W 2003 roku jako kapitan po raz pierwszy w historii wprowadził Górnika Łęczna do Ekstraklasy. Oprócz tego, polskiej piłce dał jeszcze Pawła i Jakuba. Pierwszy gra we włoskim Chievo Werona. Drugi walczy o skład “Zielono-czarnych”. On sam, żeby utrzymać rodzinę, zaciągnął się do pracy w kopalni. Dziś niemal kilometr pod ziemią kontroluje i sprawdza wózki hamulcowe. Do tego jest ratownikiem górniczym. Oto historia Piotra Jaroszyńskiego.
Nie uważa się za wybitnego piłkarza. – Zagrałem tylko jedenaście meczów w Ekstraklasie i tu można postawić kropkę – zaczął. – Będziemy rozmawiać o synach, prawda? – pytał. Kibice z pewnością znają Pawła Jaroszyńskiego. Przez kilka lat był podstawowym piłkarzem Cracovii. Dziś coraz śmielej stąpa po boiskach Serie A. Już jako piłkarz Chievo został powołany przez Adama Nawałkę do reprezentacji. Młodszy syn, Jakub, wciąż wraca do piłki po trzyletniej absencji. Kontuzje uprzykrzają mu życie, ale zdążył już zadebiutować w Górniku Łęczna. W meczu towarzyskim z Maccabi Nentaja, podobnie jak przed laty ojciec, nosił opaskę kapitana.
– Chciałbym rozmawiać przede wszystkim o panu – odpowiadam. – O mnie? Jest wielu ciekawszych piłkarzy. Grzesiek Bronowicki, Paweł Bugała…
Sygnał do kariery
– Piotra Jaroszyńskiego wspominam jako solidnego prawego defensora. Może nie grał efektownie, ale imponował zdrowiem i dobrym przygotowaniem taktycznym – mówi Bartłomiej Biernacki, redaktor naczelny portalu Lubsport. – W pamięci szczególnie utkwił mi mecz Górnika Łęczna z Górnikiem Polkowice. “Zielono-czarni” niemal przez całe spotkanie grali w dziesiątkę, po czerwonej kartce dla Artura Bożyka. Później “kiera” zobaczył też Tomasz Copik, a przyjezdni wykonywali rzut karny. Jedenastki nie wykorzystali, a Paweł Bugała chwilę po tej sytuacji pokonał bramkarza gości i zapewnił łęcznianom zwycięstwo. Duży udział w tym triumfie miał właśnie Jaroszyński.
Choć w Łęcznej kibice wspominają Piotra Jaroszyńskiego z nostalgią, to jego “pomnik” jest zakurzony. Jaśniej błyszczą te postawione chociażby przez wspomnianego wcześniej Pawła Bugałę czy Sławomira Nazaruka. Grzegorz Bonin, z racji transferu do Motoru Lublin, swój nieco porysował. Mimo to Jaroszyńskiego można, a nawet trzeba zaliczyć do klubowych legend. Historia kapitana, który po raz pierwszy wprowadził “Zielono-czarnych” do Ekstraklasy rozpoczęła się 25 kilometrów od Łęcznej, w Lublinie.
W tamtejszym Sygnale grał Andrzej Jaroszyński, ojciec Piotra. – Tato występował w pomocy. Po nim odziedziczyłem sportowe zacięcie, chociaż to nie był jakiś wysoki poziom.
Sam Piotr bardziej został wybrany przez piłkę, niż na nią postawił. – Na lekcję WF-u przyszedł trener Budowlanych Lublin, werbował do drużyny. Grałem tam aż do wieku seniora, ale na takim poziomie może wystąpiłem dwa razy. Byłem napastnikiem. Strzelałem dużo bramek. Dopiero w Lubliniance przesunięto mnie do pomocy, a potem do obrony – tłumaczy Piotr Jaroszyński. – My też graliśmy początkowo na napastniku, ale okazało się, że przeznaczeniem Jaroszyńskich jest obrona – śmiali się jego synowie.
– Człowiek widział, że żadna wielka kariera się nie szykuje, a to były takie czasy, że obowiązywała powszechna służba wojskowa – opowiada Jaroszyński. – Lublinianka była klubem wojskowym, więc poszedłem zapytać, czy by mnie nie wzięli do rezerw.
Wzięli. W rezerwach najstarszego klubu z Koziego Grodu miał spokojnie odrobić wojsko. – Aż kiedyś trener Stanisław Cybulski zaprosił mnie na trening pierwszej drużyny. Niemal od razu zostałem włączony do zespołu. Lublinianka długo się nie zastanawiała i wykupiła mnie z Budowlanych.
Znamiona wojska
Jaroszyński opuścił Lubliniankę w 1995 roku. Jednak nim to się stało, zagrał pamiętny dla siebie mecz z Prochem Pionki. Pamiętny nie ze względu na wynik – tego nie może sobie przypomnieć. Pamięta tylko, że wygrali wysoko.
