Co trzeba zrobić, by zostać legendą klubu? Rozegrać setki meczów? Strzelić kilkadziesiąt, a może i ponad setkę goli? Być jego kapitanem przez kilka ładnych lat? Nie zagrać nigdy w żadnym innym zespole? Pozostać mu wiernym i oddanym również po zakończeniu kariery? Wyciągnąć do niego rękę w potrzebie? Pewnie kilka spośród tych składników w przepisie musi się znaleźć.
My postanowiliśmy te absolutnie największe legendy zebrać w jednym zestawieniu. Pozostała sama waga ciężka podzielona na trzy kategorie – od wielkich postaci, przez legendy do mega legend. Oto TOP 20 naszym zdaniem największych klubowych legend polskiej piłki i ich historie.
WIELKIE POSTACI
Roman Korynt – Lechia Gdańsk
Z dwa lata temu odwiedziliśmy pana Romana w jego mieszkaniu i zrobił na nas ogromne wrażenie. Przyjął nas elegancko ubrany, bo w garnitur, a mimo wówczas 87 lat na karku miał masę radości z życia – pewnie niektórzy zwycięzcy milionowych loterii mniej się cieszą z wygranej, niż pan Roman opowiadając o swojej działce. No, ale poza tym, że odwiedziliśmy serdecznego człowieka, to spotkaliśmy też jednocześnie legendę Lechii. Jako piłkarz spędził w niej czternaście lat, zajął razem z klubem trzecie miejsce w ekstraklasie (to wciąż rekord gdańszczan), był regularnie powoływany do kadry, a dla graczy biało-zielonych nie jest to reguła. Po karierze pracował w klubie choćby jako trener juniorów, ale – co ciekawe – przyjął także ofertę Arki, a konkretnie Czesława Boguszewicza, który potrzebował autorytetu na początku swojej trenerskiej przygody z klubem. Zresztą syn pana Romana jest legendą Arki, ale nic to Koryntowi-seniorowi własnej legendarności nie ujmuje.
Choć w głosowaniu kibiców na piłkarza 70-lecia wygrał Zdzisław Puszkarz. Kapituła wybrała jednak Korynta, więc obaj panowie zajęli pierwsze miejsce ex-aequo. Obrońca komentował: – Dla mnie to skandal, jak w ogóle można nas porównać? To był mój trampkarz, wychowanek.
Tadeusz Pawłowski – Śląsk Wrocław
Można się śmiać, że Pawłowski jest na każde zawołanie Śląska i wróci do klubu jeszcze tysiąc razy, ale choć momentami wygląda to niepoważnie, świadczy o jednym: Pawłowski kocha ten klub. A miłość sprawia, że działamy czasem nieracjonalnie. Jednak pamiętajmy, że Pawłowski to nie tylko gość, który wraca do klubu w roli strażaka (a czasem udanie, wszedł przecież do pucharów w sezonie 14/15). Przede wszystkim dzisiaj trener wczoraj był piłkarzem, który grał na chwałę Śląska przez osiem lat. Zdobył mistrzostwo Polski, wicemistrzostwo, krajowy puchar i jest najlepszym strzelcem klubu, jeśli chodzi o granie w najwyższej klasie rozgrywkowej naszego kraju. Po karierze wrócił do Wrocławia w sezonie 92/93, ale nie udało mu się utrzymać drużyny w ekstraklasie. Potem pracował głównie w Austrii, jednak gdy już wrócił do ukochanego klubu na dobre, to zdania nie zmienia. Albo prowadzi pierwszy zespół, albo działa w akademii. I za tę drugą fuchę jest bardziej chwalony. Zaangażowanie, podejście do młodzieży, wiedza i klasa piłkarska. To chyba właśnie tutaj może dać Śląskowi najwięcej.
