– Wybierając się w tym roku na Słowację mieliśmy informacje, że na tych terenach grasują niedźwiedzie. Zapakowaliśmy więc do plecaka nóż, pałkę teleskopową i gaz pieprzowy. Bo przecież nigdy nie wiadomo, co może nas spotkać… – opowiada Artur Bała.
Polski Bear Grylls? Nie, bo przy jego hobby sztuka przetrwania to oklepane zajęcie. Pasją Artura jest bowiem… zwiedzanie skoczni narciarskich na świecie, zarówno tych najpiękniejszych, jak i ruin, które grożą zawaleniem. Trzeba być naprawdę nieźle zakręconym, żeby zaliczyć 871 obiektów, skakać przez płot pod napięciem, przedzierać się przez chmary nietoperzy, a potem będąc już na górze odpalić z telefonu symboliczny komentarz Włodzimierza Szaranowicza.
***
Jak często ludzie pukają się w głowę, kiedy mówisz o swoim hobby?
Niektórzy traktują nas jak dziwaków, ale chyba takich pozytywnych. Przyzwyczaiłem się. Działamy jednak w tak niszowej dziedzinie, że pojawianie się takich reakcji jest w pewnym sensie normalne. Gdybym razem z kolegami zajmował się zwiedzaniem stadionów piłkarskich – co jest znacznie bardziej popularne – nikt by pewnie aż tak się nie dziwił, ale nas interesują skocznie narciarskie. Mało tego, w większości przypadków są to obiekty już nieczynne, gdzie trudno znaleźć widoczne pozostałości.
Jak wygląda teraz twój licznik?
Dobił do 871 obiektów. Właśnie uzupełniłem swoją listę, bo niedawno wróciłem z weekendowej wyprawy. Korzystając jeszcze przy okazji z wolnego 12 listopada, udało mi się wyskoczyć na Słowację. Wiem, to trochę szalona liczba, a przecież nie byłem jeszcze w Skandynawii, a to jak wiadomo kolebka skoków.
To co ty robisz, że masz tyle czasu na odnajdywanie skoczni? Wiem, że bezrobotny nie jesteś.
Pracuję w firmie rodzinnej, jest to hurtownia z materiałami elektrycznymi. Studiowałem wprawdzie na Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach, ale później pojawiła się potrzeba, żeby podziałać w rodzinnym biznesie. Jest tak jak mówisz, poświęcam bardzo dużo wolnego czasu na skoczniołazostwo. Ten rok był szalony: zaliczyłem 362 nowe skocznie, a licząc te „powtórkowe”, to nawet ponad 400. Czyli wychodzi więcej niż jedna skocznia na dzień. Na palcach jednej ręki mógłbym policzyć weekendy, gdzie miałem całkowicie wolne i nic nie robiłem.
W tym roku szczególnie spodobała mi się Austria, bo było tam wiele miejscowości, które już od wielu lat chciałem odwiedzić i sprawdzić, co tam się kryje. Oprócz tego odbyłem też dwie duże wyprawy po Niemczech. Jest tam mnóstwo czynnych kompleksów, znacznie więcej niż w Polsce. Bo u nas, jak wynika ze statystyk, aktualnie jest tylko 19 czynnych profesjonalnych skoczni. Aż dziw, że przy takiej bazie mamy takich super zawodników.
Z jednej strony w skali globalnej skoki to sportowa nisza, ale z drugiej wiele osób pewnie zdziwi się, ile skoczni było lub jest na całym świecie. Według serwisu skisprungschanzen.com, który współtworzysz, jest to 4456 obiektów, z czego w użytku są 1703.
W samej Polsce mamy już z kolei zlokalizowanych 191 obiektów, w zasadzie na wszystkich byliśmy. Ale może zaczniemy od początku?
Dawaj.
Skokami, jak pewnie wielu kibiców, zacząłem interesować się podczas małyszomanii. Kupowałem skarby kibica dołączane do „Przeglądu Sportowego” i od zawsze wybitnie interesowały mnie statystyki dotyczące skoczni: rekordy, zdjęcia, opisy. Strasznie pochłaniały mnie te gazety, bo do 2003 r. nie miałem jeszcze dostępu do internetu. Pragnąłem też zobaczyć tego typu obiekty na własne oczy.