– Przyjechałem w garniturze. Prosto ze ślub cywilnego. Trener specjalnie dzwonił do LZPN-u, ustawiał terminarz tak, żebym mógł zagrać. Początkowo spotkanie było planowane na 12:30, ale zostało tak wszystko załatwione, że zagrałem. Najpierw cywilny, potem mecz, potem ślub kościelny, a na końcu zabawa weselna – opowiadał Jaroszyński. – Pod koniec, gdy mieliśmy już korzystny wynik, trener mnie zdjął, żebym mógł odpocząć przed ślubem – dodał. – Teraz człowiek myśli inaczej. Wtedy byłem głupszy. Co jakbym doznał kontuzji? Zamiast do kościoła musiałbym jechać do szpitala.
Wszystko skończyło się dobrze i od 14 sierpnia 1993 roku Anna jest żoną Piotra. W tym roku minęło 25 lat od ślubu.
Samo wojsko też udało się odsłużyć bez żadnych problemów. – Do przysięgi byłem w Batalionie Łączności na Nowym Świecie. Co było niespotykane, jeszcze przed przysięgą na Majdanku zwalniali mnie na treningi. Dopiero po niej przeniosłem się na stadion. Fali jako takiej nie przeżyłem, ale znamiona wojska odczułem. Trzeba było się meldować rano, ale w naszej jednostce nie było ciężko.
– Lublinianka to była poważna piłka. Stara trzecia, dzisiejsza druga liga. Poziom centralny. Po roku awansowaliśmy szczebel wyżej. Pograliśmy fajny sezon. Na samym początku mieliśmy u siebie Jagiellonię. U nich w składzie Marek Citko, Jacek Chańko i Darek Czykier. To już wtedy byli znani zawodnicy, a my ich ograliśmy 2:0. Potem wyjazd do Warszawy na Polonię i znowu zwycięstwo 1:0. Po czterech kolejkach byliśmy liderem. Pierwszy sezon się utrzymaliśmy. Po tym odszedłem do Górnika Łęczna.
Górnicza wróżba
W 1994 Górnik Łęczna – w sumie jak zawsze – walczył o awans, wówczas do II ligi. Plany pokrzyżowała Lublinianka z Jaroszyńskim w składzie. Remis z tym zespołem kosztował “Zielono-czarnych” pozostanie w trzecioligowej rzeczywistości.
– Jeszcze, gdy byłem zawodnikiem Lublinianki, trener Jerzy Krawczyk powiedział: “Jaroszyński, ty to będziesz grał w Górniku Zabrze”.
Ze śmiechem odpowiadałem:
– Chyba w Górniku Łęczna, trenerze.
– Wtedy Górnik nie był tak mocnym zespołem, jak teraz. Budowali swoją pozycję, ale dużo wyżej był i Motor, i Lublinianka, i Hetman Zamość. Do Łęcznej przyciągały piłkarzy przede wszystkim regularne wypłaty i górniczy etat – opowiada Jaroszyński.
W tamtych czasach piłka na Lubelszczyźnie była na dużo wyższym poziomie. Oprócz wymienionych przez Jaroszyńskiego zespołów, na szczeblu centralnym grały jeszcze Avia Świdnik oraz Orlęta Łuków. Smutny los spotkał zamojskiego Hetmana, który w 16 marca 2010 zbankrutował i dziś wolnymi krokami stara się nawiązać do dawnej świetności.
W 2002 z Zamościa do Łęcznej przyjechał obrońca Artur Bożyk. Jaroszyński był już w klubie od sześciu lat. – Ja, Artek i Robert Różański – tak wyglądał trzon obrony. Graliśmy w zależności od formy i urazów. Bożyk przyszedł trochę później, ale szybko okazało się, że jest solidnym zawodnikiem. Z Zamościa trafił do nas też Jarek Czarnecki. Potrafił z autu przerzucić pole karne. Mieliśmy bardzo dobrą obronę. Z czasem wchodzili młodzi tacy jak Grzesiek Bronowicki.
– Od razu mówiłem, że on ma wielkie umiejętności. Szybko to potwierdził. Poszedł do Legii Warszawa. W meczu z Portugalią więcej mówiło się o Smolarku, bo strzelał gole, ale Grzesiek był niesamowity. Zatrzymał Ronaldo. Uważam, że nie może być zadowolony, bo potencjał miał wielki. Powinien osiągnąć więcej, ale przytrafiły się kontuzje. Myślę, że ta Crvena Zvezda to też nie był najlepszy kierunek. Grzesiek miał wszystko, żeby być dużo lepszym piłkarzem, co nie znaczy, że był słaby.
