Jakub Bartkowski jest jednym z grupy piłkarzy, która tej zimy rozwiązała umowy z Wisłą Kraków. Przed sezonem zainwestował w nieruchomość, jechał na pożyczkach, a za chwilę rodzi mu się drugie dziecko – tylko głupiec mógłby nie zrozumieć jego decyzji.
Jak reagowała szatnia Wisły na wizje snute przez Vannę Ly? Jak mocno można się było wkurwić usłyszawszy, że pieniądze za mecz z Lechem Marzena Sarapata wysłała na konto TS-u i firmy swojego męża? Na jakich warunkach nowy obrońca Pogoni porozumiał się z “Białą Gwiazdą”? Dlaczego wiślacy tak długo czekali z rozwiązaniem kontraktów? Zapraszamy na rozmowę o kulisach tego, co działo się w ostatnich miesiącach z Wisłą Kraków.
***
Zaliczyłeś dość miękkie lądowanie.
Interesowało się mną parę klubów z Ekstraklasy. Nie planowałem wyjeżdżać za granicę, bo za pięć dni (rozmawiamy 23 stycznia – red.) rodzi mi się drugie dziecko. No, chyba że przyszłaby wyjątkowa oferta, nad którą można byłoby się zastanowić. Cieszę się, że wszystko szybko udało się wyjaśnić.
Ile klubów było w grze o ciebie?
W miarę sporo, cztery-pięć. Odezwały się do mnie drużyny, które miały problem na prawej bądź lewej obronie. Chociaż z tą lewą obroną to trochę inna sprawa, bo tu problem ma każdy.
Tylko nie Pogoń, gdzie jest Matynia i Nunes, a więc raczej nie zostaniesz rzucony na nieswoją pozycję. To był dla ciebie argument?
Nie podchodziłem do tego w ten sposób. Niektóre kluby przedstawiały mi wizję, że będę brany pod uwagę też jako lewy obrońca, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało. Może to nie jest moja nominalna pozycja, ale lubię tam grać.
Dlaczego zdecydowałeś się na rozwiązanie umowy z Wisłą dopiero zimą? Nie dostawałeś pensji bardzo długo, ale zachowywałeś cierpliwość.
Nikt wcześniej nie składał pism.
Nie chciałeś się wyłamywać.
Nawet nie o to chodzi, bo każdy odpowiada za swój los. Mamy swoje rodziny, swoje zobowiązania, to jest najważniejsze w kwestiach finansowych. We wcześniejszych okresach władze klubu nas po prostu zapewniały, że wszystko zapłacą. Mieliśmy obiecaną płatność do 31 października i do tego czasu żyliśmy tym zapewnieniem. Gdy obietnica nie została spełniona, od razu pojawiła się opcja nowego inwestora. Jeszcze nie tego legendarnego, ale retoryka się już zmieniła na oddanie klubu i zmianę właściciela. Później wchodziła w grę wersja z biznesmenami z Krakowa i byliśmy proszeni z ich strony o cierpliwość. Mówili, że potrzebują czasu, by się dogadać. Ciężko było wtedy składać pismo i powiedzieć „nie, to dla mnie za dużo”, bo każdy rozumiał, że to nie tak, że weźmiesz sobie klub i wszystko spoko. Trzeba ogarnąć trochę spraw w tym temacie takich jak audyt, na wszystko potrzeba czasu. Gdy ta opcja się wysypała, była mowa o Vanna Ly z ekipą. Kolejne daty, które miały być spełniane. Osobiście złożyłem pismo w dniu meczu z Lechem Poznań. Nie po to, by odejść z klubu, ale by zostawić sobie jakiś wentyl bezpieczeństwa. Do 28 grudnia miały być uregulowane zobowiązania ze strony kambodżańskiej, ale zostawiłem sobie furtkę. Gdyby nie wszystko potoczyło się tak jak jest zapowiedziane, mógłbym wziąć sprawy w swoje ręce i zadecydować o własnym losie.
Jak wyglądała rozmowa z Vanną Ly? Poczułeś nadzieję, że was spłaci czy od początku źle to pachniało?