Swoją pierwszą skocznię w życiu – a była to stara Skalite w Szczyrku – zobaczyłem jednak dopiero w 2005 r. Jestem z Katowic, w sumie nie mam aż tak daleko w góry, ale w dzieciństwie nie było sposobności, żeby pojeździć. Później, jeśli dałem radę nakłonić rodziców, podróżowaliśmy po Polsce i w ten sposób oglądałem kolejne pojedyncze obiekty. Nie szło to za szybko, dlatego na swoją setną skocznię musiałem poczekać aż do 2015 r. Setkę zrobiłem w równo dziesięć lat.
Wtedy podkręciłeś tempo?
Przełom nastąpił po wizycie w Polskim Związku Narciarskim. Wybrałem się tam razem z kolegą Mikołajem Szuszkiewiczem, z którym odbywam większość wypraw. Mieliśmy wtedy ciekawą rozmowę z dyrektorem sportowym Markiem Siderkiem. To on podał nam bardzo interesujące informacje dotyczące starych obiektów w Polsce, o których w większości przypadku wcześniej nie słyszeliśmy. Po tamtej wizycie w PZN postanowiliśmy zbadać sprawę głębiej, zaczęliśmy organizować coraz częstsze wypady. I licznik zaczął bardzo szybko bić.
Jak szukacie zapomnianych obiektów?
Przed wyprawą bardzo dużo czasu poświęcamy na różnego rodzaju przygotowania. Najdłużej zajmuje nam research internetowy, ale nie tylko. Przede wszystkim dużo pracujemy z mapami, geoportalem, gdzie można korzystać z takich funkcji jak chociażby cieniowanie terenu. To daje nam podgląd danego miejsca, możemy sprawdzić, czy widoczne z satelity ukształtowanie terenu sugeruje obraz dawnej skoczni. Mówię tutaj głównie o starych, zapomnianych miejscach, gdzie nie mamy pewności co do dokładnej lokalizacji, a nie chcemy już na miejscu tracić dużo czasu na poszukiwania.
Przed wyjazdem ustalamy więc współrzędne, a potem kierujemy się na nie. I coraz częściej znajdujemy interesujący nas obiekt. Mamy już na tyle duże doświadczenie, że nasze wcześniejsze ustalenia są zwykle trafione.
Jak archiwizujecie „zdobyte” skocznie? Ty jesteś rekordzistą Polski, masz ich 871, a przecież nie sposób je wszystkie zapamiętać.
Podstawową sprawą są oczywiście zdjęcia: aparatem profesjonalnym lub telefonem. Nie ma wyprawy bez dokumentacji fotograficznej. Oprócz tego wszystko nagrywamy kamerką GoPro, robimy też krótkie filmiki, które być może w przyszłości będziemy mogli wykorzystać, jeśli zdecydujemy się założyć kanał na YouTube, czy stronę.
Jeśli chodzi natomiast o samą listę skoczni, prowadzę ewidencję wszystkich obiektów w szczegółowym arkuszu Excela: jest data, miejscowość, dokładna nazwa miejsca, punkt K, informacja czy obiekt jest czynny, czy są jakieś pozostałości, czy coś jest w budowie. Do tego jeszcze różne ciekawostki, z czego jest zrobiona wieża sędziowska, tory na rozbiegu, czy są bandy.
Ilu jest jeszcze w Polsce skoczniołazów oprócz ciebie?
Przede wszystkim ja i Mikołaj Szuszkiewicz – można powiedzieć, że jesteśmy przodownikami. Razem z nami jeździ również Maciej Nowak, który pracuje w Polskim Radiu 24, a także Michał Chmielewski, dziennikarz „Przeglądu Sportowego”. On też bardzo mocno zainteresował się tematem skoczni i zdaje się ma już zaliczone ponad 200 obiektów. Oprócz tych osób w wyprawach sporadycznie biorą też udział nasi znajomi.
Wszystko to zapoczątkowała jednak w pierwszych latach małyszomanii redaktorka serwisu skokinarciarskie.pl Ewa Ulińska, to ona jako pierwsza w Polsce miała zaliczonych 200 obiektów. Można więc powiedzieć, że się na niej wzorowaliśmy, była naszym autorytetem. Oczywiście za granicą też jest kilka osób zajmujących się skoczniołazostwem, ale to wciąż na tyle niszowy temat, że to jednostki.
Dobra, masz upatrzoną skocznię i pakujesz się. Co ze sobą zabierasz?
Mam bardzo dokładną listę rzeczy. Zaczynam od typowo technicznych, czyli kamerki, baterii, karty pamięci, wszystkich kabelków. Później przechodzę do ubioru skoczniołaza. Konieczne jest solidne i bardzo przyczepne obuwie, spodnie nie jeansowe, tylko stricte wspinaczkowe. No i to wszystko musi być nieprzemakalne. Odwiedzane przez nas miejsca to często podmokłe tereny, do tego czasami pogoda nie sprzyja i pada deszcz, a my przecież musimy spędzić kilka godzin w lesie.