Upragniona Ekstraklasa
Awanse i Górnik Łęczna rozmijały się wielokrotnie. Przykładowo w maju 2002 “Zielono-Czarni” zajęli czwarte miejsce w ówczesnej II lidze, ale w barażach musieli uznać wyższość KSZO Ostrowiec Świętokrzyski. – Afery fryzjerskie… Wiadomo, jakie to były czasy. To się odczuwało. Sędziowie “popełniali rażące błędy”, a to wpływało na wynik spotkania. Czy gwizdali dla nas? Za coś Górnik został zdegradowany, ale tego się nie widziało. Co innego jak przegrywasz i sędzia podejmuje niedorzeczne decyzje. Jak wygrywasz, jest wesoło, to nie zwracasz na to uwagi.
Awansować udało się rok po meczu z KSZO, ale też nie bezpośrednio. Podopieczni Jacka Zielińskiego sezon zakończyli oczko wyżej niż rok wcześniej. Mimo to wciąż musieli grać w barażach. W pierwszym meczu, u siebie, wygrali 1:0 z Zagłębiem Lubin. Bramkę strzelił Paweł Bugała. – Wtedy nie zagrałem, bo pauzowałem za żółte kartki – tłumaczy Jaroszyński. Zastąpił go Wojciech Jarzynka.
Lider obrony wrócił na swoje miejsce podczas rewanżu. Zaczęło się źle. W 20. minucie Arkadiusz Klimek strzelił bramkę dla “Miedziowych”. Na szczęście w barwach Górnika Łęczna szalał Paweł Bugała, który w drugim meczu dwukrotnie pokonał Jarosława Krupskiego.
21 czerwca 2003 zespół z Łęcznej po raz pierwszy awansował do Ekstraklasy, wtedy jeszcze nazwanej po prostu I ligą. – W mieście był bum. Od razu zbudowano nowy stadion. Zamontowano sztuczne oświetlenie. Wtedy to był chyba najnowocześniejszy obiekt w lidze. Dopiero później Korona postawiła lepszy. Ludzie, żeby dostać bilety na mecz, już w nocy ustawiali się w kolejkach.
– W zespole było sporo miejscowych chłopaków. Ja, Paweł Bugała czy Wojtek Jarzynka. Potem to się zmieniło. W Ekstraklasie do zespołu dołączyło wielu znanych zawodników jak Czereszewski z Legii Warszawa czy Mioduszewski z Ruchu Chorzów.
– Jaroszyński? To był taki zawodnik, który nie musiał krzyczeć, żeby mieć posłuch w szatni. Inna sprawa, że Górnik był wtedy na fali. Przez chwilę byliśmy nawet liderem Ekstraklasy, więc nie było wiele okazji do krzyku – powiedział Sylwester Czereszewski. – Na tamte warunki był bardzo dobrym obrońcą. Pamiętam go przede wszystkim jako dobrego człowieka, który zawsze starał się pomóc.
– W Ekstraklasie dużo nie grałem. Przyszły wzmocnienia, trenerzy mieli inne wizje – wspomina Jaroszyński – Byłem po 30-stce. Metody treningowe były inne, odnowa biologiczna była na innym poziomie. Gdybyśmy wcześniej awansowali, pewnie zagrałbym więcej, ale niczego nie żałuję.
Piotr Jaroszyński zagrał w Ekstraklasie 11 razy. W 2004 roku klub nie przedłużył z nim kontraktu. Odszedł do Motoru Lublin.
Zatrzymać Olisadebe
– Był takim obrońcą, przeciwko któremu żaden napastnik nie lubi grać. Mijałeś go i już miało być z górki, ale on wracał i zabierał ci piłkę. Charakterny, nieustępliwy – te słowa do niego najbardziej pasują – tłumaczy Konrad Nowak, piłkarz Motoru Lublin.
– Rywalizowaliśmy o miejsce na prawej obronie, ale “Jarosz” zawsze traktował mnie jak kumpla, a nie wroga – powiedział były piłkarz Górnika, Marcin Warakomski. – Nic dziwnego, że był kapitanem. Szatnia go słuchała. Potrafił krzyknąć, ale wiedział, kiedy można zażartować. Nie był wychowankiem Górnika, ale miał tu specjalny status. Był człowiekiem stąd.
Konrad Nowak dwukrotnie dzielił szatnie z Jaroszyńskim. Pierwszy raz w 2003 roku. – Przychodziłem wtedy do Łęcznej z Górnika Zabrze. Miałem 18 lat. Piotrek był takim człowiekiem, który pierwszy wyciągnął rękę. Często jest tak, że starsi, doświadczeni zawodnicy nie są przychylnie nastawieni do młokosów, a tu było inaczej.
Później obaj spotkali się w Motorze Lublin. – Zbliżał się do końca kariery, ale jego wkład w grę zespołu był nieoceniony. Ostoja defensywy. Mnie jako napastnikowi dużo łatwiej się gra, gdy wiem, że mam kogoś takiego za plecami. Piotrek był bardzo dobrym obrońcą, ale zdobywał też dużo bramek – mówił piłkarz Motoru.