Informacje, które przewijały się w mediach, powielały nasze wątpliwości. Ale nadzieja matką głupich, każdy na swój sposób wierzył, jeden bardziej, drugi mniej. Jeśli prezesi klubu ich sprawdzają i wydają decyzję na tak, prezydent miasta po spotkaniu mówi, że jest optymistą… Można zakładać, że wszystko idzie w dobrą stronę. Wszystko było owiane wątpliwościami, ale każdy wierzył. Skoro ktoś przyjeżdża na rozmowę do prezydenta miasta, wszystko musiało być w jakiś sposób uargumentowane.
Podobno snuł przed wami wielkie wizje.
Tak, były wizje wielkiej akademii i tego, jak klub będzie rozwijany. Ale muszę przyznać, że Vanna Ly hamował swój optymizm, bo powiedział, że nie będzie tak jak w Manchesterze City, niestety nie wpompuje w nas w trzy lata miliard euro. Uspokoił nasze zapędy.
Każdy czekał na konkrety w postaci przelewów. To, co mówili ci – w cudzysłowie – właściciele, nie miało większego znaczenia, póki nie zobaczyliśmy konkretów. Po prostu sobie mówili.
Zupełnie szczerze – wkurwiłeś się, gdy usłyszałeś, że transzę za mecz z Lechem Sarapata przelała kibicom i firmie swojego męża?
Wtedy byłem już po decyzji, że nie mogę pozwolić sobie na nowe obietnice i kolejne przesuwanie terminów płatności. Moja cierpliwość była już wyczerpana. Co mogę powiedzieć? Można poczuć tylko zażenowanie. Nie wiem nawet, jak to nazwać. Ręce mi opadły, nie pierwszy raz zresztą. Jak każdemu, komu zależało na Wiśle. W sytuacji, gdy klub jest bankrutem i każda złotówka może być przekazana na jakiegoś zawodnika, który może zostać sprzedany…
Odszedłeś za porozumieniem stron. Co w praktyce to oznacza?
W teorii Wisła musiałaby płacić mi do końca czerwca, czyli do końca mojego kontraktu, chyba że znalazłbym nowy klub – wtedy tylko różnicę w zarobkach. Zrzekłem się tego. Dodatkowo rozłożyłem na raty zaległości, które Wisła musiałaby spłacić do końca marca. Do kluczowego terminu Wisła ma zatem mniej do zapłaty.
Fajny ukłon z twojej strony.
Zyskiwać na tym nie zyskuję nic, tylko klub.
Do kiedy Wisła musi zapłacić ci pieniądze?
Wydaje mi się, że tego nie mogę mówić.
Ludzie, którzy zaangażowali się w Wisłę po fiasku z Kambodżą – czyli Rafał Wisłocki, Bogusław Leśnodorski – nie przekonali cię do pozostania?
Rozmawiałem tylko z prezesem Wisłockim. Rozmowa była tak przeprowadzona, że prezes miał w międzyczasie do załatwienia pięć innych spraw. Taki był natłok. Nie dziwię się, ważyły się sprawy z licencją, spotkania z inwestorami. Ja już wtedy tak naprawdę podjąłem decyzję i prezes nie miał jeszcze żadnych konkretów, więc argumentów do przekonania mnie nie było. Na spotkaniu z drużyną dostaliśmy informację, że Królewski i Leśnodorski będą pomagać, ale pieniądze jeszcze się nie pojawiły. Rozmowa z prezesem bardziej dotyczyła porozumienia przy rozstaniu niż mojego zostania w klubie.
Poczułeś w którymś momencie, że ktoś ma ci za złe, że odszedłeś?
Wszyscy rozumieli sytuację, bo jak tu jej nie rozumieć? Arek Głowacki czy trener Stolarczyk to poważni ludzie, którzy znają życie i żaden nie powiedział mi słowa, które mogłoby sugerować, że mają jakiś problem z moją decyzją. Mówili, że się nie dziwią. Każdy ma swoje zobowiązania i rodzinę do utrzymania. Moja córka rodzi się za pięć dni, musiałem myśleć o tym.
Miało to wpływ na twoją decyzję?
Tak, oczywiście, że tak. Miało.
Jak generalnie sobie radziłeś przez te pół roku bez pensji? Doszło do sytuacji, że musiałeś się zapożyczać?
