Codziennie stoję przed najtrudniejszym zadaniem świata. Zamawiam turecką taksówkę do pięciogwiazdkowego hotelu i próbuję przekonać kierowcę, że 15 euro za pięć kilometrów podróży to naprawdę nie jest odpowiednia cena.
Argumentów mam niewiele. Wychodzę w końcu z wypasionego hotelu (bo w wypasionych hotelach śpią Jagiellonia, Pogoń, Dinamo i każda inna drużyna, która przyjechała do Turcji, zresztą większość tutejszych hoteli ma pięć gwiazdek) i chcę jechać do kolejnego wypasionego. Nie wyglądam jak bej, ani nie posługuję się językiem tureckim, mówię za to po angielsku – znaczy, że jestem z lepszego świata, do którego Turcy tak licznie napierają.
– To będzie osiemnaście euro.
– Za siedem kilometrów?! To jakiś żart?!
– My friend, tyle się u nas płaci.
I wtedy zaczyna się cała zabawa. Argumenty panowie taksówkarze mają doprawdy niebywałe. Pierwszy – horrendalne, arcyhorrendalne ceny za paliwo, bo przecież Turcja to mała wysepka na Polinezji Francuskiej, na której rzeczy pokroju benzyny mogą być rarytasem. Drugi – ceny aut. Paaaanie, pan wiesz ile ja za tego Fiata Doblo wybuliłem? 120 tysięcy lir (czyli tak 85 tysięcy na złotówki)! A poza tym jakie u nas są podatki… O rany! Zdzierają z nas na każdym kroku! A my tacy biedni! Poza tym korporacja narzuca nam ceny! Nie my, my friend!
Argumenty, jakich możesz użyć? Stanowczość do samego końca – płacisz trzy euro i koniec. Jeśli kierowca się nie zgadza, trzaskasz drzwiami i idziesz. Podjedzie pod ciebie, zaproponuje dziesięć euro, ale idziesz dalej. W końcu – po kilku dobrych minutach negocjacji – pojedziesz za piątkę.
Gorzej, kiedy jest deszcz, a że w Belek deszcz jest tak przez 4/5 czasu, generalnie jest gorzej. Odpada ci argument trzaśnięcia drzwiami, musisz kombinować.
Ale kombinują też taksówkarze. Hotel Regnum Cayra, gdzie śpi Dinamo Zagrzeb, godzina 21, podjeżdża samochód. Typ mówi, że mnie podrzuci.
– Za free!
– To taxi?
– Nieee! Ale za friko! Siadaj!
Coś mi jednak poważnie nie gra. Zostało 500 metrów, stwierdzam przytomnie, że jednak się przejdę.
– No dobra, specjalnie dla ciebie tylko pięć euro!
Fajna, naprawdę fajna ta turecka przedsiębiorczość. Na pocieszenie myślę sobie, że jednak nie mam najgorzej. Gdy kilku piłkarzy Dinama pojechało w dresach na miasto pokupować pamiątki, za najmniejszą pierdołę słyszeli ceny z kosmosu.
– 150 euro.
Gdyby pojechali bez dresów z herbem klubu, pewnie usłyszeliby o cenie 15 euro (do mocnego stargowania).
Dlatego dużą wartość w Belek ma chodzenie piechotą, zwłaszcza że miasteczko do największych nie należy. Można idąc podziwiać przy okazji połamane drzewa i wszechobecne gałęzie, będące efektem nawałnic, takich naprawdę konkretnych, które obserwujemy tu w zasadzie co drugi dzień.
Najlepiej rzucić okiem na filmik, jaki dziś zarejestrował Michał Żyro.
Trąba powietrzna na lotnisku w Belek. pic.twitter.com/DiMXh8FJ65
— Michał Żyro (@Michal_Zyro) 26 stycznia 2019
Piechotą wybrałem się zatem na sparing Lechii Gdańsk z Łudorogcem. O dziwo – doszedłem. O dziwo dwa – podczas meczu nie padało aż tak mocno. O dziwo trzy – Łudorogec na tle Lechii wcale się nie wyróżniał. Co więcej, to Lechia narzucała ton i wygrała całkiem zasłużenie (bramkę strzelił Żukowski). Na plus gdańszczanie mogą zapisać występ Mladenovicia (koń) i Michalaka (zajebista asysta, pociągnął skrzydłem i podał na centymetry spod linii). Parodysta meczu? Uznajemy za takiego Egy’ego Maulanę Vikri, który zaliczył dwa udane kontakty z piłką (podania do tyłu), a poza tym koledzy zdawali się go nie zauważać. To jak w Piłkarskim Pokerze – ty, kolego, nie, nie i jeszcze długo, długo nie.
Jak po drugiej stronie barykady? Góralski większość decyzji dobrych, generalnie jak na warunki swojej drużyny, można mu powoli dawać tytuł może jeszcze nie profesora, ale już doktora z widokami na habilitację. Świerczok? Nie grał. Jak mówił – z powodu kontuzji pleców. Ale nie trzeba być żadnym Sherlockiem by stwierdzić, że wiosna w Łudogorcu będzie dla Kuby trudna.
Jak to na sparingach bywa, doszło do niemałych, szalenie istotnych skandali. Zaczęło się od przepychanki Sobiecha z piłkarzami Łudorogca w pierwszej połowie. Poprawiono ją kolejną przepychanką, spowodowaną bardzo nieeleganckim zachowaniem – Jarosław Bako został opluty przez piłkarza z ekipy Bułgarów. Zakończyło się – creme de la creme – kradzieżą piłek.
– Jak to?! Przynieśliśmy dziesięć piłek! Oddali nam jedną!!! – krzyczała jedna z osób odpowiedzialnych za sprzęt w gdańskiej drużynie.
Wychodząc ze stadionu poczuliśmy się jak na meczu Cukrownika Włostów z Huraganem Wilczyce. Pewnie zapytalibyśmy kogoś z gdańskiego obozu, jak zakończyła się ta nieprawdopodobna historia, ale niestety – cisza medialna. Cała brać dziennikarska pochlipuje z tego powodu do poduszki i wysyła najszczersze gratulacje – lepiej walczyć z brakiem wypłat we własnym klubie prawdopodobnie się nie da.
Fot. FotoPyK