Mirosław Okoński – Lech Poznań
Zdaniem wielu to najlepszy piłkarz, jakiego miał Lech Poznań. „Brazylijczyk w polskiej skórze”, gość który lewą nogą krawaty wiąże, usuwa ciąże. No, wiązał i usuwał, bo karierę zakończył jeszcze w latach 80. Kibice pokochali go jeszcze w wieku nastoletnim, kiedy strzelał pierwsze bramki dla Lecha, później parę razy wystawił ich miłość na próbę, ta jednak przetrwała. To on odpowiadał bowiem za odrodzenie poznańskiej drużyny, z ekipy przeciętnej robiąc zespół walczący o puchary. A podpadł po raz pierwszy, gdy poszedł do Legii – po to, by dostać zgodę na transfer. Wrócił jednak do Lecha i jednocześnie do łask fanów z Poznania. Za zapomnienie mu transferu do Legii odwdzięczył się mistrzostwem w 1983 i 1984 roku, a także w 1993, gdy po sześciu latach za granicą po raz drugi wrócił do Poznania.
Jan Furtok – GKS Katowice
Jeśli ktoś chciałby wziąć sobie numer „9” w GKS-ie Katowice, to jego prośba nie będzie spełniona, bo ta cyferka jest zarezerwowana dla Jana Furtoka. Sieknął 85 bramek w 209 meczach, zdobył z Gieksą Puchar Polski. Po karierze był trenerem zespołu, a także prezesem. Podjął się tej roli w 2005 roku, gdy klub miał ogromne problemy, bo długi rosły w oczach. Klub poleciał do czwartej ligi, ale udało się go odratować i w sezonie 07/08 był już na zapleczu ekstraklasy. Zrezygnował w 2009 roku, kiedy wynik sportowy był przyzwoity, ale finansowy dalej słaby. – Zrezygnowałem z prezesury, bo możliwości stowarzyszenia już się wyczerpały. Mimo to nadal pomagam w rozmowach z inwestorem. Powołanie spółki to obecnie jedyny ratunek dla klubu. W przeciwnym razie Gieksa może nie wystartować w rozgrywkach ligowych. Mamy ciągle problemy finansowe – tłumaczył.
Kazimierz Kmiecik – Wisła Kraków
Czterokrotny król strzelców w barwach Wisły. Mistrz Polski. Ale przede wszystkim oddał Wiśle właściwie całe swoje życie. Z klubem jest związany mniej lub bardziej od 50 lat. W 1967 roku trafił tam jako junior, osiągał wspomniane sukcesy, potem na sześć lat wyjechał grać za granicę, jednak do Krakowa wrócił. Był pierwszym trenerem, był asystentem, prowadził juniorów, teraz jest w sztabie. Czy czasy były cięższe, jak wtedy gdy Wisła była na skraju bankructwa w 1997, czy były lepsze, gdy przyszła era Cupiała, na Kmiecika Biała Gwiazda mogła liczyć. Dlatego w takim rankingu nie może go zabraknąć.
Władysław Król – Łódzki Klub Sportowy
Czy którykolwiek piłkarz w historii kochał ŁKS taką miłością, jak Król? Choć od jego ostatniego meczu dla Łódzkiego Klubu Sportowego minęło już ponad siedem dekad, trudno wskazać choćby jednego takiego zawodnika. Do Łodzi trafił jako 21-latek w dwudziestoleciu międzywojennym i związał się z nią aż do grobowej deski, po drodze zostając z 95 bramkami w I lidze najlepszym strzelcem w historii klubu. W okresie międzywojennym rozegrał łącznie ponad 500 meczów dla ŁKS-u, zdobywając 295 goli. Przez dwadzieścia lat grał w dwóch sekcjach – piłki nożnej i hokeja na lodzie, przez dwadzieścia kolejnych w tych sekcjach był trenerem. Można więc powiedzieć, że… 80 lat przepracował na chwałę ŁKS-u. Piłkarzy doprowadził do Pucharu Polski i mistrzostwa Polski, hokeistów do srebra i brązu mistrzostw Polski. Reprezentował nasz kraj w obu dyscyplinach – 19-krotnie w hokeju na lodzie, 4-krotnie w piłce nożnej. Sam dorobek piłkarski wystarczyłby do miana legendy, również trenerskie sukcesy – pierwsze dwa trofea w historii ŁKS-u – uprawniałyby go do takiego miana. Król dołożył zaś jeszcze drugie tyle w drugiej sekcji ŁKS-u. Nazwaliśmy Błaszczykowskiego Mr Wisła Kraków, Król to Mr ŁKS Łódź.
