Kiedy myślałem przed mundialem o reprezentacji Meksyku, do głowy wpadało mi jedno nazwisko: Blanco. Facet wyróżnia się właściwie wszystkim. Imieniem – Cuauhtemoc. Wyglądem – jest zdecydowanie szrekopodobny. Temperamentem – kiedyś odbił znanemu w ojczyźnie dziennikarzowi Enrique Garayowi modelkę Lilianę Lago, innym razem zdradził żonę z jakąś ślicznotką, której zapodał przy okazji syfa. Zachowaniem – na boisku i poza nim rozdawał razy z taką chęcią, że aż dziwne, iż nie dostał szansy w MMA. No i last but not least – umiejętnościami.
Przygotowując się przed mistrzostwami świata do audycji w radiu na temat grupy A stwierdziłem, że w drużynie Meksyku nie ma już gościa, który tak kozacko kopałby piłkę (nie przepadam za Chicharito). A co za tym idzie nie awansuje ona po raz szósty z rzędu do drugiej rundy mundialu. Teza ta była oczywiście zupełnie nieoryginalna, w końcu w eliminacjach strefy CONCACAF ekipa z Ameryki Północnej była dopiero czwarta, więc mało kto w nią wierzył.
Typowałem, że na mundialu Meksyk zajmie to samo miejsce. Więcej, niemal tego chciałem, ponieważ nigdy nie przepadałem za tą reprezentacją. Nawet gdy brylował w niej klaunowaty Jorge Campos, nie potrafiłem obudzić w sobie do niej sympatii.
Wszystko zmieniło się w trakcie spotkania z Kamerunem. Mocno pomógł mi w tym naturalnie Wilmar Roldan, który nie uznał chłopakom dwóch prawidłowo strzelonych goli. Patrzyłem na tę pierdołę przed telewizorem w pracy i częstowałem go wszystkimi znanymi mi przekleństwami. Jednocześnie nabierałem do pokrzywdzonych sympatii oraz szacunku. Nagle okazało się, że wieczny talent Giovani dos Santos umie zdobyć efektownego gola w seniorskiej piłce. Że zapomniany przez europejskich fanów Rafa Marquez ciągle potrafi wznieść się na poziom jaki prezentował w Barcelonie. Że Oribe Peralta to taki walczak, iż oddałby bez wahania nerkę, byleby tylko jego zespół wygrał.
Kiedy ten ostatni strzelił gola, wyskoczyłem z fotela i zacząłem wydzierać się na tyle głośno, że wstrzymałem na chwilę pracę redakcji. Zachowanie to było zaskoczeniem nawet dla mnie samego, ale jednocześnie uświadomiło mi, że los Meksyku przestał być obojętny.
Do uczucia jednak jeszcze troszkę brakowało, to przyszło dopiero po spotkaniu z Brazylią. Nie za sprawą Guillermo Ochoi, który nie mógłby być bramkarzem w żadnej dyskotece, bo po prostu nikogo by do niej nie wpuścił. Nie za sprawą powstrzymania przez Meksykan gościa, którego wizerunek bardziej pasuje mi do zespołu Tokyo Hotel niż piłkarskiego, czyli Neymara.
Owszem, to wszystko było dosyć istotne, ale w tym meczu bardziej niż wynik kręciło mnie obserwowanie Miguela Herrery. Mimo że gość jest brzydki jak sam diabeł, a Luis Suarez nie ugryzłby go w szyję, ponieważ Herrera jej po prostu nie ma, od pierwszych chwil spotkania z gospodarzami zapałałem do niego dziką sympatią. Nie wiem jakim cudem nie zwróciłem uwagi na to indywiduum już w spotkaniu z Kamerunem, ale mniejsza o to. Najistotniejsze, że w starciu z Brazylią mogłem ubawić się setnie patrząc jak ten podobny do Crazy Frog facet szaleje przy ławce. Chociaż prawdziwy popis wariactwa dał dopiero po spotkaniu z Chorwatami, pamiętacie? Skakał na swoich zawodników, tarzał się z nimi po boisku, wymachiwał pięściami, doprawdy cud, że nic nie złamał ani nie znokautował któregoś piłkarza lewym sierpowym.
Mnie powalił za to na kolana swoją bezpośredniością, prostotą oraz poczuciem humoru, które prezentuje w każdej niemal chwili, chociażby kiedy zawodnicy Meksyku robią sobie fotki. Na kilku z nich widać jak Miguel wciela się w… mistrza drugiego planu i robi debilne miny. Spontaniczny zgrywus, a na dodatek zdolny fachman, który w kilka miesięcy z bandy szaraczków zrobił drużynę, czującą się w swoim otoczeniu wyśmienicie.

Widać, że ci goście mają ochotę razem nie tylko grać, ale i pić, balować oraz podrywać. Widać, że po treningach Meksyku żaden piłkarz nie zatrzaskuje się na cztery spusty w swoim pokoju, by słuchać mp3. Widać, że ta drużyna nie odpuści Holandii. Arjen Robben może bić rekordy świata na 100m, ale Meksykanie i tak będą za nim zapierdzielać do upadłego. Robin van Persie jest królem pola karnego, ale niekoniecznie tego, w którym przebywają akurat Ochoa i Marquez. To zawodnicy, którzy w obrębie własnej szesnastki nie uznają innych rządów niż swoje.
Z tych wszystkich powodów w niedzielne popołudnie będę za Herrerą i jego chłopcami. A zanim dojdzie do tego meczu, poświęcę się – jak na typowego Polaka przystało – narzekaniu. Pomarudzę znajomym na to, że Adam Nawałka nawet w środku nocy podczas Balu Mistrzów Sportu nie jest tak serdeczny jak Miguel. I – co gorsza – że nie ma w sobie choćby dziesiątej części jego pomysłów na grę reprezentacji.
Panowie objęli drużyny narodowe w podobnym czasie, od tej pory biało-czerwoni stoją w miejscu, czyli de facto się cofają, a Meksyk? Ech, gdyby tak można było po mundialu sprzątnąć im tego Herrerę! Czuję, że z takim taktykiem-jajcarzem na ławce jesienią moglibyśmy urwać punkt Niemcom, a po wszystkim uśmiechnięci Kuba Błaszczykowski i Robert Lewandowski wrzuciliby na fejsa wspólne triumfalne selfie…
KAMIL GAPIŃSKI