Reklama

Thierry Sabine. Ojciec Rajdu Dakar zabity przez własne dziecko…

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

03 stycznia 2019, 14:32 • 12 min czytania 0 komentarzy

– Wieczorem jadłem z nimi kolację, a dzień później wszyscy zza tego stołu nie żyli. To była wielka, niewyobrażalna tragedia – wspominał Jacky Ickx, belgijski zwycięzca Rajdu Paryż-Dakar. Chociaż od tamtych wydarzeń minęły już 33 lata, w tej tragicznej układance wciąż brakuje kilku ważnych elementów. Dlaczego mimo chimerycznej pogody helikopter wzbił się w powietrze? Kto feralnego dnia siedział za sterami maszyny, która okazała się grobowcem dla kontrowersyjnego twórcy imprezy Thierry’ego Sabine? Podczas startu 41. edycji rajdu te pytania znów powrócą.

Thierry Sabine. Ojciec Rajdu Dakar zabity przez własne dziecko…

W Mali dochodziła 19.30, kiedy biały Ecureuil roztrzaskał się o wydmę wysoką na blisko sto stóp. Maszyna rozpadła się na tysiące kawałków, które wymieszane ze szczątkami pasażerów porozrzucane były w promieniu ponad 300 metrów. Pierwszym, który zobaczył ten upiorny widok zgotowany przez burzę piaskową, był Francuz Marc Joineau. Motocyklista nadjechał swoim Suzuki około dwudziestu minut po wypadku i to on przekazał centrali rajdu czarne wieści.

W katastrofie helikoptera zginęło pięć osób. Na malijskiej pustyni życie stracił pomysłodawca Rajdu Paryż-Dakar Thierry Sabine, jego przyjaciel, piosenkarz Daniel Balavoine, pilot François-Xavier Bagnoud, technik radiowy Jean-Paul Le Fur oraz korespondentka gazety „Le Journal du dimanche” Nathalie Odent. Mimo tak wielkiej tragedii, podjęto jednak decyzję, że ósma edycja rajdu po bezdrożach Afryki dojedzie do mety. Powoływano się przy tym na słowa Sabine, który kiedyś miał powiedzieć swoim współpracownikom, że życzy sobie, aby impreza była rozgrywana bez względu na wszystko. Czy mówiąc to, mógł mieć też na myśli własną śmierć?

x1080-4cu

bala1

Reklama

16 stycznia 1986 r. – a więc dwa dni po katastrofie śmigłowca – „Washington Post” napisał, że Thierry Sabine odszedł tak jak żył: przez lata ścigał przygodę na Saharze, a kiedy zginął, to przyciągając uwagę największych światowych mediów.

Można powiedzieć, że Francuz był uosobieniem Dakaru. Atawistyczny, niepohamowany, bezkompromisowy, kontrowersyjny, nieprzewidywalny. Ale czy ktoś normalny wpadłby na pomysł urządzenia tak szalonego rajdu łączącego Europę i Afrykę?

„Ssałem nawet kamienie”

W podobnych historiach często pada wytarte zdanie, że bohater był wprost skazany na określoną pasję, ale prawda jest taka, że życie Thierry’ego Sabine mogło potoczyć się kilkunastoma innymi ścieżkami i żadna z nich na pewno nie byłaby pustynna. Urodził się bowiem na przedmieściach Paryża w inteligenckiej, zamożnej rodzinie: ojciec był lekarzem, a matka cenioną antykwariuszką. Jedyne, na co był skazany młody Thierry, to dobre studia. Ostatecznie został absolwentem kierunku marketing i reklama.

Nie poszedł jednak ani do biznesu, ani do żadnej z paryskich agencji reklamowych. Pochłonęły go samochody i motocykle, uwielbiał jeździć, ale też babrać się w smarach i olejach. Słowem, znacznie lepiej czuł się w warsztatowym kombinezonie niż pod krawatem.

