Z kim negocjował w szatni po finale MP transfer z Gdańska do Płocka? Jaki jeden produkt mieli w dużym wózku w supermarkecie spłukani Marcin Lijewski i Artur Siódmiak? Co wspólnego ma Wybrzeże z kadrą Wenty? Przez jaką kontuzję nie mógł ruszać nogą? W jakim kraju grał z kolegami z drużyny, którzy byli na kacu? Jak to jest zagrać w finale… Pucharu Kaczora Donalda? Zapraszamy do lektury wywiadu z Damianem Wleklakiem, dwukrotnym medalistą MŚ piłkarzy ręcznych.
Wybrzeże Gdańsk po raz ostatni było mistrzem Polski piłkarzy ręcznych w sezonie 2000/01. Grałeś w tamtej drużynie, teraz jesteś jej menedżerem, więc spytam trochę przewrotnie: kiedy zespół sięgnie po kolejny tytuł?
Pracujemy nad tym, i to dość mocno! Wiadomo, że ligowa piłka ręczna bardzo mocno rozwinęła się w naszym kraju. Vive – dzięki dużemu budżetowi, a co za tym idzie sprowadzeniu znakomitych zawodników – ustawiło poprzeczkę bardzo wysoko. W naszych realiach naprawdę ciężko w najbliższej przyszłości zbudować zespół, który będzie z nimi konkurował. A po drodze mamy jeszcze kilka innych drużyn, które musielibyśmy przegonić. Wierzę, jednak że za jakiś czas tak się stanie, bo w ostatnich latach pracowaliśmy w Wybrzeżu naprawdę dobrze, mimo że nie operujemy największymi środkami.
We wspomnianych rozgrywkach pokonaliście w decydującym meczu Orlen w Płocku, mimo że zaczęliście tamto spotkanie fatalnie, przegrywając bodajże 0:6.
Pokazaliśmy wtedy słynny charakter znad morza. Nie pękliśmy w trudnej sytuacji i sięgnęliśmy po złoto. Kilka miesięcy później miałem przyjemność poznawania ludzi, których doprowadziłem do rozpaczy, ponieważ zostałem zawodnikiem Nafciarzy.
Kiedy walczyliście o złoto, miałeś już z nimi podpisany kontrakt?
Nie. Ustaliliśmy z prezesem Krzysztofem Dmoszyńskim, że umowę parafuję dopiero po ostatnim finale, żeby uniknąć spekulacji. Owszem, wcześniej byłem w Płocku i rozmawialiśmy o transferze, ale tylko tyle, nic więcej. Ostateczne warunki ustaliliśmy w szatni, tuż po finale. Ze złotym medalem na szyi miałem przewagę w negocjacjach! Nie wiem, czy mogę zdradzać takie rzeczy, ale w sumie minęło już ponad dziesięć lat, jest przedawnienie, więc czemu by nie.
Kuptel, Lijewski, Nilsson, Siódmiak, Suchowicz – niezłą mieliście w tym Wybrzeżu pakę.
Piękne wspomnienia, podobne do tych z czasów kadry. Z tamtych lat wynieśliśmy dużo nie tylko jako zawodnicy, ale i ludzie, w dużej mierze dzięki trenerowi Danielowi Waszkiewiczowi. Był dla nas takim trochę ojcem…
… a niektóre dzieci, jak Marcin Lijewski, bywały niepokorne!
Och, było ich dużo więcej! Ale miało to dobre strony – wychodziliśmy obronną ręką z niejednej opresji, bo trzymaliśmy się razem. Była to taka trochę pierwsza wersja reprezentacji, która powstała potem za Bogdana Wenty. Stworzyliśmy grupę, która po prostu lubiła przebywać w swoim towarzystwie.