LEGENDY
Andrzej Turecki – Cracovia
Zaczynał swoją grę w Cracovii, której był wychowankiem, gdy Pasy grały w lidze okręgowej. Gdy z największym rywalem – Wisłą mierzyć się mogły tylko w meczu z jej rezerwami. Przeszedł z klubem wszystkie szczeble, aż do ówczesnej I ligi, pozostając mu wiernym do końca swojej przygody z piłką. Cracovia wchodząca do najwyższej klasy rozgrywkowej była zespołem gromadzącym na trybunach dziesiątki tysięcy kibiców, Turecki był jego kapitanem. Wielkie przywiązanie do barw nie pozwoliło mu opuścić żadnego treningu noworocznego, nawet już po zakończeniu kariery. Latał na nie nawet z USA. W „Przeglądzie Sportowym” wspominał swego czasu: – W 1974 wraz z moją przyszłą żoną spędzałem Sylwestra w Zakopanem. Z samego rana wsiedliśmy do autobusu rejsowego – liczyłem, że mnie dowiezie. Ale kiedy zobaczyłem, jak się wlecze, to w Nowym Targu zamieniliśmy autobus na taksówkę. Ruszamy Warszawą, wyjeżdżamy na trasę, doganiamy autobus, którym wcześniej jechaliśmy i… okazuje się, że nie idzie go wyprzedzić. Takie warunki były. Mówię do kierowcy: „Błagam, zapłacę wszystko, nawet mandat, tylko go wyprzedź!”. Zakopianka nie była jeszcze dwupasmowa, więc wyprzedził go dopiero… w Krakowie na moście Grunwaldzkim. Swego czasu miało zostać nawet wyprodukowane piwo z jego wizerunkiem, podobno wszystko – włącznie z projektem etykiety – było już gotowe, jednak ostatecznie złocisty napój nie wylądował w butelkach z twarzą pana Andrzeja.
Ernest Pohl – Górnik Zabrze
Stadion Górnika nosi imię Ernesta Pohla, więc to w sumie najlepsze świadectwo, jak wielką legendą zabrzan jest ten piłkarz. Osiem mistrzostw Polski z Górnikiem, dwa tytuły króla strzelców, do dziś miano najlepszego strzelca w historii ekstraklasy – ma 186 trafień, wyprzedza drugiego Lucjana Brychczego o cztery skalpy. Nie był szybkościowcem, ale piłkarzem tak fenomenalnym technicznie, że bez problemów radził z sobie rywalami. I potrafił doradzić reszcie zespołu, jak mogą robić to i oni. – Nauczył nas młodych więcej niż niejeden trener. Na zajęciach strzelałem na bramkę, tak jak zwykle. Niby dobrze, a on mówi: “Synek, nie tak. Ułóż nogę inaczej, uderz szybciej”. Miał rację. Trenerzy tego nie widzieli, Ernest tak – mówił Jan Banaś w Przeglądzie Sportowym. Choć uczciwie trzeba przyznać, że klasy piłkarskiej mogli się koledzy od niego uczyć, ale, by tak rzec, klasy życiowej już nie. Pohl dużo pił, nałogowo palił papierosy i mimo że sam twierdził, że taki styl życia pomaga mu tak dobrze grać w piłkę („Ernest pije, ale Ernest gro”), to jednak wiadomo – gdyby nie nałogi, mógłby być jeszcze większy.
