Minister obrony narodowej. Jean Claude-Pazdanne. Najbardziej podziwiany łysy od czasów Kojaka, jedno z dziesięciu największych odkryć Euro według “France Football“, koszmar CR7 według hiszpańskiego dziennika “Marca”, a przede wszystkim bohater nuconego we wszystkich tancbudach liczących się w kraju powiatów:
“Kogo chcesz dziewczyno, ja wiem:
Pazdana!”.
Mówcie co chcecie: w naszych czasach każde z powyższych to wyznacznik sukcesu, bo ten niejedno ma imię.
Powiecie, że Tomasz Wałdoch był stoperem lepszym. Zgodzę się. Ale Tomasz Wałdoch nigdy nie zakręcił się wokół trafienia na etykietę soku “Kubuś” i to nie tylko dlatego, że sok “Kubuś” w tamtych czasach prędzej reklamowałby Paweł Nastula.
Powiecie, że legijny Jacek Zieliński to lepszy defensor i grałby w dzisiejszej kadrze od A do Z. Zgodzę się. Ale o Jacku Zielińskim nie powstała nigdy biografia dla dzieci i to nie tylko dlatego, że w latach dziewięćdziesiątych nikomu nie śniły się biografie dla dzieci.
Powiecie, że to nieistotne detale i nie zgodzę się, nie zgodzę się nawet bardzo, bo było wielu lepszych piłkarzy od Pazdana, a którzy nie osiągnęli nawet UŁAMKA rozpoznawalności Michała, który na stałe trafił do – cytując klasyka – zbiorowej świadomości.
Pazdan jechał na Euro jako reprezentant Ekstraklasy, ligi trzeciej dziesiątki rankingu UEFA, ligi kuriozalnej, ligi dla zwykłych Polaków nieistniejącej. W tym samym czasie Glik kapitanował Torino i sposobił się do przełomowego transferu, Krychowiak rozgrywał sezon życia w Sevilli – rok wcześniej wygrał Ligę Europy w Warszawie – a Lewandowski od jakiegoś czasu w ambasadorowaniu Polsce ścigał się już tylko z Kopernikiem, wódką Sobieski i tym kolesiem, który ukradł dla okupu zwłoki Charliego Chaplina.
A jednak jeśli zapytasz przeciętnego kibica z kim kojarzy mu się Euro 2016, największy sukces polskiego futbolu od Igrzysk Olimpijskich w 1992, a może nawet od brązowego medalu w 1982, to prawie na sto procent będzie nim Pazdan. Błaszczykowski to obiektywnie nasz najlepszy gracz turnieju, ale przez zmarnowaną jedenastkę nie tak oczywisty, wymagający nadania kontekstu: bohaterstwo Pazdana łapano w lot. Również przez to, że Kubę już wszyscy znali jako dawnego gwiazdora z BVB, a Pazdan był jak kumpel z osiedla, któremu się nagle powiodło.
Pazdan, latem i jesienią 2016 roku, stał się jedną z najbardziej rozpoznawalnych twarzy nad Wisłą. Mógł się poczuć momentami tak, jak Ronaldo próbujący napić się kawy w Madrycie. Wkrótce wymieniano go w kontekście hitowego transferu do Besiktasu, Betisu, Newcastle. Z różnych przyczyn zostawał jednak zawsze w Legii, przegapiając najlepszy – w istocie ostatni – moment na wyjazd, tak jak kiedyś po Euro przepadła okazja Rogerowi Guerreiro, Kamilowi Kosowskiemu tuż po meczach z Parmą i Lazio, a Citce tuż po przygodzie Widzewa z Champions League.
Został w lidze, która nie miała prawa rozpalić w nim ognia. Można mówić o pieniądzach, o walce o mistrza Polski, o honorze reprezentowania barw, o profesjonalizmie, ale na wyższy poziom, także motywacji, nie był w stanie tu wskoczyć.
W konsekwencji – nie bójmy się tego słowa – karlał.
Ostatecznie właśnie oglądamy transfer niby do Turcji, więc do ligi nieporównywalnie mocniejszej, ale transfer mający tyle sensu, co polski film ze Stevenem Seagalem “Cudzoziemiec”.
Przecież dopiero co z Ankaragucu uciekł Łukasz Szukała, bo klub zalegał mu z kasą. Szukała był tam ostatnio pionkiem, więc go nie traktowali poważnie? No cóż, podobną historię przeżył Bakary Kone, podstawowy stoper, który także właśnie uciekł z klubu.