Jeśli wymaga tego sytuacja, zabieram też ze sobą coś do obrony. Wybierając się w tym roku na Słowację mieliśmy informacje, że na tych terenach grasują niedźwiedzie. Zapakowaliśmy więc do plecaka nóż, pałkę teleskopową i gaz pieprzowy. Przecież nigdy nie wiadomo, co może nas spotkać, a bardzo zależało nam na tej wyprawie.
Co ciebie bardziej kręci, pachnący nowością obiekt, czy zarośnięta ruina, gdzie można co najwyżej grzyby pozbierać?
Wiadomo, nowe obiekty to fajna sprawa, ale przyjeżdża się w zasadzie na gotowca. Myślę, że większą radość sprawia nam jednak eksplorowanie zapomnianego miejsca. Takiego, przy którym mamy wprawdzie określoną lokalizację, ale czasami niedostatecznie dokładną. To wyzwanie, czasami trzeba nawet przedzierać się przez bagna, rzeki, różne zarośla.
I to uczucie, kiedy już uda się dotrzeć w dane miejsce: robimy analizę i okazuje się, że wszystko co wcześniej ustaliliśmy, zgadza się. To największą radość, szczególnie jeżeli chodzi o historyczne miejsce, gdzie np. wiemy, że w latach 30. oddawał skoki Stanisław Marusarz. W takich miejscach frajda jest największa.
Można powiedzieć, że jesteście koneserami. Jakiś czas temu zamieściliście na Twitterze zdjęcia skoczni w Füssen datowanej na lata 40. Kilka kamieni to dla was dobrze zachowany próg.
Ta skocznia jest nieczynna od ponad 70 lat, a próg rzeczywiście zachował się w dobry kształcie. Na takie miejsca poświęcamy trochę więcej czasu, spędzamy tam nawet do 2-3 godzin, żeby spróbować odtworzyć, jak obiekt mógł kiedyś wyglądać. Analizujemy miejsce pod każdym kątem, również porównując stare zdjęcia do tego, co obecnie tam się znajduje. Wyobrażamy sobie wtedy, gdzie mogli stać kibice, jak zawodnicy wyskakiwali z progu. Dla nas to jak przeniesienie się w czasie.
Zdarzało się, że skocznia była już tak niewidoczna, że nawet miejscowi nie wiedzieli, co tam było?
Staramy się przeprowadzać wywiady z mieszkańcami. Niektórzy mówią: „Panie! Tam już nawet nie warto iść, bo tam nic nie ma”. Po czym my robimy na przekór, wkraczamy w takie miejsce i nasze oko najczęściej coś dostrzeże. Chociaż oczywiście zdarzają się przypadki, że pozostałości nie ma żadnych i wtedy nic nie jesteśmy w stanie zaradzić. Robimy zdjęcia tego, co widzimy i musimy przyjąć do wiadomości, że skocznia jest niezaliczalna. To ważne, bo żeby skocznię można było zaliczyć, musimy znaleźć jakiekolwiek pozostałości: podpory, fragment progu, ukształtowanie zeskoku.
Ty masz na koncie 871 skoczni, ja jedną. Byłem kiedyś w Rudziskach Pasymskich…
… To ja ci powiem, że Rudziska odwiedziłem w sierpniu tego roku. Jechałem akurat na koncert do Gdańska i przy okazji połączyłem to z wyprawą skoczniołazowską. Razem z kolegą popracowaliśmy wcześniej nad geoanalizą skoczni i trafiliśmy w to miejsce. Trzeba było wejść głęboko w las, poszukać, ale udało się nawet namierzyć betonowe podpory dawnego rozbiegu. To był bardzo ciekawy obiekt, patrząc na stare zdjęcia widać szeroki najazd. Przed drugą wojną światową jednocześnie mogło tam skakać nawet trzech skoczków. To jedno z najciekawszych miejsc na północy kraju.
Jeden z mieszkańców, który pokazał mi to miejsce, powiedział, że skakał tam w 1963 r. Co ciekawe, twierdził, że robił to stylem V, bo uważał, że tak będzie po prostu bezpieczniej. Zastanawiał się, że może to on, a nie słynny Jan Boklöv był pierwszym, który skakał tą techniką. Co ty na to?