Kupiłem nieruchomość w Krakowie w celach inwestycyjnych, więc miałem ostatnio dużo kosztów z tym związanych. Wkład własny, remont mieszkania, później raty. Miałem zostać w Wiśle, bo tak rozmawialiśmy jeszcze w październiku. Z momentem, kiedy 31 października obiecana transza nie przyszła, zawiesiliśmy z Arkiem Głowackim rozmowy do wyjaśnienia. Gdybym wiedział wcześniej, że sytuacja może tak wyglądać, inaczej rozplanowałbym swój budżet. Musiałem się zapożyczać, a to nie jest fajne. Na szczęście mogłem liczyć w tej kwestii na rodziców.
Niektórzy kibice wciąż mówią: aa, oni zarabiają duże pieniądze, co to dla nich wytrzymać pół roku bez pensji.
Życie piłkarza trwa krótko. Warto zgromadzić kapitał, a żeby go zgromadzić, trzeba inwestować, a nie odkładać na górkę. Sytuacja pojawiła się niespodziewanie, bo zawsze były problemy, ale nigdy takie.
Czułeś przed sezonem jakiekolwiek sygnały, że może być coś nie tak?
Zawsze były jakieś zaległości, ale na stałym poziomie. Gdy dochodziło do płatności licencyjnych, wszystko było regulowane. Kiedy klub już zapłacił te zaległości, zaczęły się problemy. Wyglądało to tak, jakby w klubie nie było złotówki.
Jaka była reakcja piłkarzy, gdy wyszedł materiał TVN-u o powiązaniach klubu ze światem gangsterskim?
Tak naprawdę wiedzieliśmy o większości tych rzeczy. O akcji z Dudkiem może nie, bo mnie jeszcze wtedy nie było w klubie, ale generalnie szatnia, przynajmniej polska grupa, miała świadomość wszystkiego. Niepokojące z naszej perspektywy było to, że skoro w świat idzie taki przekaz o klubie, Wisła może mieć finansowe konsekwencje, sponsorzy się mogą wycofać i dotknie to wszystko nas. My, piłkarze, nigdy nie doświadczyliśmy niczego nieprzyjemnego ze strony kibiców czy działaczy powiązanych z kibicami. Nie mogę narzekać, że dało się odczuć coś negatywnego.
Jaką rolę w tym, że piłkarze tak długo wytrzymali z rozwiązaniem kontraktów, odegrały mocne charaktery z szatni? Głowa, Stolarczyk, Wasyl, Brożek.
Zwróciłbym uwagę zwłaszcza na sztab szkoleniowy. Jeśli chodzi o trzymanie naszych morale, wielka klasa i szacunek. Nie jest to łatwe zadanie. Czasami można powiedzieć jedno zdanie za dużo lub jedno za mało, sytuacje są toksyczne, wywołują emocje, łatwo jest rozpalić iskrę. Wydaje mi się, że trener Stolarczyk zawsze wiedział, co powiedzieć. Nie jest sztuką rzucić: „Dobra, nie płacą, ale i tak jedziemy na całego”. Nie o to chodzi, by pompować. Miał właściwe podejście i udawało mu się negatywne nastroje opanowywać.
Zapadła mi w głowę odprawa przed meczem z Wisłą Płock. Jadąc na mecz dowiedzieliśmy się, że krakowscy biznesmeni jednak nie dadzą rady się dogadać i temat upadł. Pojawił się temat Vanna Ly, sytuacja była napięta i niejasna. Mieliśmy odprawę przed meczem, ale każdy skupiał się nie na piłce, a na pojawiających się informacjach. Trener puścił nam tylko filmiki z tematem przewodnim: niemożliwe nie istnieje i życie jest piękne. Wiesz, filmiki pokazujące, co wielkiego ludzie potrafią zrobić, sytuacje, że ktoś skacze na wielkiej wysokości itd. Każdy czekał na to, co powie trener. A co by nie powiedział, ciężko byłoby trafić w sedno. Został nam tylko wyświetlony skład i tyle. Człowiek poczuł się w miarę lepiej.
A nie, powiedział nam tylko jedno – że wprowadzamy plan „koń trojański”. Udajemy, że czujemy się jak zbite psy, wychodzimy ze spuszczonymi głowami i gratulujemy zawodnikom Wisły Płock, że będą mieli fajne, bogate święta z pomarańczami na stole. Mieliśmy udawać, że wychodzimy jak na ścięcie i po pierwszym gwizdku sędziego wyjść z konia i zacząć prawdziwą wojnę, w pierwszych minutach strzelać bramki. I tak było – w pierwszym kwadransie już prowadziliśmy.
