Reklama

Młodego trenera walka z białaczką. Możesz pomóc Mateuszowi

Norbert Skorzewski

Autor:Norbert Skorzewski

25 stycznia 2019, 14:33 • 5 min czytania 0 komentarzy

– Nie pochodzę z bogatej rodziny, więcej – rodzice są emerytami po ciężkich chorobach. Mama zakończyła walkę z rakiem, tata miał zawał. Wahałem się długo, czy taka zbiórka ma sens. Nie byłem przekonany, ale nie miałem wyjścia – przyznaje Mateusz Dąbrowski, szkoleniowiec młodzieży z Kłodzka, u którego jakiś czas temu zdiagnozowano białaczkę, która zabrała mu pracę i środki do życia.

Młodego trenera walka z białaczką. Możesz pomóc Mateuszowi

Bo koszty są ogromne, a renta niewystarczająca. Rodzice dokładają, ile mogą, ale leczenie kosztuje. Stąd pomysł na zbiórkę. Do dziś uzbierano sporą kwotę, ale pieniądze są cały czas potrzebne.

*

Mateusz Dąbrowski: – Wszystko zaczęło się mniej więcej rok temu. Pojawiły się stany zapalne, charakterystyczne dla białaczki. Jeździłem od lekarza do lekarza, ale nie czułem, że to coś poważnego. Ot, zwykła choroba. Pracowałem normalnie, aż przyszedł feralny mecz, po którym pomagałem dzieciom znosić bramki. Pokłosiem większego wysiłku było to, że przyszedłem do domu i przestałem widzieć na jedno oko. Straszne, bardzo się przestraszyłem. Pojechałem do szpitala, okulista stwierdził problemy ogólne, ale skierował mnie na badania krwi. No i wyszły cuda. Spędziłem kilka dni w szpitalu, potem pojechałem do Wrocławia, gdzie specjalista potwierdził, co mi jest.

Reklama

Leżałem na oddziale hematologii, a potem transplantacji we Wrocławiu. Szczęście, że szybko zwolniło się miejsce.

W szpitalu spędził pan pół roku.

Z małymi przerwami. Najpierw osiem tygodni, dziesięć dni przerwy, później cztery tygodnie, kilka dni przerwy. I tak w kółko. W sierpniu miałem zaplanowany przeszczep, ale dawca okazał się nie do końca zgodny. Udało się dopiero we wrześniu.

Jak pan reagował, leżąc tak długo w szpitalu?

Najbardziej na psychikę działał fakt, że oddział hematologii jest specyficzny. Sami starsi ludzie i ja, jedyny młodszy. Trudno się przestawić, trudno w takich warunkach funkcjonować. Druga sprawa – trenuję młodzież, uczę wychowania fizycznego. Z powodu choroby zostałem odcięty od robienia tego, co kocham. Cały dzień spędzałem w łóżku, nie mogłem się ruszyć. Najgorzej było po przeszczepie, gdyż musiałem spędzić sześć tygodni w izolatce. Łóżko, telewizor, łazienka i ja, tyle. Nie można wyjść nawet na korytarz, ogromne ograniczenie. Do tego chemia, która przed przeszczepem była najmocniejsza i spowodowała, że nie ruszałem się kilka dni.

Koszmar, przede wszystkim dlatego, że nie mogłem trenować i spotykać się z ludźmi. Nie lubię siedzieć w domu, tym bardziej samotnie w szpitalu. A tam byłem odcięty zarówno od sportu, jak i od ludzi

Reklama

Tyle dobrego, że pomagali mi bliscy, przez co zachowywałem pozytywne podejście. A pozytywne podejście jest najważniejsze, niezależnie co się z nami i naszym zdrowiem dzieje. Nawet jak były gorsze momenty po chemii, jakieś bóle czy coś takiego, to się nie zamartwiałem i z perspektywy czasu wydaje mi się, że bycie optymistą zmienia wiele.

Jak dziś z pana zdrowiem?

Teoretycznie jest lepiej, ale z powodu leków, które biorę, mam bardzo niską odporność. Stąd przez rok nie mogę ani pracować z dziećmi, ani przebywać w większej grupie ludzi. Nie mam pozwolenia. Na razie nie mogę wrócić do pracy, więc zostaje zasiłek.

Dlatego zdecydowałem się na zbiórkę, choć trudno mówić o konkretnej, potrzebnej kwocie. Już szpitalne leczenie, kiedy nie organizowałem zbiórki, wiązało się ze sporymi kosztami. Rodzice przyjeżdżali, przywozili jedzenie, bo niestety – szpitalne jest, jakie jest. Teraz biorę bardzo dużo lekarstw – rano i wieczorem po osiem tabletek, wieczorem cztery. Do tego za jakiś czas dojdą szczepienia. Wszystkie, bo mam brak pamięci immunologicznej, czyli zdolności do „zapamiętywania” przebytych infekcji przez układ odpornościowy, dzięki czemu następne choroby są zwalczane szybciej. U mnie to niemożliwe, stąd potrzeba wielu szczepień, które kosztują. A ja, niestety, z bogatego domu nie pochodzę. Więcej – rodzice są emerytami po ciężkich chorobach. Mama zakończyła walkę z rakiem, tata miał zawał. Naprawdę, wahałem się długo, czy taka zbiórka ma sens. Nie byłem przekonany, ale nie miałem wyjścia. Chciałem pomóc również rodzicom, by odciążyć ich z kosztów, które ponoszą pomagając mi, przez co nie zostaje im praktycznie nic.

Ustaliłem zbiórkę na 10 tysięcy złotych i – powiem szczerze – odbiór przerósł moje oczekiwania. Odezwało się wiele osób, choć spodziewałem się, że nie zbiorę wiele, na początku nie chciałem udostępniać tej informacji wśród znajomych na Facebooku. Tymczasem już zebrano sporo, jednak uważam, że pieniądze wciąż są potrzebne. Jak nie dla mnie, to dla innych. Z jednej strony choroba zawsze może wrócić, a nawet teraz mam ogromne wydatki, z drugiej – jeżeli pieniądze nie pomogą mi, to pomogą dzieciom, które również chorują na białaczkę. Ewentualną nadwyżkę wpłacę na fundację czy dorzucę się do zbiórki.

Dlaczego na początku się pan wahał?

Teoretycznie leczenie w szpitalu jest w pełni refundowane. Nic nie kosztuje, ale to teoria – samo to, że rodzice martwili się i jeździli dwa-trzy razy w tygodniu z Kłodzka do Wrocławia kosztowało sporo. Trzeba było kupić szpitalną odzież, koszulki nie-koszulki wymieniane codziennie. Ale wówczas zbiórki nie potrzebowałem, poradzilibyśmy sobie, bo zbyt wielu leków brać nie musiałem. Problem w tym, że później okazało się, iż choroba jest bardziej skomplikowana, a leczenie wymagające. I znacznie droższe.

Na szczęście uwierzyłem w ludzi. Czuję ogromną wdzięczność, jestem w szoku, jak dużo osób się odezwało. I nie mówię tylko o wpłatach pieniędzy, ale najróżniejszych gestach wsparcia. Czy to od osób z PZPN-u, czy ludzi z Kłodzka, którzy zaproponowali, że pomogą mi naprawić auto, bo miałem zepsute. To tylko przykład, generalnie pomoc jest wielka.

Dobrze, że na świecie są jednak ludzie, którzy chcą pomagać. Mnóstwo ludzi.

*

Pomóc można W TYM MIEJSCU

Norbert Skórzewski

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...