Jaroszyński nigdy nie czuł się wielkim piłkarzem. – Reprezentacja? Nie było szans. Mimo że nie zagrał z orzełkiem na piersi, to wystąpił przeciwko drużynie prowadzonej przez Jerzego Engela. 27 sierpnia 2001 Górnik Łęczna rozegrał sparing z reprezentacją Polski.
“Mecz wywołał olbrzymie zainteresowanie. Na trybunach zasiedli przedstawiciele władz wojewódzkich, samorządowych i parlamentarzyści. Przyjechali także wiceprezesi Polskiego Związku Piłki Nożnej — Zbigniew Boniek i Eugeniusz Kolator. W przerwie spotkania dokonano symbolicznego otwarcia i poświęcenia zmodernizowanego stadionu” – pisała Gazeta Wyborcza. Na stadionie zasiadło równo 4500 widzów. Najdroższe bilety kosztowały 80 złotych.
Przygotowujący się do mistrzostw świata piłkarze Engela pokonali Górnika Łęczna 3:1. Dla “Zielono-czarnych” jedyną bramkę strzelił Piotr Cetnarowicz. W 41. minucie pokonał Jerzego Dudka. Imiennik Cetnarowicza, Jaroszyński, był jedynym piłkarzem, którego nie zmienił trener Paweł Kowalski. – To świadczyło o jego klasie. Kapitan, niemalże wychowanek. Jest w tym pewna symbolika – powiedział Warakomski.
– W Łęcznej było święto. Z jednej strony ja, z drugiej strony Olisadebe, który był wtedy najlepszym piłkarzem w Polsce. Fantastyczne wspomnienie. Mam ten mecz na kasecie VHS i czasem obejrzę – wspomina Jaroszyński. – Oglądałem i jestem bardzo dumny z taty – dodaje młodszy syn, Jakub.
Reprezentacja Polski po pokonaniu Górnika Łęczna pojechała do Chorzowa, gdzie w eliminacjach do MŚ w Korei i Japonii pewnie wygrała 3:0 z Norwegią. Olisadebe strzelił gola i zaliczył asysty przy trafieniach Marcina Żewłakowa i Pawła Kryszałowicza. – Miał łatwiej z Norwegami niż ze mną – żartuje Jaroszyński. – To był bardzo ważny mecz. Śmieliśmy się potem, że przed każdym muszą grać z nami sparing, żeby awansować na mundial.
Stabilizacja zamiast chińskiej egzotyki
– To człowiek stąd – powtarza Jacek Zieliński. – Górnik Łęczna dziś jest kojarzony jako armia zaciężna, a on był “swoim chłopakiem z Lubelszczyzny”. Jak przychodziłem do klubu, Piotrek był już kapitanem. Tylko podtrzymałem decyzję drużyny. Nigdy go nie widziałem złego. Nigdy nie krzyczał. Był najspokojniejszym zawodnikiem w zespole.
– Zostałem nominowany za trenera Pawła Kowalskiego. Drużyna się wtedy odmłodziła i wybór padł na mnie, bo miałem ciut więcej doświadczenia i pochodziłem z tych stron. Starałem się pomagać na boisku. Służyć radą na treningach, motywować, a nie krzyczeć – mówił Jaroszyński.
Klubowi koledzy próbowali sił za granicą. Przemysław Kaźmierczak wyjechał do Portugalii, gdzie grał m.in. w Porto i Boavistcie. Grzegorz Bronowicki występował w 28-krotnym mistrzu Serbii (włącznie z Jugosławią), Crvenie Zvezdzie Belgrad. Grzegorz Skwara próbował swoich sił w greckim APS Zakynthos, a Piotr Cetnarowicz sześć razy zagrał w ukraińskim Krywbasie Krzywy Róg.
Jaroszyński ponoć miał ofertę z Izraela. – Nic nie słyszałem. Za to dostałem propozycję wyjazdu do Chin. Niesamowita egzotyka. To jeszcze nie były takie czasy jak dzisiaj, że ta liga coś znaczyła. To była wielka zagadka – wspomina Jaroszyński. – Próżno było tam szukać gwiazd, ale kilku Polaków się przewinęło. Zdaje się, że grał tam m.in. Marek Jóźwiak. Nawet nie wiem, jaki to był klub. Po prostu przyjechał – teraz to się mówi – menedżer i powiedział, że jest oferta. Była chwila zastanowienia. Siedliśmy z żoną, rozmawialiśmy. Odrzuciłem i nie narzekam.
– Z jednej strony można było pojechać, zobaczyć. Z drugiej – nie wiadomo co potem. Tak dostałem pracę w kopalni, która gwarantuje mi stabilizację.
Marzenie pedanta
Pracę dostał 12 lat temu, ale pierwszy raz zjechał na dół jeszcze jako zawodowy piłkarz. – Miałem okazję. Część chłopaków się bała, ale mnie to ciekawiło. Podobnie jak z transferem z Lublinianki do Górnika Łęczna, znowu nie spodziewał się, że kiedyś będzie zjeżdżał w dół regularnie.