Nie jest łatwo. Niejeden trener powiedziałby, że nie ma szans i nie wychodzimy na mecz.
Nigdy nie zauważyłem, by trener kiedykolwiek stracił humor albo wiarę. Widziałeś po nim w tej całej sytuacji choć raz jakiś moment zawahania?
Nie, nie miał żadnego takiego momentu. Wiadomo, trener musi być liderem. Stolarczyk na pewno był takim liderem i można było iść za nim w ogień.
W szatni miewaliście po 31 października normalne dni, czy dyskutowało się tylko o jednym?
Szatnia jest na tyle specyficznym tworem, że nawet najgorsze sytuacje potrafi obrócić w całkiem niezły żart. Wychodziło nam to dosyć dobrze na boisku, w szatni tworzyliśmy zgraną grupę, wspieraliśmy się nawzajem. Pogrzebu nie było.
Z czego największa szydera? Z kambodżańskiego inwestora?
Tak, inne rzeczy raczej nie były do śmiechu. Powstało dużo memów i piosenek, które grały u nas w szatni. Nie będziemy się śmiać przecież z tego, że poważni biznesmeni z Krakowa się wycofali, bo tu nie ma nic śmiesznego.
Początki w Wiśle miałeś bardzo trudne, na parę miesięcy zostałeś schowany w szafie. Miałeś już myśli, że twoje drugie podejście do Ekstraklasy nie było najlepszym wyborem?
Nie mogłem wtedy powiedzieć, że to był zły wybór, bo kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Ale rozmawiałem już z menedżerem, żeby mi szukał drugiej opcji. Przełomowym momentem były derby z Cracovią, na które nie znalazłem się nawet w osiemnastce, a na mojej pozycji grał Fran Velez, w dodatku z naderwanymi mięśniami brzucha. Tydzień nie trenował, dzień przed meczem wyszedł na rozruch i nie mógł biegać ani kopać, ledwie chodził i truchtał. Wyszedł w pierwszym składzie na zastrzykach, a ja nie znalazłem się w osiemnastce. Moja cierpliwość została na tamten moment wyczerpana. Nie czułem, że w jakimkolwiek momencie mogę dostać szanse. Na szczęście nie dostałem zgody na wypożyczenie.
W takich sytuacjach trudno o znalezienie motywacji.
Dawałem z siebie wszystko, pracowałem dodatkowo, nie dawałem trenerowi pretekstów na inne traktowanie, choć wiadomo, że słowa trenera o tym, że tak powinno się podchodzić nie są tym, po co się trenuje. Parę razy Arek Głowacki mówił mi, że ma do mnie duży szacunek za moje nastawienie do pracy, bo jestem koniem mentalnym. Sam by nie dał rady. Na pewno było to krzepiące, bo nie mówił ich byle kto, a legenda klubu. Dodawało wytrwałości.
Wcześniejszy swój kontakt z Ekstraklasą zaliczyłeś w Widzewie, który także borykał się ze sporymi problemami organizacyjnymi. Które były dla ciebie trudniejsze do przeżycia – widzewskie czy wiślackie?
Nie były bardzo trudne do przezwyciężenia, bo miałem na kogo liczyć. Cięższa sytuacja była na pewno teraz w Wiśle, bo nie odpowiadam tylko za siebie, ale też za rodzinę. Wtedy byłem sam i na niskim kontrakcie. Zaległości sięgały trzech miesięcy, ale byli zawodnicy, którzy nie dostawali pieniędzy pół roku.
Odetchnąłeś z ulgą, że wreszcie trafiasz do stabilnego klubu?
To było ważne, że nie ma w Pogoni problemów finansowych. Zwłaszcza po tych przebojach. Z jakimi nadziejami przyjeżdżam? Liga się zaraz zaczyna, więc robię wszystko, by wywalczyć sobie miejsce w składzie. Sytuacja w tabeli jasno pokazuje, że spokojnie możemy włączyć się do gry w europejskich pucharach. Nie ma przeszkód, by to osiągnąć.