już do tego dużej wagi, ale środki ulokowane mam mniej więcej według tego modelu.
Lata pan jeszcze na konferencje o tematyce biznesowej do USA?
Ostatnio nie mam na to czasu, ponieważ mam sporo pracy w Lechii, a poza tym rozwijamy projekt “Collectomate”.
Brak czasu hamował pana marzenia, żeby zostać trenerem. Jak dzieci dorosną, planuje pan pójść w tym kierunku?
Oczywiście. Bardzo cieszę się, że dostałem szansę w Lechii, ponieważ mogę nabrać doświadczenia. Zupełnie inaczej wygląda praca trenera z perspektywy szatni. Jak dzieci dorosną na pewno chciałbym zrobić kolejny krok w tym kierunku. Trenerka kręci mnie od lat i tak już chyba pozostanie do końca.
W zeszłym roku dołączył pan do sztabu Piotra Stokowca. Oficjalna notka mówiła, że pana zadaniem będzie indywidualizacja treningów i poprawa gry obrońców. Dobrze rozumiem, że głównie odpowiada pan za treningi defensorów?
Trenera Stokowca poznałem w Widzewie, w którym byłem kapitanem. Dużo wtedy rozmawialiśmy o piłce, dlatego zaproponował mi pracę w sztabie Lechii. Bardzo się ucieszyłem, ponieważ praca w akademii była nieco inna. Odpowiadałem tam bardziej za zarządzanie niż treningi. Oczywiście miałem indywidualne zajęcia z chłopakami, ale teraz uczę się zawodu w drużynie z Ekstraklasy, a to bardzo cenne doświadczenie. Obecnie pracuję indywidualnie z obrońcami, ale mam też kilka innych obowiązków.
Piotr Stokowiec jest autokratą?
W odpowiednich momentach jest autorytarny. Przede wszystkim jednak trener Stokowiec jest bardzo otwartym człowiekiem, który szanuje zdanie innych osób.
Być może nie widać tego w mediach, ale trener ma znakomity dowcip. Dogadujemy się dobrze, ponieważ mamy podobne poczucie humoru. Oczywiście nie zawsze jest czas na żarty, ale czasami jest potrzebny moment rozluźnienia.
Praca w akademii przez ostatnie cztery lata dawała dużo satysfakcji?
Oczywiście. Spotykaliśmy się z wieloma problemami, ale wielu zawodników dzięki mojej i kolegów pracy, trafiło do pierwszego zespołu. Pamiętam chłopaków, którzy przychodzili do nas jako młodzi piłkarze, a teraz wchodzą już do seniorskiego futbolu. Mam nadzieję, że Lechia w przyszłości zarobi na nich duże pieniądze.
Na przykład na kim może zarobić duże pieniądze?
Jest wielu utalentowanych zawodników akademii, którzy mogą zrobić karierę. Największymi talentami – walczącymi o miejsce w pierwszej drużynie – są Mateusz Żukowski, Filip Dymerski i Mateusz Sopoćko. Pamiętam też Karola Filę jako młodego chłopca, a teraz jest ważnym elementem pierwszej drużyny.
Moglibyście zarobić także na Juliuszu Letniowskim, ale co najwyżej zarobi na nim Lech Poznań.
Nie jesteśmy w stanie wszystkich zatrzymać. Julek do pierwszego zespołu trafił jeszcze przed Karolem Filą. Później niestety obniżył formę i trenerzy z niego nie korzystali. Nie wchodząc w szczegóły, nie było szans, żeby mógł się rozwijać w Lechii. Został cofnięty do juniorów, ponieważ trener Nowak nie chciał z niego korzystać. Klub nie miał drugiej drużyny, dlatego odszedł na wypożyczenie do Bytovii, w której za pierwszym razem mu nie wyszło.
Odbudował się w trzecioligowym Bałtyku i ponownie trafił do Bytovii, w której tym razem rozegrał świetną rundę.
Dokładnie. Każda ścieżka rozwoju jest inna. Jedni dojrzewają szybciej, drudzy wolniej. Jeszcze inni potrzebują zmienić otoczenie.
Może jednak popełniliście błąd i za szybko postawiliście na nim kreskę?
