Miliony euro wpompowane w klub przez giganta branży napojów energetycznych nie szły na marne. RB Lipsk budował swoją strukturę skautingu, tworzył podwaliny akademii, ale i na tej najważniejszej płaszczyźnie osiągał sukcesy. Awans do Bundesligi nie był zwieńczeniem marzeń. Wicemistrzostwo kraju również. Bo przecież Lipsk miał zrobić krok dalej. Póki co – nie zrobił.
Zdaniem jednych – najgorszy przykład modern footballu, wypaczenie idei sportu, naplucie na tradycję. Inni twierdzą, że to znakomicie prowadzony klub, który może być przykładem dla innych bogaczy. Mało który klub jak RB Lipsk podzielił środowisko piłkarskie pod kątem idei. Fakty są takie, że za klubem ze wschodnich Niemiec stoi gigantyczny sponsor. Faktem jest też, że Lipsk – w przeciwieństwie do PSG, Manchesteru City i w pewnym momencie Monaco – poszedł drogą piłkarskiej ewolucji, a nie rewolucji napędzanej pieniądzem. Oczywiście ich ewolucja była napędzana euro lejących się strumieniem z Red Bulla, ale właśnie – był to strumień, a nie rwąca rzeka wylewająca się z koryta.
Sezon 2016/17 po awansie – wicemistrzostwo kraju, awans do europejskich pucharów. Wejście do ligi spektakularne, osiągnięty wynik przeszedł najśmielsze oczekiwania, o fenomenie Lipska rozpisywały się wszystkie media w kraju, a sunąca po medal drużyna przyciągała na trybuny niemal komplet widzów. Przy tym znalezienie się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie – Lipsk wykorzystał słabe okresy BVB, Schalke czy Bayeru. To nawet nie był krok do przodu, a sus w przód. I to taki trójskoczka.
Sezon 2017/18 – szóste miejsce w lidze, tylko trzecie miejsce w grupie Ligi Mistrzów (bilans 2-1-3, odpadnięcie z LM kosztem Porto i Monaco), 1/4 finału Ligi Europy. Czy to zły wynik dla drużyny, która jeszcze dwa lata temu grała w 2. Bundeslidze? No nie. Czy to rozczarowujący wynik dla klubu, który “rozwój” najchętniej wpisałby sobie w logo u stóp byka? Tu już jest większe pole do interpretacji. Przecież dlatego Red Bull zdecydował się na odsunięcie swojego projektu w Salzburgu, bo nie widział tam możliwości do realizacji swojego planu. A tym planem było odnoszenie sukcesów w Europie. Tymczasem w zeszłym sezonie to Salzburg zabrnął w Lidze Europy dalej od Lipska. Staw hodowlany okazał się lepszy.
Dziś już wiemy, że przynajmniej w Europie Lipsk zaliczył poważną wtopę. Przez pierwsze dwie rundy kwalifikacji przeszedł bez problemów, ale umówmy się – trafił na szwedzkie Hacken i rumuńską Craiovą. W play-offie od odpadnięcia dzielił ich jeden gol, a grali przecież z Zorią Ługańsk. Już to zwiastowało problemy z grą w Europie. W grupie trafił na Salzburg, Rosenborg i Celtic. Niemcy byli faworytem do wygrania tej grupy. Przez pięć kolejek jednak skomplikowali sobie sprawę na tyle, że w ostatniej serii gier musieli liczyć na porażkę Celticu. Ten przegrał z Salzburgiem, ale Lipsk zremisował z grającym o nic Rosenborgiem. Ekipa Rangnicka odpadła już w fazie grupowej biedniejszej siostry Ligi Mistrzów.
Dziwić może to jednak wyłącznie tych, którzy nie wsłuchują się w głos Ralfa Rangnicka. Obecny trener zespołu (a wcześniej dyrektor sportowy, główne koło napędowe projektu) między wierszami lub czasami wprost mówił, że Liga Europy go nie interesuje. Zresztą nie musiał nic mówić, a czyny przemawiały same za siebie – bywało i tak, że Rangnick dokonywał ośmiu zmian w składzie między meczem ligowym a spotkanie w europejskich pucharach. I to ten teoretyczny pierwszy skład bił się o punkty w Bundeslidze, a w Europie szanse dostawali ławkowicze.