W tamtych czasach w Wybrzeżu za bardzo się nie przelewało…
(głośny śmiech) Delikatnie powiedziane. Lijek i Siudym spotkali kiedyś prezesa klubu w supermarkecie. Zarówno oni jak i on jechali po nim z wielkimi wózkami. Tyle tylko że szef wypełnił swój produktami, a chłopaki mieli jedną zupkę chińską. Spytał ich co kupują, a oni odpowiedzieli, że obiad na spółę. No więc szef poratował ich stówką, żeby zjedli trochę godniej.
U nas w klubie nigdy nie było wielkich kokosów. Ale teraz jest stabilnie, jesteśmy na dobrej drodze, żeby było jeszcze lepiej – sponsorzy tego klubu i przyjaciele dają nam dużo od siebie.
Budżet Energii Wybrzeża wynosi obecnie dwa miliony złotych?
Tak. Wzrósł w porównaniu do poprzednich sezonów. Kilka lat temu, po powrocie do ekstraklasy, mieliśmy pewne finansowe turbulencje, ale wiadomo, że tak to jest po przyjściu z pierwszej ligi. Zderzyliśmy się z dużym przeskokiem, trzeba było ratować klub, dlatego uznałem, że rezygnuję z trenerki i biorę się za menedżerkę. Dla mnie i dla kilku innych osób stąd to jest projekt życia, stąd taka decyzja.
Przyprowadzenie poważnego sponsora, jakim jest Energa, do klubu to twoja zasługa, czy kogoś innego?
W Wybrzeże zaangażowanych jest kilkanaście osób i to wszystko hula dzięki nim. Natomiast fajnym zajęciem dla mnie jest to, że mogę podjechać do każdego z naszych sponsorów, wypić z nim kawę i opowiedzieć, co aktualnie dzieje się w klubie.
Nazwisko Wleklak otwiera dużo drzwi? Masz wrażenie, że gdyby na tę kawkę pojechał ktoś inny, to prezes danej firmy niekoniecznie chciałby z nim gadać?
Gdyby sytuacja zrobiła się dramatyczna, to zawsze mogę podeprzeć się Marcinem Lijewskim, w końcu to wielka sława! A tak serio to jeśli człowiek robi coś z pasją i konsekwentnie, to ludzie to docenią niezależnie od jego nazwiska. Jak mawia Adam Nawałka, najważniejsza jest powtarzalność.
W sumie kiedy zrezygnowałeś z ławki trenerskiej dla menedżerki, nieco się zdziwiłem. Dla mnie masz fajne predyspozycje do tego, żeby szkolić.
Na pewno wrócę do tego zawodu, uważam, że jest moim powołaniem. Dałem sobie z nim na razie spokój, bo zmusiły mnie do tego wspomniane okoliczności. Nie byłem jednak zestresowany, wiedziałem, że Marcin da sobie radę na ławce.
Jak układa się współpraca Wleklak – Lijewski? Lepiej niż na boisku?
Zdecydowanie gorzej! Mamy różne charaktery, więc czasem dochodzi do spin. Wtedy dajemy sobie po razie po twarzy i już, sytuacja wyjaśniona. Oczywiście żartuję.
Mamy też wspólne radości, generalnie to idziemy w tę samą stronę, choć czasem innymi drogami (śmiech). Czasem jak obserwuje trening, to ciągnie mnie na parkiet, żeby coś powiedzieć zawodnikom. Jednak powstrzymuje się, nie chcę im robić w głowach za dużo szumu. Muszą wiedzieć, kogo mają się słuchać, tą osobą jest w tym momencie Marcin a nie ja.
Dlaczego warto przyjść na Wybrzeże? Zareklamuj się, w Trójmieście panuje spora sportowa konkurencja.
Gwarantujemy dużą huśtawkę nastrojów. Potrafimy doprowadzić kibica do szewskiej pasji, a potem do niesamowitej euforii. Działamy trochę jak reprezentacja Bogdana Wenty, tylko w mniejszej skali. I potrzebujemy ciut więcej niż 15 sekund, żeby coś zmienić.
Dla ludzi z Gdańska i okolic ważne powinno być to, że mogą zobaczyć wychowanków w barwach naszego klubu. Są to gracze mający w sobie dużo pozytywnej agresji, którą dobrze się ogląda z trybun.