Zawsze ciągnęło go do sportów motorowych i wieku 20 lat zaliczył już swoje pierwsze imprezy. Szacuje się, że w latach 1969-1978 odniósł na krajowym podwórku około trzydziestu zwycięstw w mniejszych lub większych rajdach. Zaledwie dwa lata od debiutu potrafił swoim Fordem Capri 2300 jako ósmy dojechać do mety Coupe des Alpes, w 1973 r. był czwarty w Tour de France Autombile, a w 1974 r. świętował nawet mistrzostwo Francji w klasie GT. Brał też udział w międzynarodowych cyklach. Dwukrotnie w latach 1973 i 1975 stanął na starcie Rajdu Monte Carlo zaliczanego do klasyfikacji ówczesnych rajdowych mistrzostw świata, ale żadnej z tych edycji nie ukończył. Zasmakował też legendarnego wyścigu 24h Le Mans, w którym wystąpił trzy razy. Najwyżej, bo na niezłym trzynastym miejscu, zakończył „całodobówkę” w 1976 r. kiedy pruł swoim Porsche 911 Carrera RS.

Reklama

Rajdy, wyścigi, szalał też na motocyklach, ale w końcu i to było za mało. Dlatego w połowie lat 70. postanowił spróbować swoich sił w znacznie bardziej hardcorowej scenerii – mowa oczywiście o Afryce. To właśnie wtedy pojawił się zarodek Rajdu Paryż-Dakar, chociaż niewiele brakowało, a Thierry Sabine zginąłby już przy pierwszym sportowym kontakcie z Czarnym Lądem.

Wszystko tak naprawdę zaczęło się w 1977 r., gdy Francuz zgłosił się do startu w motocyklowym wyścigu Abidżan-Nicea. Uczestnicy mieli do przejechania ponad 6 tys. kilometrów w osiem dni, podczas których mogło zdarzyć się wszystko. Można było na przykład całkiem łatwo zgubić się i to właśnie spotkało naszego bohatera. Francuz zabłądził na Pustyni Libijskiej, co omal nie zakończyło się tragedią, ponieważ nie potrafił wrócić na szlak przez dwa dni i dwie noce. Był odcięty od świata, bo drugiego dnia tułaczki po awarii swojej Yamahy XT 500 nie działał ani kompas, ani nawet zegarek. Sabine miał przy sobie tylko bezużyteczną mapę oraz amulet, który wcześniej przekazał mu jeden z przyjaciół. Tak opowiadał o tym po latach:

Moja sytuacja była beznadziejna. Dwa dni na pustyni, pod słońcem, przez które zaczynałem już tracić zmysły. Całkowity brak cienia zaczął wywoływać u mnie stany lękowe. A żeby mieć chociaż trochę wilgotne usta i „wyprodukować” odrobinę śliny, ssałem kamienie. Wtedy zrozumiałem, że moje życie jest warte tyle, co nic.

Wiedział, że organizatorzy rajdu na pewno rozpoczęli akcję poszukiwawczą, ale ta przypominała szukanie igły w stogu siana. Żeby zwiększyć swoje szanse na przeżycie, Sabine ułożył więc na rozgrzanej pustynnej ziemi wielki krzyż z zebranych kamieni. Liczył na to, że helikopter ratunkowy będzie przelatywał w pobliżu i zauważy wołanie o pomoc. Miał szczęście, pilot śmigłowca rzeczywiście dostrzegł krzyż i jego samego wycieńczonego, leżącego tuż obok. Ratunek nadleciał niemal w ostatniej chwili, bo Francuz był już na skraju wyczerpania. Dlatego trudno wierzyć też romantycznym opowieściom przekazywanym przez wielbicieli historii Rajdu Dakar, według których to właśnie wtedy, podczas pustynnej tułaczki Sabine wpadł na pomysł tej wielkiej imprezy. Bądźmy szczerzy, facet miał wtedy na głowie trochę ważniejsze sprawy niż przygotowanie rajdu – on chciał ujść z życiem.

Prawdopodobnie dopiero kiedy wrócił do zdrowia uznał, że chciałby zorganizować wielki rajd, w którym mogliby spróbować się najwięksi motoryzacyjni śmiałkowie. Od początku chciał urządzić wydarzenie „na cztery i dwa koła”. A że działał tak samo szybko jak jeździł samochodem czy motocyklem, to jego wielkie marzenie szybko stało się rzeczywistością.

