Mecz Miedzi z Wisłą można by nazwać derbami problemów. Jedni dołują sportowo, przegrywają ostatnio właściwie wszystko jak leci, notują w pięciu poprzednich meczach ligowych bilans bramek 1:14. Z Wisłą też nie jest w sumie najlepiej, jeśli chodzi o formę – szczególnie porównując ją do początku sezonu – ale głównym problemem są tam pieniądze, których po prostu nie ma. I jakby na ten temat pomyśleć: piłkarze Miedzi mogli sobie pomóc, wygrywając dziś, a ci Wisły nie bardzo, bo trudno wrzucić trzy punkty do garnka. No i z tej bardziej realnej szansy skorzystała Miedzianka, wygrywając 2:0.
I jeśli porównać to starcie do pojedynku bokserskiego, to gospodarze weszli do ringu mega naładowani, z myślą, by skończyć tę walkę jak najszybciej. Co więcej: ekipa Nowaka tych planów nie ściągnęła z baśni tysiąca i jednej nocy, a po prostu je urzeczywistniła. Już w drugiej minucie Forsell zaliczył kluczowe podanie, wypuszczając do boku Zielińskiego, ten przytomnie znalazł w szesnastce Ojamę, a Estończyk pokonał Lisa. Mało? No to ekipa Nowaka poleciała z tematem dalej, a konkretnie znów Ojamaa. Dostał prostopadłe podanie od Purzyckiego i pognał na bramkę Lisa – dogonić próbował go Arsenić, ale równie dobrze mógł próbować łapać autostopa w ślepej uliczce. Nie miał szans. Ojamaa jeszcze potem zatrzymał się, nawinął ten rozpaczliwy poślizg i oddał strzał. Wpadło, bo też wydatnie pomógł Sadlok, jadąc na wślizgu i kompletnie myląc Lisa. Chyba nie ma wyjścia: trzeba jednak zaliczyć samobója.
Trzymając się terminologii bokserskiej: Wisła była na deskach i nie bardzo wiedziała, co z tym fantem zrobić. Niby dostrzegała sędziego, który liczył ją na palcach, ale nie bardzo rozumiała, co to liczenie znaczy. Bo te wszystkie ataki, które przeprowadziła Biała Gwiazda, były takie nieprzekonujące... Zawsze blisko, ale jednak daleko. Raz źle przyjmował Boguski, raz dryblingiem wyrzucił się za linię Imaz, a jak już Hiszpan doszedł do strzału, to poradził sobie z nim bramkarz gospodarzy.
Po przerwie nie było wiele lepiej. Owszem: piłka dwukrotnie wpadała do siatki Miedzi, ale dwukrotnie sędzia gwizdał spalonego i dwukrotnie słusznie. Natomiast ciekawa była reakcja Korta, który nic sobie nie zrobił z sygnalizacji bocznego, tylko po strzeleniu głową pokazał palcem, że on na spalonym nie był, wziął futbolówkę i pobiegł na środek boiska. Niestety dla – trzeba mu to oddać – charyzmatycznego w tej sytuacji piłkarza, technologia VAR miała inne, poprawne zdanie. Kort był ciut wychylony za linię przedostatniego zawodnika gości.
Nie ma złudzeń: ten mecz w gruncie rzeczy wypalił się po drugiej bramce. Wisła chciała odrobić straty, ale nie miała na to większego pomysłu. Miedź nie kwapiła się specjalnie, by wynik podwyższać, a nieliczne sytuacje gospodarze marnowali – jak wtedy gdy Ojamaa mógł wyjść sam na sam, ale źle przyjął, jak w przypadku Piątkowskiego, gdy ten w dobrej okazji niedokładnie zagrywał do środka.
Jeśli ktoś zrezygnował z tego spotkania po kilkunastu minutach, dobrze zrobił. Wisła była Gołotą, Miedź wcieliła się w rolę Brewstera. Szybkie ciosy i po sprawie.
[event_results 544760]