Przecież Ankaragucu ma problemy finansowe, nie płaci, ma nałożony zakaz dokonywania transferów gotówkowych.
Przecież Ankaragucu ostatni mecz wygrało 4 listopada.
Przecież od tamtego czasu zanotowało bilans bramek 2:21 i sukcesywnie stacza się w kierunku strefy spadkowej.
Nie będę was ściemniał: mój szwagier nie jest trenerem tego klubu. Nie mam tam kuzyna magazyniera ani stryja napastnika. Według Sebastiana Staszewskiego bałagan ma posprzątać nowy prezes, który chce wyprowadzić klub z zawieruchy – w tym ujęciu transfer Pazdka wygląda ciut sensowniej. Oby tak było w istocie: reset i nowe otwarcie a nie blue screen.
Ale nawet jeśli to prawda, transfer jest w szerokim kontekście pazdanich przygód wielce rozczarowujący. Pazdan we wrześniu skończy 32 lata, to wciąż dla stopera wiek, w którym można haratać gałę na najwyższym, reprezentacyjnym poziomie. Pazdan dopiero co kilka miesięcy temu podczas mundialu był jednym z tych, do których można było mieć najmniej pretensji.
Łaska piłkarska na pstrym koniu jeździ. Jeśli miałbym pokazać szaleństwo zawodu piłkarza, to wskazałbym… no dobra, może są lepsze przykłady niż Pazdan. Może Jacek Grembocki przechodzący w 1996 z Lechii do wenezuelskiego Caracas, by z ławki oglądać w Copa Libertadores gwiazdy Crespo, Francescolego lub Ortegi w meczu z River jest większym szaleństwem. Może podobnie przygoda Macieja Bykowskiego z Panathinaikosem, bardzo mocnego w 2004 roku, a do którego trafił parę miesięcy po Szczakowiance.
Ale i tak piłkarska przygoda Pazdana jest wybitnie nieoczywista.
Wypatruje go Beenhakker, nazywając pochodzącego z Nowej Huty defensora Piranią. Ludzie w zasadzie nie wiedzą co Leo w Pazdanie widzi. Ale ten konsekwentnie na niego stawia, zabierając nawet na finały.
Pewnie dzisiaj wystarczyłoby to do transferu na ziemię włoską, w dodatku za niezłą kwotę. Ale wtedy w Italii na Polaków był taki popyt jak na Eskimosów.
Zresztą, jak na rzekomy wielki talent, coś dziwne, że sam Beenhakker już nigdy nie da mu szansy. To jak z tym potencjałem? Nawet ten, który umieścił Pazdana na ogólnopolskiej mapie zaczął wątpić?
Michał wróci do reprezentacji Polski dopiero za Nawałki, będąc wśród pierwszych powołanych na Słowację. Wtedy będzie się bardziej kojarzył z Kosznikami i Marciniakami niż trzonem kadry.
Zresztą, Nawałka z niego zrezygnuje. Z Niemcami na Narodowym grają inni.
A jednak w końcówce eliminacji Pazdan wskoczył na international level, ten, w który Leo wierzył, a potem przestał.
I gdy wszystko żarło, gdy przekroczył wszelkie oczekiwania pojawiła się trampolina trampolin, został w blokach.
Zwrotów akcji w karierze Pazdana więcej niż w drugim polskim filmie ze Stevenem Seagalem “Poza zasięgiem”. A może tyle zwrotów jest w karierze każdego piłkarza, nawet u tego, o którego wszystko wydaje się iść płynnie, statecznie, spokojnie, za kulisami kilka razy wszystko stawało na ostrzu noża?
Czy wierzę, że może wrócić do kadry i się przydać? Ankaragucu brzmi bardziej jak lekarstwo na katar niż europejskiej rangi klub. Ale nie miejmy złudzeń: Ankaragucu może nie mieć ciepłej wody pod prysznicami, ale to wciąż mocniejsze rozgrywki. W Legii nie było żadnych szans, by były kadrowicz zyskał impuls. Tutaj, nawet jeśli przyjdzie za pięć lat wykłócać się w FIFA o zwrot za wodę mineralną, szansa na impuls mimo wszystko jest.
Leszek Milewski