„Był jak generał Montgomery”

Chociaż sam był dość majętnym człowiekiem, musiał pukać do wielu drzwi, aby zebrać budżet na rajd łączący stolicę Francji ze stolicą Senegalu. Zbieranie kasy początkowo szło jak krew z nosa, bo mało firm chciało wejść w tak pokręcony pomysł, ale w końcu worek z pieniędzmi wyłożyła na stół firma Oasis zajmująca się produkcją… soków owocowych. Później było już z górki.

Pierwszą edycję imprezy udało się zorganizować Francuzowi już rok po wydarzeniach na Pustyni Libijskiej. Oprócz kilku zaufanych kumpli, mocno pomagała mu m.in. Diane Thierry-Mieg, modelka, którą poznał tuż po przygodzie w Libii i którą poślubił jeszcze tego samego roku.

W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia na placu Trocadero – niedaleko wieży Eiffla – stanęły 182 maszyny: 90 motocykli, 80 samochodów osobowych i 12 ciężarówek. Zawodowi kierowcy wymieszani z amatorami, zgłosiło się nawet siedem kobiet. Całkiem niezłe liczby patrząc na to, że mówimy o premierowej edycji, w którą mało kto tak naprawdę wierzył. Wystarczy wspomnieć, że na starcie nie stanęła żadna fabryczna maszyna, większość uczestników stanowili Francuzi, a zmagania bezpośrednio z trasy relacjonowało raptem około dwudziestu akredytowanych dziennikarzy. Ale Thierry Sabine wierzył, że projekt wypali. A jego motto brzmiało: „Wyzwanie dla tych, którzy startują. Marzenie dla tych, którzy zostali w tyle”.

0114_dakar_tragico_afp_g2

I Rajd Paryż-Dakar liczył 10 tys. km, prowadził kolejno przez Francję, Algierię, Niger, Mali i Senegal, a koniec zaplanowano na 14 stycznia 1979 r. Już wtedy jasne było, że to impreza dla sportowych masochistów. Na mecie zameldowały się bowiem jedynie 74 pojazdy, a w tym gronie nie było nawet jednej ciężarówki. Już premiera zabrała także pierwsze życie. 6 stycznia podczas etapu w Nigrze zginął francuski motocyklista Patrick Dodin. To była bardzo pechowa tragedia, ponieważ według późniejszych ustaleń, mężczyzna jechał w kasku bez mocowania. Miał przewrócić się w momencie, kiedy kolejny raz go poprawiał. Kask spadł, Dodin uderzył głową w kamień i zmarł w szpitalu na skutek pęknięcia czaszki.

Zwycięzcami pierwszego Rajdu Paryż-Dakar byli Cyril Neveu wśród motocyklistów (później wygra jeszcze czterokrotnie) oraz załoga Alain Genestier/Joseph Terbiaut wśród samochodów.

Tak wykluwała się legenda Dakaru. Sukces pierwszej edycji sprawił, że szum wokół imprezy robił się coraz większy. Dbał o to sam Sabine, który okazał się świetnym PR-owcem. Rajd szybko stał się jedną z najważniejszych pozycji w motoryzacyjnym kalendarzu, a telewizje oferowały coraz większe gaże za prawa do transmisji. Okazało się, że Thierry był wabikiem nie tylko na kobiety (miał opinię amanta), ale także na kolejnych sponsorów, dziennikarzy oraz coraz bardziej znakomite sportowe nazwiska. W kolejnych latach za bary z morderczym rajdem złapali się m.in. doskonale znani z Formuły 1 Jacky Ickx, Jacques Laffite czy Clay Regazzoni. Magia Dakaru działała jednak nie tylko na zawodowców. Jednym z najbardziej egzotycznych uczestników był w 1982 r. Mark Thatcher, syn ówczesnej premier Wielkiej Brytanii Margaret. Jego rajdową przygodą żyły media na całym świecie, bo gość wraz ze swoim pilotem zgubił się na pustyni, a poszukiwania trwały aż sześć dni. Żeby ratować mu tyłek, do Afryki pofatygował się nawet mąż pani premier.