Co jak co, ale w Lipsku liczyć potrafią. Liga Europy czołowemu niemieckiemu klubowi nie jest w stanie zaoferować nagród finansowych, które byłyby dla takiego Lipska ekscytujące. Przekaz był taki – “nie udało nam się awansować do Ligi Mistrzów, to tę Ligę Europy mamy w nosie, bo niewiele zarobimy i niewiele możemy ugrać, lepiej skupić się na Bundeslidze”. Złośliwi mogliby powiedzieć, że to zachowanie jak ulał pasuje do modern football – komercyjny produkt chce pieniędzy, a nie sportowej walki o sukcesy i trofea…
Zresztą sam plan klubu chyba nie do końca przypadł do gustu piłkarzom. Po tym starciu z Rosenborgiem, które wyautowało Niemców z pucharów, dziennikarz zapytał Timo Wernera o powody potknięcia się na ostatniej prostej. – Cóż, to nic dziwnego, jeśli wymieniasz połowę zespołu… – odparł lakonicznie najlepszy strzelec Lipska. Gdy Rangnickowi zacytowano tę wypowiedź na konferencji prasowej, ten zakomunikował jedynie, że następnego dnia pogada z Wernerem.
W Bundeslidze RB radzi sobie za to nadspodziewanie dobrze. “Nadspodziewanie”, bo przecież latem doszło do zmiany trenera (Ralph Hasenhüttla zastąpił dotychczasowy dyrektor sportowy, czyli Rangnick), do Liverpoolu za 60 baniek euro odszedł Naby Keita, a do Lipska trafiła trójka piłkarzy z roczników 1997, 1998 i 1999. Czyli klasyczne lipskowe inwestycje w przyszłość. Ekipa ze wschodnich Niemiec trzyma się za plecami Dortmundu na dystans ośmiu-dziewięciu punktów i goni ją w peletonie z Borussią Monchengladbach, Eintrachtem Frankfurt, ale przede wszystkim z Bayernem Monachium. Biorąc pod uwagę siłę BVB, biorąc pod uwagę zadrę na honorze Bayernu, wygląda na to, że w Lipsku ponownie muszą skupić się na tym, by nie powtórzyć scenariusza sprzed roku, czyli nie dać ciała i znaleźć się w czwórce drużyn, które zagrają w Lidze Mistrzów. By znów nie grać w rozgrywkach drugiego sortu.
Pytanie brzmi jednak – czy taki rok nie był hamulcem dla tego prężnego projektu? Do tej pory w klubie tylko przerzucano bieg na wyższy – jedynka, cyk sprzęgło, dwójka, cyk sprzęgło, trójka itd. I w tym roku gałka na skrzyni biegów zatrzymała się na czwórce. Po raz pierwszy w krótkiej historii tego tworu przejechano trasę przy takiej samej prędkości (a nawet ciut wolniej). Jedni powiedzą, że to stabilizacja w czołówce silniej europejskiej ligi. Inni jednak stwierdzą, że to liść na odmułkę dla projektu, który wydawał się obrastać w piórka.
To był kiepski rok dla Lipska – szóste miejsce w Bundeslidze, brak gry wiosną w DFB Pokal (odpadli w II rundzie z Bayernem), odpadnięcie z Ligi Europy w fazie grupowej, strata jednego z najważniejszych piłkarzy, odejście trenera. Co przed nimi? Robienie dobrego gruntu pod przyjście Juliana Nagelsmanna. Niemiec podpisał umowę z RB, ale ta wejdzie w życie wraz z nowym sezonem.
Nagelsmann chciałby zastać klub, który jesienią zagra w Lidze Mistrzów (a nie w tej Lidze Europy niewartej wystawiania kluczowych piłkarzy), ale i klub, który nie przejdzie letniej rozsprzedaży. Kluby z Anglii zaginają parasol na Timo Wernera, Daytona Upamecano przy tak niskiej podaży stoperów też nie będzie można trzymać w klubie w nieskończoność, chętni znajdą się też zapewne na Poulsena, Sabitzera, Forsberga czy Klostermana (mówi się o zainteresowaniu Bayernu). Natomiast zimą do odłowu ma dojść w Salzburgu, skąd Niemcy chcą wyciągnąć Amadou Haidarę, który był jednym z objawień zeszłego sezonu w Lidze Europy. Niemieckie media nazywają go “małym Keitą”. Problemem jest jedynie kontuzja kolana z jaką zmaga się Malijczyk, ale mimo tego w styczniu ten środkowy pomocnik ma wzmocnić zespół Rangnicka. A propos – potencjalnie Rangnick wróci do gabinetu dyrektorskiego, ale może nie zastać tam już Paula Mitchella, szefa skautingu i rozwoju. Nim poważnie zainteresowany jest Manchester United, który chciałby zrobić z niego dyrektora sportowego.
A zatem Nagelsmann, perełka wśród nowej generacji niemieckich trener, ma być tym człowiekiem, który znajdzie na skrzyni biegów Lipska piąte przełożenie. Na jazdę w tempie 2018 roku aspiracje Lipska po prostu nie pozwalają. Nie po to przenosili interes z Salzburga na wschód Niemiec, by znów zamknąć się w pułapce średniego rozwoju. Bo pytanie, czy klub z takimi aspiracjami stać na to, by – zgodnie ze swoim założeniem – nie przekraczać granicy bólu transferowego i nie wydawać na piłkarzy 35-40 milionów euro?
fot. NewsPix.pl