Nie zgadzam się z tym, ponieważ dostrzegliśmy w nim ogromny potencjał. Namawialiśmy jego ojca, żeby Julek przeprowadził się do dziadków, którzy mieszkali w Gdańsku. Z rodzicami mieszkał za miastem, a to nie sprzyjało jego rozwojowi, ponieważ musiał wcześnie wstawać, żeby dojeżdżać do szkoły i na treningi. Skończyło się tak, że Julek faktycznie przeprowadził się do dziadków, których odwiedziłem z trenerem od przygotowania fizycznego, Piotrem Kowalczykiem. Byliśmy u nich dwa razy i Piotrek dawał babci wykład, co ma gotować Julkowi na śniadania, obiady i kolacje. Babcia do szkoły robiła mu takie „lunch pakiety” i efekty były widoczne, ponieważ Julek grał coraz lepiej. Nie chcę wnikać dlaczego później wszystko wyhamowało, ale życzę mu wszystkiego dobrego.
Próbowaliście zimą go ściągnąć?
Prowadziliśmy rozmowy, ale Julek wraz z ojcem zdecydowali, że lepiej będzie dla niego, jak trafi do Lecha Poznań. Cóż, trzeba uszanować ich decyzję.
Myśli pan, że przebije się w Lechu?
Będzie miał bardzo ciężko, ale mam nadzieję, że uda mu się zaistnieć w ekstraklasie. To będzie świadczyło o tym, że dobrze go wyszkoliliśmy.
Na temat opóźnień z wypłatami pewnie nie porozmawiamy, ale co na celu miał strajk medialny, o którym napisał „Przegląd Sportowy”?
Nie chcę wypowiadać się na ten temat. Taka była decyzja drużyny.
Wie pan, że jak wpisze się nazwisko Bieniuk w wyszukiwarce, wyskakują głównie „artykuły” z takich stron jak: plejada, pudelek, pomponik i plotek?
Szczerze mówiąc przyzwyczaiłem się do tego. Nie „googluję” siebie, dlatego nie wiem, o czym piszą. Jak żyła Ania paparazzi uprzykrzali nam życie, teraz sporadycznie tylko robią zdjęcia. Choć od razu i tak ich rozpoznaję, ponieważ fotki robią cały czas ci sami ludzie.
Co pan sądzi o mowie nienawiści, o której w ostatnim czasie tak dużo się mówi?
Nawet jak grałem w piłkę, nie czytałem komentarzy pod artykułami o mnie albo Ani. Może przez ostatnich parę lat – przez przypadek – zerknąłem dwa albo trzy razy i zawsze żałowałem. Kiedyś, żeby ktokolwiek dopuścił cię do głosu z imienia i nazwiska – nie mówiąc o anonimach w internecie – musiałeś coś osiągnąć w danej dziedzinie. Jeśli chciałeś mówić o piłce, musiałeś mieć osiągnięcia jako piłkarz, trener albo dziennikarz. Najzwyczajniej w świecie do telewizji albo gazety byli dopuszczani ludzie, którzy mieli wiedzę. Teraz natomiast wypowiadać mogą się wszyscy, a na dodatek robią to anonimowo. Jasne, takie komentarze ważą trochę mniej od eksperckich, ale mogą trafić w czuły punkt. Nie ma sensu czytać wpisów ludzi, którzy wylewają w sieci swoje frustracje. I to nie jest tak, że nie trafia do mnie krytyka, bo jak moją grę skrytykował dobry dziennikarz, mogłem się z tym nie zgodzić, ale przeczytałem i szanowałem jego zdanie. Komentarzy anonimów natomiast nie czytam, ponieważ szanuję swoje zdrowie psychiczne.
Paweł Adamowicz był dla pana prezydentem miasta czy kimś więcej?
Przede wszystkim był ojcem dwójki dzieci. Bardzo współczuję rodzinie, ponieważ wiem, jak teraz muszą cierpieć. W dodatku prezydent stracił życie w barbarzyńskich okolicznościach, co wywołuje we mnie jeszcze większe współczucie.
Prezydenta Adamowicza miałem okazję spotkać w trakcie wielu rożnych imprez sportowych. Był wielkim kibicem Lechii, której pomógł w trudnych czasach. Myślę, że jego śmierć nie poruszyła tylko mnie, ale także miliony Polaków.