Włodzimierz Lubański – Górnik Zabrze
Absolutny fenomen sportowy. Siedem mistrzostw Polski, sześć pucharów, finał Pucharu Zdobywców Pucharów, ćwierćfinał tego turnieju, ćwierćfinał Pucharu Europy. Wielkim był piłkarzem Lubański, być może gdyby nie paskudna kontuzja, byłby najlepszym w naszej historii i nawet bajka pisana przez Lewandowskiego nie pozwoliłaby Robertowi przeskoczyć legendę Górnika. Lubański to też najskuteczniejszy strzelec w historii klubu, pierwszy Honorowy Ambasador Górnika i Honorowy Obywatel miasta. No, sportowo nie można mu nic zarzucić, gdyby decydował tylko ten warunek, byłby w pierwszej trójce. Dlaczego jest więc niżej? Bo jednak po karierze trochę się od Górnika zdystansował. Zamieszkał w Belgii, w polskiej piłce był głównie obecny przy meczach reprezentacji, gdy je komentował albo opiniował w studiu.
Józef Kałuża – Cracovia
– Grał inaczej niż my wszyscy. Piłka słuchała go, kleiła mu się do nogi. Wózkował (dryblował) świetnie, lecz wózkiem trudno nam było zaimponować. Rewelacją dla nas były natomiast jego strzały, ustawianie się do piłki, wybieganie na pozycję, wypuszczanie piłek łącznikom na przebój lub na skrzydła. Jego zagrania powiązały nasze bezplanowe indywidualne gierki i nadały im sens – pisał Stanisław Mielech, też piłkarz Cracovii, w swoich wspomnieniach. Liczy się mu 465 w 404 meczach. Co więcej, na jego dorobek nie wliczają się rzuty wolne i karne, bo do jednych miało mu brakować atomowego uderzenie, do drugich odpowiednich nerwów. Z wielu wspomnień można jednak wyczytać, że był świetny technicznie, miał oczy dookoła głowy i przerastał swoje czasy. Z krakowską drużyną zdobył pierwsze dla niej mistrzostwo Polski – to z 1921 roku.
Teodor Anioła – Lech Poznań
Całe życie związany z Lechem. 241 meczów dla Kolejorza, 164 bramki. Miał niezwykły talent – przecież II Wojna Swiatowa wybuchła, gdy „Diabeł” miał 14 lat, więc kluczowe lata w rozwoju każdego piłkarza spędził pod okupacją. Mimo tego ciągnął Lecha za uszy, dowodem niech będzie taka statystyka. W latach 1953-1955 przez 596 dni, nikt poza jednym meczem AKS-em Chorzów, nie umiał strzelić gola z gry, poza Aniołą. Jan Rędzioch, historyk zajmujący się Lechem Poznań, pisał: – Z perspektywy czasu widać wyraźnie, że należał do tych piłkarzy, który urodzili się zdecydowanie za wcześnie. Grając dziś zyskałby z pewnością status gwiazdy i niemałe profity z tego płynące. Mimo wszystkich tych zalet nie sprawdził się w kadrze, gdzie zagrał ledwie siedem meczów, ale w Poznaniu był uwielbiany. W 1994 roku został wybrany graczem 75-lecia klubu.
Grzegorz Lato – Stal Mielec
Aż do momentu, gdy został prezesem PZPN, Mielec mógł się nim tylko chlubić. Jedenaście lat w Stali uwiecznił dwoma mistrzostwami kraju, dwa razy wracał też jako trener – za pierwszym podejściem szło mu jeszcze nieźle, zajął w swoim drugim sezonie w Mielcu 6. miejsce w lidze. Za drugim był tym, który gasił światło – ze względów finansowych Stal nie dograła sezonu 1996/97 i cztery kolejki przed końcem na Walnym Zgromadzeniu Członków FKS PZL-Stal zdecydowano o likwidacji klubu. Do Stali wrócił raz jeszcze w 2006 roku, będąc członkiem zarządu – świetnie w czasie pracy Laty radziły sobie zespoły juniorskie Stali, które wypromowały kilka trenerskich nazwisk – Białka, Gąsiora czy Jaskota.
