Napisaliśmy ten tekst jeszcze w trakcie mistrzostw świata, gdy Kostaryka żegnała się z turniejem. Nigdy dotąd nie był o jednak tak aktualny, a już na pewno równie wymowny niż dzisiaj, kiedy wiadomo oficjalnie, że Keylor Navas odchodzi z Levante. I to na sam szczyt – do Realu Madryt. Dlaczego kiedyś nie trafił do Wisły Kraków, co stanęło na przeszkodzie? Tłumaczymy krok po kroku i przypominamy.
Kto nie czytał, polecamy:
Cztery lata temu o miejsce w składzie Wisły miał walczyć z Mariuszem Pawełkiem. Niebawem może wyrosnąć (a może już wyrósł?) na najlepszego bramkarza mundialu. Tak brzmi, w największym skrócie, co raz przypominana przy okazji turnieju historia Keylora Navasa. Ale co, jak, dlaczego? Co sprawiło, że bramkarz Kostaryki pod Wawel jednak nie trafił? Pora sięgnąć po nieco więcej szczegółów.
Przez ostatnie lata spektakularnych historii pod wspólnym tytułem “Mogli grać w Polsce, ale…” dorobiliśmy się dziesiątki. Sami działacze Wisły mieli już na stole kandydatury z niejednym dużym nazwiskiem. Dość powiedzieć chociażby o napastniku Portugalczyków Ederze, którego Marcin Kuźba “przywiózł w teczce”, kiedy ten grał jeszcze w Coimbrze. Rzecz w tym, że sprawę Navasa od pozostałych, nieco bardziej wydumanych historii, różnią przynajmniej trzy fundamentalne kwestie.
1. Wisła miała dość środków, by dokonać tego transferu.
2. Była w stanie zaoferować Navasowi satysfakcjonujący go kontrakt.
3. Co najważniejsze, podjęła konkretne rozmowy.
Rzecz działa się akurat w momencie, gdy Wisła miała na koncie tuzin przetestowanych bramkarzy (w komplecie – wątpliwej jakości) i ciągle nie potrafiła znaleźć tego jednego. Navasem – z myślą o transferze w letnim okienku – interesowała się już wiosną 2010 roku, kiedy Kostarykanin był jeszcze piłkarzem lokalnego Deportivo Saprissa. Korzystając z okazji, że Kostaryka grała akurat w Bratysławie mecz ze Słowacją, przedstawiciele Wisły nawet spotkali się z Navasem i jego agentem. Menedżer Ricardo Cabañas był otwarty na przedstawioną ofertę. Rzecz w tym, że transfer storpedować, a przynajmniej znacząco opóźnić, mogły problemy formalne, które rozstrzygnąć musiałaby FIFA.
Navas miał z Saprissą nietypową umowę, podpisaną bez porozumienia z agentem, która obowiązywała go do… października. Cabañas uważał, że jest nieważna, bo w świetle przepisów FIFA nie może kończyć się poza okienkiem, jednak pod uwagę nie brał tego zupełnie dyrektor Saprissy Victor Badilla. Jedyne ustępstwo, na jakie był chętny się zgodzić polegało na podpisaniu aneksu przedłużającego kontrakt do stycznia. Kiedy Navas na to nie przystał, zaczęła się formalna wojenka.
Co na to Wisła?
– Usłyszałem, że mamy zadzwonić, kiedy sprawa się wreszcie wyjaśni – twierdzi Cabañas.
Na tym kontakt się urwał.
Można działaczom Wisły zarzucać, że nie trzymali ręki na pulsie albo nie mieli dość determinacji, żeby sprawę rozwikłać i doprowadzić do końca. Inna rzecz, że nawet największe starania… mogły w tej sytuacji nie pomóc. Z jednego, prostego powodu. Navas już kilka miesięcy wcześniej był świadom, że chce go hiszpańskie Albacete Balompie. Właśnie za tym kierunkiem mocno optował Jose Luis Conejo. Były bramkarz reprezentacji Kostaryki, który od lat prowadził z Navasem indywidualne treningi, a po mundialu w 1990 roku sam wyjechał właśnie do tego klubu. Żeby tego było mało, agent Navasa na co dzień mieszka właśnie w Albacete i ma w nim świetne kontakty. Zbierając to wszystko do kupy, trudno wykluczyć, że Keylor, mimo starań Wisły, i tak zdecydowałby się na Hiszpanię.
Koniec końców Cabañasowi udało się podważyć w FIFA jego kontrakt z Saprissą i doprowadzić do podpisania umowy, gwarantującej bramkarzowi 150 tysięcy euro rocznych zarobków (około 50 tysięcy złotych miesięcznie). Po roku Navas był już w Levante, na co złożyło się kilka czynników. Po pierwsze – miał w umowie klauzulę umożliwiającą odejście w razie spadku z Segunda Division. Po drugie – Navas, mimo tego, że Albacete zajęło ostatnie miejsce w tabeli, prezentował się nieźle. I wreszcie po trzecie – klubowi nie uśmiechało się utrzymywać go na trzecim szczeblu rozgrywek.
Levante zapłaciło za niego w dwóch ratach, w sumie 400 tysięcy euro i podwoiło zarobki, podnosząc do poziomu 300 tys. na sezon. Conejo raz po raz udzielał mu wsparcia w wywiadach dla hiszpańskich dzienników, w których przekonywał, że Navas jest o kilka poziomów lepszym bramkarzem niż jego konkurent w Levante, doświadczony Urugwajczyk Gustavo Munua. W końcu przekonać o tym zdołał sam Navas. Rozwinął się niesamowicie, o czym dość dobitnie przekonuje teraz w Brazylii. W minionym sezonie był jedną z rewelacji rozgrywek La Liga. Gdyby ocenę bramkarza opierać wyłącznie na liczbach – skuteczności interwencji, liczbie obronionych strzałów itd. – należałoby uznać go fachowcem numerem jeden w Hiszpanii.
Klauzula w jego kontrakcie wynosi okrągłe 10 milionów euro, ale w Levante nie liczą już na tak spektakularny zarobek, biorąc pod uwagę, że już za dwanaście miesięcy Navas może być wolnym piłkarzem. Jedno, co pewne, to że w zamian za przedłużenie umowy, zaoferowali mu kolejne podwojenie zarobków, do kwoty 600 tysięcy euro za sezon. Cała reszta to już tylko coraz trudniejsze do zweryfikowania plotki dotyczące spodziewanego transferu. Zdaniem hiszpańskich dziennikarzy, wiosną Kostarykaninem interesowało się Atletico Madryt. Pytały o niego Villarreal, Benfica oraz Napoli, a FC Porto złożyło nawet Levante konkretną ofertę, opiewającą na 3 miliony euro.
W kontekście Wisły, cały paradoks polega na tym, że wkrótce po fiasku rozmów z Navasem, do Krakowa ściągnięto Milana Jovanicia, który w sumie zaliczył w Ekstraklasie… sześć meczów. Wcale nie był tańszy od Kostarykanina z jego ówczesną renomą. Spartakowi Subotica trzeba było zapłacić za niego poważne pieniądze. Zresztą sam Jovanić o kilkaset tysięcy euro spiera się z Wisłą do dzisiaj.
PAWEŁ MUZYKA
PS W jednej kwestii autor wyraźnie się pomylił: 10 milionów klauzuli, owszem, pękło.