Często śniło się panu „Sound of Silence” puszczone w trakcie meczu Lechii?
Tak i napisałem o tym na portalu społecznościowym, ponieważ mam świadomość, że kibice także są w pewien sposób podzieleni. Puszczenie „Sound of Silence” przed meczem byłoby ważnym gestem.
[Rozmawialiśmy przed meczem z Pogonią Szczecin, na którym puszczono piosenkę „Sound of Silence”].
Uczestniczył pan we wiecu poświęconym pamięci Pawła Adamowicza przy pomniku Neptuna?
Niestety nie mogłem być, ale bardzo poruszyła mnie ta piosenka, którą ludzie odśpiewali ku pamięci prezydenta. Stała się ona nieoficjalnym hymnem tych tragicznych wydarzeń.
Śmierć Pawła Adamowicza pokazała, że jesteśmy podzielonym krajem?
Nie chcę za bardzo wchodzić w politykę, ale śmierć prezydenta potwierdziła, a nie pokazała, że jesteśmy podzielonym krajem. Od pewnego czasu społeczeństwo się rozwarstwia. Momentami mam wrażenie, że mamy w Polsce dwie kultury i ideologie.
Dlaczego namawiał pan Jerzego Owsiaka, żeby wrócił do WOŚP?
Wspierałem Jerzego Owsiaka, ponieważ stworzył fantastyczną akcję w skali światowej. Kilka lat temu, gdy mój syn miał zapalenie płuc, leżał w inkubatorze z czerwonym serduszkiem. W tamtym momencie zrozumiałem, że WOŚP ma ogromną siłę i przede wszystkim jest bardzo potrzebna. Uratowała już wiele istnień i nadal będzie to robiła.
Kompletnie nie rozumiem ataków wymierzanych w stronę WOŚP, do tego w dniu tak tragicznych wydarzeń, jakie miały miejsce w Gdańsku. Być może Jerzy Owsiak pod wpływem dużych emocji nie miał już wtedy sił na dalszą walkę? Nie mam pojęcia, ale cieszę się, że wrócił i dalej będzie czynił dobro.
Co sądzi pan o ludziach, którzy wspierają WOŚP, ale odcinają się od Jerzego Owsiaka?
Mam za małą wiedzę, żeby wypowiadać się w tym temacie.
Piłkarska emerytura sprzyja panu?
Pierwszy rok był trudny, ponieważ straciłem futbol i przede wszystkim najważniejszą osobę w moim życiu. Nie miałem jednak problemu, żeby odnaleźć się w nowym życiu. Czasami piłkarze po zakończeniu kariery nie wiedzą, co mają ze sobą zrobić, ponieważ zmienia się optyka i postrzeganie świata. Chcą pracować w telewizji albo trenerce, ale tam muszą startować od zera. Na ich miejsce jest wielu chętnych, a oni nie mają w tym żadnego doświadczenia, bo skąd mają mieć?
Zderzył się pan z rzeczywistością, gdy zabrakło Ani?
Jeśli chodzi o sprawy domowe, miałem z tym mały problem, ale bardzo pomogła mi mama. W sferze wychowania dzieci, nie zderzyłem się z rzeczywistością, ponieważ cały czas w tym uczestniczyłem. Razem wybieraliśmy szkołę, zawoziliśmy na dodatkowe zajęcia, ogarnialiśmy inne sprawy.
Różnica wieku pomiędzy pana dziećmi jest spora. Bywa momentami trudno, bo przecież każde jest na innym etapie dojrzewania?
Co ciekawe u nas jest tak, że różnica wieku odgrywa marginalną rolę. Cała trójka jest ze sobą niesamowicie zżyta, co bardzo mnie cieszy. Ania na pewno też byłaby z tego powodu szczęśliwa i dumna, ponieważ właśnie do tego zawsze dążyliśmy. Staram się spędzać z nimi jak najwięcej czasu, dlatego razem wyjeżdżamy na wakacje letnie i zimowe. Wiem jednak, że niedługo już nie będą chciały ze mną wyjeżdżać, dlatego cieszę się z każdej wolnej chwili w ich towarzystwie.
Rozmawiał: Bartosz Burzyński
Obserwuj @Bartosza Burzyńskiego
Fot. NewsPix