– Nie było problemu z załatwieniem pracy. Kopalnia wyciągnęła rękę. Wielu innych zawodników dostało robotę w Bogdance i okolicznych szybach. Mi pomogło to, że kończyłem technikum mechaniczne na Magnoliowej w Lublinie. Wśród innych piłkarzy, którzy zjeżdżają na szychtę są m.in. bohater baraży Paweł Bugała i brat Grzegorza Bronowickiego, Piotr. – To tylko te największe nazwiska. A jest jeszcze mnóstwo chłopaków, którzy grali wcześniej, a dziś są górnikami.
Jaroszyński pięć dni w tygodniu wstaje o 4.30 rano. Wsiada w auto i jedzie do pobliskiego Stefanowa. – Kiedyś kopalnia organizowała przejazdy autobusowe. Teraz jeździmy samochodem w kilku, bo tak jest wygodniej– tłumaczy. O 6:30 zaczyna pracę.
Przyjeżdżam na Bogdankę 1,5 godziny po Jaroszyńskim. Miejsca parkingowego prawie nie ma. Nic dziwnego, Lubelski Węgiel to obok puławskich Azotów jeden z największych zakładów pracy w na wschód od Wisły. Zatrudnia około 5 tysięcy ludzi. W głównym oddziale przechodzę badania lekarskie i pół godziny potem dołączam do Jaroszyńskiego na dole.
Zjazd 990 m w dół trwa góra 30 sekund. To na tym poziomie pracuje były piłkarz Górnika Łęczna. Najgłębsze miejsce ma 1222 metrów. Ludzie schodzą najniżej na ok. 1100 metrów.
Podróż po kopalni zaczynam ze sztygarem zmianowym Dariuszem Stasiakiem. Sam zjazd szolą to dla mnie, mimo zatkanych uszu, atrakcja. Dla umorusanych węglem górników – szara codzienność. Oni właśnie schodzą ze zmiany, którą rozpoczęli o 0:30. Część jest oburzona. Zjechaliśmy wtedy, kiedy chcieliśmy. Normalnie szola kursuje według rozkładu. Jak PKS.
– Kopalni prawie nie zboczysz. U mnie to jest kostką brukową wyłożona – nie dowierzałem, gdy Jaroszyński opowiada o swojej pracy. A jednak. 990 metrów pod ziemią, ktoś ułożył chodnik z kostki brukowej.
– Najbardziej bałem się szydery. Nie byłem znanym zawodnikiem, ale kilka lat grałem w Łęcznej i górnicy mogli mnie kojarzyć. Spodziewałem się gadania: “O piłkarz! On tu nie pasuje”. Początkowo było trochę zaskoczenia, ale obyło się bez przykrych zdarzeń. Szybko się zaaklimatyzowałem i mam w kopalni wielu kolegów. Praca na zajezdni nie jest tak ciężka, jak przy wydobyciu, ale lekko też nie jest – tłumaczy były kapitan Górnika. – Zajmuję się naprawą i konserwacją wózków hamulcowych. To bardzo odpowiedzialna praca. Wszystko musi być udokumentowane, każda naprawa i kontrola– mówi. – Jeżeli coś będzie źle, wózek nie zadziała i dojdzie do wypadku, to od razu prokuratura. Raczej nie ma szans, żeby coś nie zadziałało. W razie awarii szczęki bardzo mocno zaciskają się na szynie.
Wózki mają określoną datę ważności. Po jej upływie trzeba je wydać na górę i wysłać do serwisu. Jaroszyński wszystko notuje na kartkach. – Nie ma tu internetu. Kierownictwo może przerzuca to do komputera, ale u mnie jest papier i długopis.
Nie ma szans, żeby coś się zgubiło. Na boisku u Jaroszyńskiego wszystko musiało być idealne. Od zawsze. Od niegdyś równo przystrzyżonego wąsa po aspekty czysto piłkarskie. Dziś tak samo jest w pracy. Obok zdjęć synów leżą posegregowane dokumenty. Poukładane klucze. Szafka z narzędziami wygląda jak marzenie pedanta, a nie graciarnia górnika.
Nie-Wesoła
Kopalnia w Bogdance powstała w 1975. Aktualnie jest jedną z najnowocześniejszych w Polsce. – Wiem, jak to wygląda na Śląsku. Z góry się leje, chodzi się w gumofilcach, chodnikami latają szczury. Tamtejsi górnicy nie wierzą w sprzęt i komfort pracy, jaki tu mamy. Mówiąc obrazowo: nasza kopalnia może wydobyć 9 mln ton rocznie, a śląskie – 2 mln. Jak tam opowiadałem, że mamy zestawy po dwanaście wciągarek, to się śmieją. Myślą, że kłamie, a tam wszystko się zatrzymało na czasach Gierka.