Thierry Sabine z roku na rok coraz bardziej testował granice wytrzymałości uczestników, wydłużając w 1985 r. trasę aż do 14 tys. km. Francuska prasa nadała mu przydomek „Megaloman z piasków”. Był krytykowany za to, że zaspokajając swoje ambicje stworzył szaleńczą imprezę, z której wielu uczestników wracało do domu na noszach, a niektórzy w ogóle. Chociaż ci, którzy brali udział w tym cyrku, byli pod wrażeniem jego stylu bycia.

Sabine nie był zwykłym szefem rajdu. Był człowiekiem, którego jednego dnia nienawidziłeś, a drugiego uwielbiałeś – mówił cytowany przez „Washington Post” aktor Claude Brasseur, który w 1983 r. wygrał Dakar jako pilot wspomnianego już Jacquesa Ickxa. Ten ostatni z kolei tak mówił o Sabine w dokumencie „Legends of Dakar”: – Był taki czarujący, co za gość. A podczas rajdu był jak generał Montgomery.

Thierry stworzył rajd, który był jak najgrubsza impreza – to już słowa słynnego Huberta Auriola, trzykrotnego zwycięzcy Dakaru wśród motocyklistów i kierowców samochodów.

Sam Thierry Sabine też nie należał do przesadnie skromnych, co potwierdzają jego archiwalne wypowiedzi: – Chwilę przed startem zawodnicy tak naprawdę nie wiedzą dokąd zmierzają. Ale wiedzą, że będę tam, jeśli wpadną w tarapaty. Jest jakaś wyjątkowa wspólnota między nami. Niektórzy z nich nazywają mnie Bogiem i ja to lubię.

Ojciec rajdu bardzo umiejętnie kreował swój wizerunek. Chciał być postrzegany jako podróżnik, odkrywca, trochę bohater filmów przygodowych. Znakiem rozpoznawczym długowłosego Francuza był biały kombinezon. Ktoś kiedyś widząc go maszerującego przez pustynię powiedział, że wyglądał jak… Jezus.

Rajd zbyt trudny nawet dla niego

Feralny rajd w 1986 r. startował 1 stycznia i liczył aż 15 tys. km. Ósma edycja przyciągnęła na linię startu 486 uczestników. Zainteresowanie było ogromne, ale też impreza znacznie urosła komercyjnie w porównaniu do jej odsłon z przełomu lat 70. i 80. Do bogatego już portfolio sponsorów dołączały m.in. koncerty tytoniowe i alkoholowe, a relację z Dakaru zdawała każda licząca się telewizja na świecie.

Zrzut ekranu 2019-01-03 o 10.49.28

Źródło: “Dakar Historic Book”

Nad tamtą edycją od początku wisiało jakieś fatum, bo już 2 stycznia zginął Yasuo Kaneko. Motocyklista nie zdążył nawet opuścić Francji, bo do wypadku doszło niedaleko nadmorskiego Sete. W Japończyka – dla którego był to drugi udział w Dakarze – wjechał cywilny samochód kierowany przez pijanego mężczyznę. Takich sytuacji Thierry Sabine akurat nie mógł przewidzieć, ale starał się wyprzedzić ruchy zdradzieckiej pustyni. Dlatego też to on prowadził odprawy z zawodnikami, uczulał ich, że niektóre odcinki są szczególnie niebezpieczne, wierzył też tylko własnym oczom, dlatego miał w zwyczaju latać helikopterem nad poszczególnymi odcinkami.

Na 14 stycznia zaplanowano 12. etap Niamey-Gourma. Prognozy już od rana przewidywały możliwe burze piaskowe, ale około południa aura nieco dała za wygraną. Później jednak warunki znów się pogorszyły, dlatego istniało ryzyko, że część zawodników może utknąć na pustyni. I właśnie taka jest jedna z najczęściej powtarzanych hipotez, dlaczego biały Ecureuil o nazwie „Sierra” około 17 wzbił się w powietrze – Thierry Sabine chciał rzekomo sprawdzić, czy uczestnicy są bezpieczni. Ale czy to cała prawda? Według niektórych doniesień prasowych lot został zorganizowany, aby po prostu “pokazać trasę koledze i dziennikarzom“.