Niesamowita historia… Chyba muszę się nią zainteresować. Sam niestety nie spotkałem tam wówczas nikogo, z kim mógłbym porozmawiać.
Tyle skoczni zjeździłeś, to pewnie i miałeś różne przygody.
Pamiętam skocznię w Rajczy w Beskidzie Żywieckim. Nie mieliśmy o niej zbyt dużo informacji, ale ustaliliśmy przybliżoną lokalizację i udaliśmy się na poszukiwania. Mocno zaryzykowaliśmy, bo to był już wieczór, ale byliśmy po prostu przekonani, że skocznia jest gdzieś blisko i szybko ją zaliczymy. Niestety, zabłądziliśmy, bo okazało się, że obiekt jest duuuużo dalej, należało też przekroczyć rzekę, bo most był daleko. To był 2015 r., początek naszych większych wypraw, więc nie mieliśmy ze sobą nawet dobrego oświetlenia. Zrobiło się ciemno i było naprawdę ciekawie. Ciemny las, błoto niemal po kolana, dookoła dzikie zwierzęta. Jakby tego było mało, po drodze natrafiliśmy jeszcze na zwierzęce szkielety i rozwalone, stare samochody. Sceneria jak z jakiegoś horroru. Było naprawdę strasznie, ale odpalając światło w telefonach jakoś udało się nam dotrzeć do samochodu. Do dzisiaj wspominamy tamto miejsce.
Albo historia, jaka przydarzyła nam się w Oberaudorfie w Niemczech. Skocznia 80-metrowa, nieczynna od około 10 lat, ogrodzona płotem pod napięciem, a za nim już otwarta droga bezpośrednio na rozbieg skoczni – nie mogliśmy odpuścić takiej okazji! Znaleźliśmy jakieś stare wiadro, które miało nam pomóc w przekroczeniu ogrodzenia. Jak się okazało nie był to najlepszy pomysł, bo w momencie wybicia wiadro pękło, a ja zahaczyłem o płot, na szczęście tylko lekko czując „kopnięcie”. Ale najadłem się wtedy strachu.
Niektóre obiekty to stare trupy. Nie baliście się, że zawali się wam to na głowę?
Pamiętam skocznię w Mátraházie na Węgrzech, która była nieczynna od lat 80. To był znaczący obiekt, bo w tamtych czasach odbywał się tam nawet Puchar Europy. Skocznia ze stalową konstrukcją i wysoka na ponad 30 m. Jechaliśmy tam z misją zaliczenia jej całkowicie, dlatego wiedzieliśmy, że jak już tam dojedziemy, to trzeba będzie wdrapać się na samą górę. A stan konstrukcji, delikatnie mówiąc, nie był powalający: zardzewiałe, rozpadające się schody, drzewa powalone na rozbieg. No ale jak już tyle kilometrów tam jechaliśmy, to trzeba było zaryzykować. Przeżycie było niesamowite, każdy stopień do góry powodował coraz wyższą adrenalinę. Ale wszystko odbywało się zdroworozsądkowo, bo gdyby zagrożenie było naprawdę bardzo poważne, pewnie byśmy odpuścili. Było jednak warto, bo jak weszliśmy na górę, mieliśmy pod sobą kilkudziesięciometrową przepaść, ale też obłędny widok. No i ta świadomość, że to miejsce było już od tylu lat opuszczone.
Jednym z naszych ulubionych miejsc są także Kraliky na Słowacji, gdzie znajduje się nieco zapomniana już 120-metrowa skocznia. Podczas naszej ponownej wizyty postanowiliśmy eksplorować dokładnie całe miejsce. Będąc przy wieży sędziowskiej zauważyliśmy otwarte okno na wysokości półpiętra. Postanowiliśmy się tam wspiąć, a następnie sprawdzić, co jest w środku. Na ochotnika poszedłem schodami w dół, a tu nagle w moją stronę zaczyna lecieć chmara nietoperzy. Prawie zszedłem na zawał. Później w wyższych partiach wieży widzieliśmy kolejne śpiące na suficie, ale kontynuowaliśmy naszą eksplorację.
Zdobywanie skoczni to niezły tor przeszkód.
Trzeba być sprawnym i przygotowanym na różne przeciwności. Często należy przedzierać się przez starą, zardzewiałą infrastrukturę, błoto, drut kolczasty, różnego rodzaju roślinności. Wiele razy wylądowało się chociażby w pokrzywach. Mało tego, szczególnie za granicą bardzo popularne są ogrodzenia pod prądem, dla zwierząt. Typowa sytuacja: żeby dostać się na skocznię leżącą pod lasem, trzeba przejść przez łąkę i taki płot. Sporo tego, ale odpukać, jeszcze żadnemu z nas nie stało się nic poważnego. To aż dziwne, bo czasami włazimy na zeskok, który ma nachylenie 35 stopni, jeszcze jesienią, kiedy jest ślisko.