Jaroszyński na Śląsk jeździ przynajmniej raz do roku. Do Jaworzna. – Oprócz tego, że pracuję jako mechanik w kopalni, to jestem również ratownikiem górniczym. Ukończyłem specjalne szkolenie. Dużo pomogła sprawność fizyczna, którą nabyłem grając w piłkę.
Pogotowie przywołuje traumatyczne wspominania. 6 października 2014 doszło do katastrofy w kopalni Wesoła. – Byli ranni, wybuch metanu. Najpierw zjeżdża się na dół. Szuka się ludzi. Dopiero potem niweluje zagrożenie. Brałem udział w tej akcji dwa tygodnie – opowiada Jaroszyński.
W katastrofie w kopalni Wesoła życie stracił jeden górnik.
– Kiedyś zapalił się chodnik w naszej kopalni. Czasami w takiej sytuacji zalewa się chodnik. Potem wypływają ratownicy na pontonach prowadzą prace profilaktyczne i sprawdzają stan zagrożenia. Dla kogoś, kto nie zna realiów, może to wyglądać to dziwnie. Kilometr pod ziemią pływać pontonem. Brzmi absurdalnie. Ale co innego zrobić? Wóz strażacki tu nie zjedzie. W szoli mieszczą się góra dwa wagoniki – wszystko, co większe musi zjechać lub wyjechać jest rozmontowywane i potem składane na nowo. W momencie pożaru trzeba działać szybko.
Wychować snajpera
Przez trzy lata pracę na szychcie łączył z trenowaniem dzieci. – Jak odszedłem z Motoru i zatrudniłem się w kopalni, od razu dostałem propozycję pracy jako trener. Miałem pod sobą grupy selekcyjne. Ciężko było to pogodzić z pracą. Wyjeżdżało się o 5.30, a wracało o 18-19.00 do domu. Nie było czasu dla rodziny.
– Dzięki temu, że łączyłem trenerkę z pracą na kopalni, teraz zawsze pracuję na pierwszą zmianę. Takich ludzi jest niewielu. Znam przypadek gościa, który pracuje 25 lat na noce. Zupełnie inaczej organizm pracuje. Ja to nie mogę narzekać. Jedyny minus to, że muszę brać wolne, żeby coś załatwić w urzędzie.
Trzy lata pracy w szeroko rozumianym sztabie Górnika Łęczna wspomina bardzo dobrze. – Rodzice byli zadowoleni. Mieliśmy fajny sezon, w którym wygraliśmy wszystkie mecze, ale nie doszło do przedłużenia umowy. Wydaje mi się, że mam podejście do dzieci. Organizowałem mecze, turnieje. Były wyniki i sukcesy, a czy w pracy z seniorami by się udało? Nie mam pojęcia. Kilka razy dzwoniły okoliczne kluby: Tur Milejów, Błękitni Cyców, ale staram się podchodzić profesjonalnie. Ciężko pogodzić prace, przygotowanie do treningu, trening i jeszcze mecze w weekendy. Brakuję wtedy czasu dla rodziny. Na tę chwilę uważam, że to niemożliwe, żeby robić to profesjonalnie. A jak coś ma być źle zrobione, to wolę się za to nie brać.
Spod ręki trenera Piotra Jaroszyńskiego wyszedł m.in. Patryk Szysz. Napastnik Górnika Łęczna, który w ubiegłym sezonie był najlepszym strzelcem “Zielono-czarnych”. W tym roku nie zatracił skuteczności. Do tej pory strzelił 10 goli. Już podpisał kontrakt z ekstraklasowym Zagłębiem Lubin. Do “Miedziowych” przejdzie latem.
– Dużo zawdzięczam trenerowi Piotrkowi, był pierwszym człowiekiem, którego poznałem, zaczynając przygodę z piłką – tłumaczy Szysz. – Uczył mnie podstaw. Techniki, ustawiania się. Zawsze wystawiał na napastniku. Nigdy nie był tak, że stawiał na Kubę, bo był jego synem. Trener był stuprocentowym profesjonalistą. Dużo mówi fakt, że do dzisiaj pamiętam zajęcia z nim. Zabierał nas na wiele turniejów halowych, skąd przywoziłem pierwsze puchary i dyplomy.
Więzadło, którego nie było
W pierwszym składzie zadebiutował jeszcze jeden były podopieczny Jaroszyńskiego. Wspominany przez Szysza młodszy syn, Jakub.
Do tej pory zagrał zaledwie dwa razy w I lidze. Mimo to nosił już opaskę kapitana. – To były niezłe jaja! Graliśmy towarzysko z Maccabi Nentaja. Wchodziłem na boisko za Grzesia Bonina i to on mi dał opaskę. Ponoć pod nosem powiedział: “Zanieś opaskę Dawidowi Smugowi“. Właśnie Dawid był najstarszy na boisku i to on powinien ją założyć. Ale ja tego nie usłyszałem. Dopiero po meczu chłopaki mi powiedzieli. Założyłem opaskę i poprowadziłem drużynę do końca. Skończyło się 2:1 dla nas – opowiadał Kuba Jaroszyński.