Jednym z pasażerów był francuski piosenkarz Daniel Balavoine. To z nim Sabine spędził większość tamtego czarnego wtorku, ponieważ obu panów łączył nie tylko sport. Kolegowali się na tyle, że wspólnie bardzo mocno zaangażowali się w pomoc zapomnianym, malijskim wioskom. Panowie mieli ambitne plany: budowę nowoczesnych pomp wodnych dla lokalnej społeczności. Balavoine zupełnie inaczej miał jednak spędzić tamto popołudnie. Wszystko zmieniło się, kiedy Sabine powiedział mu, że zwolniło się jedno miejsce w helikopterze. Z kontroli odcinka musiał bowiem zrezygnować jeden z dziennikarzy. Piosenkarz na swoje nieszczęście wsiadł do maszyny, bo już wcześniej wspominał, że chciałby zobaczyć rajd z góry.

W śmigłowcu znaleźli się też doświadczony szwajcarski pilot François-Xavier Bagnoud, technik radiowy Jean-Paul Le Fur oraz dziennikarka Nathalie Odent. Korespondentka francuskiej gazety też miała straszliwego pecha, bo jej specjalizacją wcale nie były sporty motorowe. Jej konikiem było ponoć żeglarstwo, ale dała się namówić na afrykańską eskapadę po rozmowie z dobrze sobie znanym Sabine.

Helikopter leciał ze stolicy Nigru Niamey w kierunku leżącej w Mali miejscowości Gourma-Rharous. Pogoda była fatalna, dlatego już około 18 pilot zmuszony był do lądowania na trasie. Kto siedział za sterami? Tutaj nie ma pewności. Wiadomo jedynie, że był to albo sam Sabine, który często pilotował, albo Bagnoud.

Ostatnimi, którzy widzieli twórcę Rajdu Dakar żywego na trasie, byli prawdopodobnie członkowie włoskiej załogi Land Rovera Renato Savoldelli i Alberto Alberti. Jak zeznali później, zauważyli Sabine idącego w białym kostiumie wzdłuż pustynnej drogi. Szef rajdu przez chwilę rozmawiał z nimi pytając o sytuację na trasie oraz o informację, ile kilometrów pozostało do obozu. Oznacza to, że załoga helikoptera straciła orientację w burzy piaskowej. Do spotkania z Włochami doszło po 19, czyli przy kolejnym przymusowym lądowaniu. Po rozmowie Francuz z powrotem wsiadł na pokład. Kierowcy z Włoch wspominali później, że w momencie startu helikopter wydawał dziwne dźwięki (śledztwo wykazało później, że maszyny nie były przystosowane do użytkowania w tak trudnych warunkach poza tym podawano w wątpliwość, czy w trakcie rajdu były odpowiednio konserwowane).

Do katastrofy, w której zginęło pięć osób, doszło około 19.30 zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od Gourma-Rharous. Helikopter wbił się w wydmę po tym, jak chwilę wcześniej zahaczył o drzewo, którego w zamieci nie zauważył pilot. Taka jest oficjalna wersja, chociaż wokół tragedii narosło wiele plotek. Krążyły wersje, że maszyna spadła przy kolejnym lądowaniu, że musiała usiąść, bo jeden z pasażerów zasłabł lub – co było chyba najbardziej fantastyczną wersją – doszło do zamachu i zestrzelenia. Czarny scenariusz z burzą piaskową, która zaskoczyła załogę, wydaje się być jednak najbardziej wiarygodny.

Sabine stworzył zbyt trudny rajd nie tylko dla zawodników, ale także dla samego siebie. Zmarł w kraju, który kochał i podczas rajdu, który stworzył – powiedziano później.

Można też powiedzieć, że Thierry Sabine swojego rajdu nie opuścił do dziś, nawet jeśli ten od dekady rozgrywany jest w Ameryce Południowej. Jakiś czas po śmierci jego prochy zostały rozsypane na pustyni w północnym Nigrze w miejscu po słynnym „samotnym drzewie z Ténéré”. Jedynym, jakie rosło tam w promieniu 400 km.

RAFAŁ BIEŃKOWSKI   

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...