Tych wychowanków może być zresztą coraz więcej, bo mamy trzy drużyny juniora młodszego i trzy juniora starszego. Nie wiem, czy w Superlidze jest jakiś inny klub, który może się pochwalić taką liczbą zespołów. W tych grupach kilku zawodników rokuje naprawdę dobrze.
No to jestem ciekaw, czy zrobią taką karierę jak ty. Wróćmy do czasów Orlenu: trafiasz do płockiego klubu i…
…w mojej głowie zawsze była Bundesliga, liczyłem, że się do niej szybko wypromuję. Niestety, po pierwszym sezonie w naftowym klubie przytrafiła mi się kontuzja kręgosłupa. To mnie mocno zatrzymało.
Powiedz coś więcej o tym urazie.
Miałem problemy z odcinkami L4 i L5 kręgosłupa, dysk był „wywalony” na prawą stronę, moja noga praktyczne już się nie ruszała, sytuacja wyglądała naprawdę kiepsko. Jestem wdzięczny doktorowi Klocowi z Gdańska, zoperował mnie na tyle dobrze, że mogłem grać jeszcze koło dekady i zdobyć dwa medale mistrzostw świata. A w tamtych czasach to nie był taki oczywisty zabieg, z tego co wiem byłem jedną z pierwszych osób w Polsce, która go przeszła.
Czas spędzony w Płocku wspominam jednak bardzo dobrze, szczególnie grę w tej małej Blaszak Arenie. Atmosfera tam była świetna, generalnie kibice Wisły byli bardzo zagorzali. Jeździli za nami po całej Polsce, nie tylko na mecze klubu. Pamiętam, że po jednym ze spotkań kadry świętej pamięci Tomek, jeden z najwierniejszych fanów jakich poznałem, siedział na… masce jadącego samochodu i machał do nas szalikiem, kiedy byliśmy w autokarze obok. Świetne wspomnienie, podobnie jak to z urodzinami moich synów. Obaj przyszli na świat właśnie w Płocku.
Do wymarzonej Bundesligi w końcu trafiłeś, ale już jako starszy pan, mając 33 lata. Wziął cię klub GWD Minden.
Gdyby zdrowie dopisywało, a era Bogdana Wenty nastała wcześniej, to pewnie wypromowałbym się do Niemiec w kadrze jako młodszy chłopak. Tymczasem gdy ja zaczynałem grę w reprezentacji, to byliśmy wtedy… mistrzami Afryki, czyli wygrywaliśmy na dużych turniejach głównie z drużynami z tego kontynentu, europejskie zespoły raczej nas lały. W takiej sytuacji ciężko zwrócić na siebie uwagę poważnego klubu.
Szczerze to uważam jednak, że nawet gdybym trafił do Bundesligi wcześniej, to furory bym tam nie zrobił. W tym sensie, że w tych najlepszych klubach, czyli od piątego miejsca w górę, grali już ludzie, którzy byli naprawdę wielkimi zawodnikami.
W Minden występowałeś przez dwa sezony.
Do zespołu wprowadzał mnie Frank von Behren, w przeszłości znakomity reprezentant Niemiec. Toczyliśmy tam zacięte boje choćby w spotkaniach derbowych przeciwko TuS N-Lubbecke, a więc drużynie, w której grali w przeszłości Artur Siódmiak, Michał Jurecki czy Tomek Tłuczyński.
W Minden miałem drugą operację na kręgosłup. Dużo po niej trenowałem, ale nie mogłem dojść do siebie. W końcu uznałem, że mam dzieci, więc nie chcę zostać inwalidą i odpuszczam. Dlatego odszedłem, mimo że po spadku z Bundesligi miałem ofertę, żeby dalej grać i prowadzić zespół rezerw. Odmówiłem i w sumie nie żałuję. Ja jestem Polakiem z krwi i kości, czyli lubię jak coś się dzieje. A tam wszystko było tak poukładane, że… się nudziłem.