MEGA LEGENDY
Gerard Cieślik – Ruch Chorzów
Przez całą karierę seniorską wierny barwom chorzowskiego Ruchu. To do niego należy strzelecki rekord klubu – 178 bramek w 249 spotkaniach – do którego trudno będzie komukolwiek jeszcze się w jakikolwiek sposób zbliżyć. Gdy zawiesił buty na kołku, „Niebiescy” pozostali jego pracodawcą – pracował w klubie jako trener, trener młodzieży, łowca talentów, członek zarządu, wreszcie przyznano mu nawet tytuł honorowego prezesa klubu. Kazimierz Kutz, wybitny reżyser i wieloletni kibic Ruchu mówił o nim jako o Messim tamtych czasów. – Cieślik, to był ówczesny Messi. To był właśnie taki Messi! Podobnie wyglądał, ten sam wzrost, podobna technika i instynkt zdobywania bramek. Pan Gerard miał propozycje z zagranicy. Mógłby w latach 50-tych wyjechać, żyłby wspaniale w cywilizowanym kraju, miałby dużo pieniędzy. Kiedyś go zapytałem, dlaczego tego nie zrobił. On mi odpowiedział: panie Kutz, ale co bych jo tam robił?
Edmund Białas – Lech Poznań
Pierwszy w historii piłkarz Lecha, grający w jednym czasie w Kolejorzu i powołany do reprezentacji Polski. Członek słynnego trio ABC – Anioła, Białas, Czapczyk. Karierę piłkarską zakończył w 1950 roku, a jednak w historii Lecha zapisał się na tyle, że 57 lat później znalazło się dla niego miejsce w piosence „Czysta Gra” Libera napisanej na 85-lecie Kolejowego Klubu Sportowego. To oczywiście piszemy z przymrużeniem oka. Legendarny status Białasa nie podlega w ogóle dyskusji – spędził 60 lat swojego życia wierny jednemu klubowi. Po zakończeniu piłkarskiej kariery, sześciokrotnie wracał jako trener. W latach 1969-72, gdy przewodził poznańskiej drużynie, ta odnotowała rekordowe 61 spotkań mistrzowskich bez porażki, awansując tym samym z III do I ligi. Gdy skończył z trenowaniem seniorów, oddał się pracy z młodzieżą. Odznaczony Orderem Odrodzenia Polski, uhonorowany pośmiertnie złotą odznaką KKS Lech.
Kazimierz Deyna – Legia Warszawa
Absolutna ikona Legii. Z jego numerem, dziesiątką, nikt już w barwach Wojskowych nie wystąpi, bo jest zastrzeżona. “Deyna Kazimierz. Nie rusz Kazika, bo zginiesz”. Nie był warszawiakiem z urodzenia, pochodził ze Starogardu Gdańskiego, ale w Warszawie wszyscy go kochali. Poza nią nienawidzili, bo potrafił być wygwizdany i na meczu reprezentacji, gdy ta grała z Portugalią na Stadionie Sląskim. No, ale w stolicy świata poza nim nie widziano. Błyszczał, to w dużej mierze dzięki niemu w sezonie 69/70 Legia doszła do półfinału Pucharu Europy, w 1/8 z Saint-Etienne zasadził taką bramę w końcówce, że kibice francuskiego zespołu bili mu brawo. Legia odpadła dopiero w półfinale, z późniejszym zwycięzcą, Feyenoordem. Do tego trzeba wspomnieć 12 lat spędzonych w Legii, dwa mistrzostwa Polski, Puchar Polski, 304 mecze i 94 bramki. Kochano go za to jak grał, ale też za to jak żył, bo żył po swojemu. I niestety tak zginął, uderzając w tył zaparkowanej ciężarówki, jadąc zbyt szybko i będąc pod wpływem alkoholu.