14 lat wcześniej jego ojciec też debiutował z opaską kapitana, tyle że w Ekstraklasie. W 85. minucie zmienił Pawła Bugałę. Górnik Łęczna wygrał 3:1 z Wisłą Płock. Zaraz po wejściu Jaroszyńskiego bramkę dla płocczan zdobył młodziutki Marcin Wasilewski. W 90. minucie wynik ustalił Krzysztof Kłosiński. – Presja? Żadna. Nawet nie patrzyłem, czy spada. Po prostu grałem swoje – mówił Kuba.
Od debiutu w pierwszej drużynie do gry w I lidze minęło kilkanaście dni. Tomasz Kafarski wpuścił młodego obrońcę na końcówkę meczu z Odrą Opole. – Do 70. minuty byłem przekonany, że pojechałem na wycieczkę. Rozgrzewałem się, nawet nie myśląc, że wejdę. I nagle woła mnie trener Tomasz Kafarski. “Wchodzisz, przebieraj się”. Serce waliło, jak nie wiem. Zmieniałem Łukasza Wiecha. Stoję przy linii, czekam na niego, a krew się gotuje. Ale kiedy wszedłem na boisko, to czułem tylko spokój.
Najmłodszy z rodziny Jaroszyńskich jest młodym talentem. Zagłębie Lubin i Jagiellonia Białystok to kluby, które zaprosiły go na testy. W kuluarach mówiło się o Legii Warszawa. Do transferu i – być może – szybszego rozwoju kariery nie doszło. Doszło za to do zerwania więzadła w kolanie.
– Było widać, że go ciągnęło do piłki. Miał warunki fizyczne. Wziąłem go na treningi, choć był młodszy o dwa lata od kolegów. Miał braki ogólnorozwojowe, ale zawsze był wysoki i sobie radził. Kości szybko rosły, a mięśnie nie nadążały. Miał dużo naciągnięć – opowiada ojciec. – Pech chciał, że na kadrze wojewódzkiej doznał groźnego urazu kolana, badania wykazały, że miał zerwane więzadło krzyżowe w kolanie. Taką diagnozę postawił lekarz po artroskopii.
– Miał 15 lat. Lekarze mówili, że można operować, dopiero jak przestanie rosnąć. Ale Kubę ciągnęło do piłki. Grał sobie na orliku z kolegami i tyle. Nawet z WF-u miał zwolnienie. Doszło do tego, że chciał stanąć na bramce. Mówił, że kolano nie będzie mu w niczym przeszkadzało. Po trzech latach postanowiliśmy zrobić jeszcze jedno badanie. Zrobiliśmy rezonans i okazało się, że Kuba ma więzadło, tylko jest bardzo cienkie. Nie mam pojęcia, jak doszło do takiego błędu – mówi ojciec.
– Po spadkach syn dostał szansę w pierwszej drużynie, ale znowu pojawiły się kontuzje. Podpisał kontrakt z pierwszą drużyną i 8 miesięcy spędził w gabinetach lekarskich – tłumaczy Piotr Jaroszyński.
Kuba zostawił sobie furtkę. Chodzi do Zespołu Szkół Górniczych w Łęcznej, do klasy o profilu mechanicznym. – Pieniądze pieniędzmi, praca pracą, ale nie chciałbym, żeby trafił do kopalni – mówił ojciec. – To nie jest lekka i bezpieczna praca.
Co w rodzinie, to nie ginie
Zdecydowanie większą karierę zrobił starszy z synów, Paweł. W 2011 roku zamienił Górnik (wówczas Bogdankę) Łęczna na Cracovię. – Długo się zastanawialiśmy nad transferem. Syn miał dużo obaw, ale w końcu się zdecydował. Gdy grał w juniorach, to nikt w klubie go nie zauważył. Dopiero jak przyszła oferta z Cracovii, to się zastanawiali, który to ten Jaroszyński. Byliśmy kilka razy na jego meczach. Grał w Młodej Ekstraklasie. Tam schodzili seniorzy, a on chłopak 16-lat. Rywale dwa razy więksi! Ale Paweł się nie poddawał i dzięki systematyczniej pracy robił postępy – opowiadają rodzice.
Dwa lata po transferze do Cracovii Jaroszyński został włączony do pierwszej drużyny. W debiutanckim sezonie zagrał 13 razy. Później stał się etatowym obrońcą Pasów. – Ciężko porównać Pawła i Piotrka, bo to jednak inne pozycje – tłumaczy trener Jacek Zieliński, który prowadził obu piłkarzy. – Za to charaktery te same. Obaj są spokojni, ułożeni. Nastawieni na często żmudną, ale przynoszącą efekty pracę.