Ja bardzo lubię duże wyzwania, takie jak problemy do rozwiązania. Oczywiście sam się często przez to spalam, ale i tak nie zamierzam unikać takich sytuacji.
Pomiędzy grą w Płocku i Minden, trafiłeś do Austrii, do klubu Alpla HC Hard. Skąd w ogóle ten kierunek? Do dziś tamtejsza liga nie cieszy się specjalną renomą.
Po siedmiu latach w Wiśle po prostu chciałem zmienić otoczenie, mimo że jak wspomniałem czułem się tam fajnie. W grę wchodziła tylko zagranica, miałem ochotę poznać nową kulturę i język. Oczywiście myślałem głównie o Niemczech i Hiszpanii, skończyło się na biednym bracie Bundesligi, czyli Austrii. W moim klubie było tylko czterech zawodników na profesjonalnych kontraktach. Resztę stanowili amatorzy, łączący sport z pracą. Mimo tego trafiliśmy do finału Pucharu Kaczora Donalda, czyli Challenge Cup. Dopiero tam obili nas Rumuni.
Jakie nietypowe zawody wykonywali twoi koledzy?
Sponsorem klubu była wspomniana firma Alpla, która produkowała plastikowe butelki. Kiedyś współpracowali z firmą Żywiec, nie wiem czy nadal to robią, w każdym razie jej właściciel był niesamowitym gościem. On dawał chłopakom pracę, co ciekawe kiedyś spotkałem go w kaloszach i z łopatą, jak kopał trawnik przy fabryce.
Zawodnicy pracowali u niego od 8 do 13, potem była sjesta, więc jakoś specjalnie ich nie tyrał. Natomiast bywało ciężko z innego powodu – Austriacy lubili się napić i zabawić. W związku z tym przychodzili na mecze w różnym stanie. Czasem zagrałeś do takiego gościa na koło kilkanaście piłek, a on rzucił trzy bramki, bo akurat noc wcześniej dał mocno w palnik (śmiech). Szefa to jednak nie obchodziło, wymagał zwycięstw, więc ci faceci, mimo że skacowani, musieli z siebie dawać wszystko.
Zanim wyjechałeś do Austrii, zagrałeś na pamiętnym mundialu, na którym Polska zdobyła srebro. Wielka reprezentacja rodziła się rok wcześniej, na ME w Szwajcarii, gdzie miałem okazję być jako korespondent Przeglądu Sportowego.
Myślę, że zespół był mocny już dużo wcześniej. Tyle że potrzebowaliśmy takiego lidera, jakim był Bogdan Wenta, i takiego mentora, jakim był Daniel Waszkiewicz. Turniej w Szwajcarii kojarzy mi się jednak z wieloma groteskowymi sytuacjami. Po ostatnim meczu imprezy, w Bazylei z Niemcami, wszedłem do szatni i zobaczyłem, że wszyscy mają grobowe miny. Byliśmy załamani wynikiem i dziwacznym splotem wydarzeń, które miały tam miejsce. Nie będę ich teraz zdradzał, musiałbym ci o tym opowiadać godzinę. W każdym razie gdy zobaczyliśmy, że na brzuchu jednego z kolegów… odcisnęła się piłka po mocnym rzucie rywala, coś w nas pękło i zaczęliśmy płakać ze śmiechu. Gdyby ktoś wszedł wtedy do szatni, pomyślałby “co za idioci. Właśnie przegrali ważny mecz, a cieszą się nie wiadomo z czego”. Z kolegami z ekipy Wenty często wspominamy tę sytuację, zawsze się z niej śmiejemy.
Uważam, że to jest nasz największy “medal” – od lat tworzymy naprawdę niesamowitą grupę sportowców i będziemy ją tworzyć zawsze.
ROZMAWIAŁ KAMIL GAPIŃSKI
Fot. główne Kamil Gapiński, newspix.pl, 400mm.pl