Stanisław Oślizło – Górnik Zabrze
Jako jedyna z dawnych gwiazd Górnika ma swój własny gabinet na stadionie przy ulicy Roosevelta 81. Spędził czternaście lat w Górniku jako zawodnik, sześć razy zdobył w tym czasie Puchar Polski, osiem razy mistrzostwo kraju. A przecież mógł zostać legendą… Ruchu Chorzów. Gdy zdecydował się odejść z Górnika Radlin, pojawił się przy Cichej, w klubie gdzie grało kilku jego kolegów z młodzieżowej reprezentacji. Zastał jednak tylko jednego członka zarządu, który nie chciał zdecydować się na podpisanie umowy z Oślizło, próbował przełożyć spotkanie z nim na dzień, kiedy w klubie będzie więcej decyzyjnych osób. Tak rozpoczęła się piękna historia Oślizły w Zabrzu. Błyskawicznie stał się liderem, kapitanem. Gdy zaś jego kariera dobiegała końca, gdy dla 35-latka zabrakło miejsca w samolocie do Ameryki, nie obraził się, tylko zasuwał z drugą drużyną, by udowodnić, że wciąż może się zabrzanom przydać. Zawodnicy, trener Jan Kowalski namawiali prezesa, by dać mu szansę, ale ten był nieugięty – w meczu z Ruchem Chorzów pożegnał stopera w prezencie dając mu kolorowy telewizor. Póki tenże prezes – Eryk Wyra – był w Zabrzu, Oślizło nie przyjął oferty pracy w Górniku, wrócił gdy jego przyjaciel Jan Kowalski został pierwszym trenerem, później już praktycznie się z klubem z Zabrza nie rozstając – na dwa mecze został nawet pierwszym trenerem, ale zdecydowanie więcej czasu spędził na stanowisku rzecznika prasowego i doradcy zarządu.
Jakub Błaszczykowski – Wisła Kraków
Wśród powyższych nietrudno znaleźć zawodników z kilkoma setkami występów, dziesiątkami goli, dziesiątkami tysięcy minut z opaską kapitańską na ramieniu. Błaszczykowski to w tym względzie zdecydowanie niższa półka, przecież dla krakowskiej Wisły rozegrał zaledwie 62 spotkania. Byle Kew Jaliens ma ich więcej. Ale nie to jest dla nas najistotniejsze. Żaden inny piłkarz bowiem nie zapłacił tak wielkich pieniędzy, by móc grać w swoim klubie, by uchronić go przed upadkiem. – Długo rozmawialiśmy o tym z Kubą Błaszczykowskim i postanowiliśmy, że wraz z jednym moich przyjaciół – proszę się nie martwić, to jest topowy menedżer w Polsce z dwudziestoletnim doświadczeniem – zaryzykujemy własne pieniądze. W przyszłym tygodniu każdy z nas osobiście – w ramach pożyczki – wrzuci do klubu po 1.33 miliona złotych po to, byśmy mogli spłacić pierwsze zaległości. Dzięki temu będziemy mieli czas, by porozmawiać poważnie z inwestorami – zdradził we wczorajszym Stanie Futbolu Jarosław Królewski, prezes firmy Synerise, który podjął się misji ratowania Wisły i przygotowania jej do sprzedaży. Że dla Błaszczykowskiego pieniądze to w dużej mierze środek, by pomagać najbardziej potrzebującym, to wiedzieliśmy już od dawna, choć akurat Kuba nigdy szczególnie się z tym nie obnosił. Ale prawie półtora miliona złotych dla klubu, którego ostatnie lata to historia zmarnotrawionych, zdefraudowanych milionów, to gest absolutnie bezprecedensowy. Jeśli prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, to uwierzcie nam – każdy człowiek na świecie chciałby mieć za przyjaciela kogoś takiego jak Kuba.