– Syn jest lepszym piłkarzem niż ja. On ma technikę. Mógłby grać nawet w środku pola. Ja byłem od biegania i wybijania piłki – mówi Jaroszyński senior. – Mam tylko 11 meczów w Ekstraklasie. Paweł o 50 więcej. Kiedyś po jednym z meczów zabrał nas na stadion Cracovii. Pomyślałem wtedy, że fajnie jakby zagrał na takim obiekcie. Nie minęło wiele czasu, a byliśmy przy Kałuży na meczu Polska – Ukraina. Paweł został zmieniony dopiero w 85. minucie.
Dziś Jaroszyński jest piłkarzem włoskiego Chievo Werona. Transfer do Włoch to pokłosie… słabego w wykonany Polaków młodzieżowego Euro. – O Pawle się nie mówiło. Był Kapustka, Kownacki , Kędziora, Stępiński. Ale to syn miał najwięcej meczów w kadrze U21. Został dostrzeżony i dziś gra w Serie A.
– Wczesnej byłem we Włoszech z żoną. Nie mogłem sobie odpuścić wycieczki na San Siro. Gdyby ktoś wtedy powiedział, że niebawem zagram na tym stadionie przeciwko Interowi, popukałbym się w głowę – mówi Paweł Jaroszyński.
Jednak po drodze było wiele schodów. W 2016 złamał nogę. Efekt: 112 dni pauzy. – Gdzieś ta podatność na kontuzje synów jest. Być może to genetyka, chociaż ja nie miałem poważnych urazów. Wiadomo, jakieś naciągnięcia się zdarzały. Raz wypadłem na pół roku, ale to tyle. Wtedy naderwałem więzadła.
– Miał jeszcze złamany nos! – dodaje żona. To było w maju 2004. Jaroszyński ucierpiał w starciu ze Zbigniewem Zakrzewskim. – Przypadkowa sytuacja. Walczyliśmy o piłkę. Nie miałem zamiaru nic wyjaśniać. Ot walka, zdarza się. Skrobanie po piętach pojawiło się, gdy przegrywaliśmy. Wtedy szły łokcie, niby-przypadkowe kopnięcia i argumenty słowne – tłumaczy. – Liczymy na jego występ w reprezentacji. Powołanie już otrzymał, teraz pora zagrać. W niczym nie jest gorszy od Recy. Co więcej, w przeciwieństwie do niego, chociaż gra w klubie. Ostatnio przegrali z Atalantą 1:5, teraz 0:2 z Sassuolo. Oby wyszli z tego kryzysu…
– W tacie mam zawsze wsparcie. Jest dla mnie autorytetem. Zabrał mnie na pierwszy trening. Dzisiaj analizuje każdy mój mecz. Daje mnóstwo rad. Co myślę o jego pracy w kopalni? Trzeba spojrzeć na region, z którego pochodzimy. Tu nie ma wielu wyjść. Kariera jest krótka, a po jej zakończeniu trzeba coś robić – mówi Paweł.
– Pochwał prawie nie ma – przyznał Jaroszyński senior. – Gdy gra dobrze, to cieszę się, uśmiecham. Ale natychmiast wyłapuję błędy i staram się je korygować. Synowie często mają inne zdanie – śmieje się. – Trochę doświadczenia mam, więc staram się im przekazać. Paweł jest dużo lepszym piłkarzem, a przed Kubą jeszcze dużo czasu, żeby go dogonić. Umiejętności ma przynajmniej na II ligę.
– Trzymamy kciuki za Pawła i bardzo przeżywamy jego mecze, ale są rzeczy ważniejsze niż kopanie piłki. Czekamy na narodziny wnuczki – zgodnie mówią państwo Jaroszyńscy. Wbrew pozorom to wcale nie musi być koniec piłkarskiego klanu Jaroszyńskich.
Jak wiadomo – co w rodzinie, to nie ginie, a kilkaset metrów od domu Jaroszyńskich jest stadion Górnika Łęczna. Na boisku przy al. Jana Pawła II grają mistrzynie Polski. W barwach kobiecej sekcji “Zielono-czarnych” występuje cała masa reprezentantek Polski, na czele z najskuteczniejszą piłkarką ligi – Eweliną Kamczyk. Nadia – bo tak będzie miała na imię córka Pawła i Patrycji – miałaby się od kogo uczyć. – Nie chciałbym, żeby grała w piłkę, ale oczywiście jej tego nie zabronię – mówi obrońca Chievo.
– Paweł w Górniku rozpoczynał swoją piłkarską karierę, jego ojciec Piotr przez długie lata grał w “Zielono-Czarnych”, jednak największe sukcesy w Górniku może w przyszłości święcić Nadia, wnuczka państwa Jaroszyńskich. Co prawda jeszcze dużo czasu, ale my już teraz serdecznie zapraszamy na treningi – mówi rzecznik prasowy GKS-u Górnik Łęczna, Jakub Witek.
KRYSTIAN JUŹWIAK
Zdjęcia: archiwum prywatne