Zbigniew Boniek – Widzew Łódź
Na przestrzeni kilku dekad zrobił dla Widzewa bardzo wiele. Oczywiście wypominać mu się będzie sprzedaż klubu Sylwestrowi Cackowi, co w konsekwencji doprowadziło do degrengolady Widzewa i sprawiło, że łodzianie muszą żmudnie walczyć o powrót do najwyższej klasy rozgrywkowej. Ale nie sposób tym samym przysłonić wszystkich zasług obecnego prezesa PZPN dla klubu z Łodzi. Po pierwsze: nie było lepszego piłkarsko zawodnika w składzie Widzewa w całej jego historii – Boniek nie zawodził ani w lidze, ani w pucharach. Po drugie: jego transfer ustawił klub na długie lata – 2,3 miliona dolarów, jakie zapłacił za niego Juventus było wtedy kwotą w futbolu astronomiczną, transferowy rekord świata wynosił bowiem 3 miliony dolarów. Z kolei w 2004 roku, po pierwszym od ponad dwóch dekad spadku z ligi, podjął się misji ratowania klubu i zdołał namówić Wojciecha Szymańskiego, prezesa firmy mięsnej Lukullus, do zainwestowania w Widzew. W czerwcu minionego roku Zbigniew Boniek został honorowym obywatelem województwa łódzkiego.
Henryk Reyman – Wisła Kraków
Patron Stadionu Miejskiego w Krakowie, na którym swoje mecze rozgrywa 13-krotny mistrz Polski, a także jednej z ulic do niego przylegających – to brzmi więcej niż dumnie. Ale gdy decydowano, czyje imię będzie nosić obiekt Białej Gwiazdy, po prostu nie można było wybrać inaczej. Mało tego – jego imię nosi też Stadion Miejski w Kutnie oraz akademia piłkarska założona przez Mirosława Szymkowiaka, Marka Koniecznego i Tomasza Frankowskiego. Wiśle wierny od 13. roku życia, gdy przeniósł się z Polonii Kraków, aż do końca zawodowej kariery. To on jest autorem słów „Nikt nie wymaga od was samych zwycięstw. Czasem i przegrać przychodzi. Ale każdy ma prawo żądać od was ambitnej i nieustępliwej walki. Nie dopuście tego, aby ludzie uznali was za niegodnych podania ręki”. To one zmotywowały piłkarzy Wisły do odrobienia czterobramkowej straty w meczu z Cracovią. Sam strzelił cztery gole, przed meczem samowolnie zdejmując gips z niedawno złamanej nogi. Poza tym, że był znakomitym piłkarzem, był też wielkim patriotą – walczył w wolnie polsko-ukraińskiej, polsko-bolszewickiej, brał udział w walkach o Śląsk Cieszyński, a także w I i III Powstaniu Śląskim.
Lucjan Brychczy – Legia Warszawa
Mówisz: Brychczy, myślisz: Legia. Myślisz: człowiek ponadczasowy, wzór do naśladowania. Jego sukcesy można wymieniać i wymieniać. Cztery mistrzostwa Polski (1955, 1956, 1969, 1970), cztery Puchary Polski (1955, 1956, 1964, 1966), trzy tytuły króla strzelców (1957, 1964, 1965), półfinał Pucharu Europejskich Mistrzów Krajowych (1970). Jego pierwszy i ostatni mecz w barwach Legii dzieliło 17 lat i 170 dni. Absolutny rekord. Nie licząc bramkarzy, jest najstarszym graczem ligowym w historii klubu oraz zdobywcą bramki. Ostatni mecz rozegrał, mając 37 lat i 161 dni. Ostatniego gola strzelił kilkadziesiąt dni wcześniej – gdy miał 37 lat i 88 dni. Pochodzi ze Śląska, do Legii trafił w ramach służby wojskowej i pozostał w niej do dziś. Zawsze uśmiechnięty, emanujący pozytywną energią. W międzyczasie – w 2013 – został mianowany honorowym prezesem. Wrósł w Legię, a dziś trudno wyobrazić sobie Legię bez niego. We wrześniu ubiegłego roku panu Lucjanowi stuknęły dokładnie 64 lata w stołecznym klubie.
fot. NewsPix.pl/FotoPyK