Pomaga nam chyba doświadczenie. Oczywiście wykupujemy ubezpieczenia, szczególnie na wyjazdy zagraniczne, ale ciekawe, czy uznaliby nam to, gdyby wiedzieli, co dokładnie robimy. Tym bardziej, że czasami aż sami zastanawiamy się, po co w danym miejscu komuś chciało się budować skocznię. Chodzi o miejsca, gdzie jest bardzo utrudniony dojazd i aż trudno pojąć, jak dostawali się tam kibice. Dobrym przykładem jest Słowacja i Tatrzańska Polanka, gdzie skocznia była położona bardzo wysoko w górach. Warunki śniegowe były tam może dobre, ale jak oni dostawali się tam w latach 30.?
Co robicie, kiedy już zdobędziecie skocznię? Macie jakiś rytuał?
Bierzemy ze sobą specjalne plastikowe tabliczki, na których umieszczamy datę, nazwę miejscowości i swój podpis. I wbijamy to w ziemię. Jest jeszcze jeden ciekawy zwyczaj: na telefonach mamy nagranych słynnych komentatorów sportowych ze skoków i odtwarzamy ich w takim miejscu.
Tak na odludziu?
Dokładnie, jeśli widzimy ciekawy kontekst, to odpalamy sobie np. Włodzimierza Szaranowicza, który używa jakichś fajnych zwrotów. I wtedy czujemy się w takim miejscu jeszcze lepiej.
Podejrzewam, że zakaz wstępu to klasyka.
Standard, ale żeby móc realizować się w tej pasji, nie możemy stosować się do zakazów. Spotykamy najczęściej tabliczki z zakazem wstępu, solidne ogrodzenia, nawet wspomniany już drut kolczasty. Łamiemy przepisy, ale nic nie niszczymy. Nam zależy po prostu na zaliczeniu skoczni, zrobieniu zdjęcia i tyle. No chyba, że czegoś już naprawdę nie da się zrobić i będzie to groziło poważnymi konsekwencjami, to odpuszczamy. Ale najczęściej wchodzimy. Dla usprawiedliwienia muszę podkreślić, że zawsze przynajmniej staramy się znaleźć osobę odpowiedzialną za obiekt. Chodzi o powiadomienie, że mamy taki zamiar wejścia.
Ktoś pogonił was ze skoczni?
Zdarzało się. Pamiętam moje początki i skocznię w Szczyrku. Byłem na schodkach, już w połowie zeskoku i podjechała policja. Musiałem uciekać do lasu, ale jak odjechali, oczywiście kontynuowałem wspinaczkę. Albo mamut w Oberstdorfie. Niby skocznia jest otwarta dla turystów, ale my nie mieliśmy zamiaru iść standardową trasą, chcieliśmy obejrzeć znacznie więcej. Udało się wejść na zeskok, a później tym zeskokiem wchodzić nawet do góry. I jakiś pan po niemiecku wygrażał nam, że zaraz zadzwoni po służby i będzie problem. Kiedyś próbowaliśmy też wejść na skocznię w Gallio we Włoszech. Już zbliżaliśmy się do rozbiegu, już chcieliśmy się wspinać, a tu nagle podjechał wóz z osobą odpowiadającą za skocznię.
Który obiekt wywarł na tobie największe wrażenie?
Austria, miejscowość Mühlbach. Trzy skocznie położone wysoko w górach, kiedyś skakali tam klasowi zawodnicy z tego kraju. Obiekt przepięknie położony w naturalnym środowisku. Fenomenalny, bardzo czysty teren z górską rzeką, gdzie obowiązuje nawet zakaz wstępu dla ludzi. Z parkingu szedłem tam godzinę w jedną stronę i nie spotkałem ani jednego człowieka. Z obiektów zapomnianych jest to mój numer jeden.
Natomiast jeśli chodzi o samą konstrukcję, duże wrażenie zrobił na mnie kompleks w Cortina d’Ampezzo we Włoszech, gdzie odbyły się igrzyska olimpijskie. Co więcej, kręcono tam nawet sceny do jednego z filmów o Jamesie Bondzie z Rogerem Moorem w roli głównej. Genialna, imponująca skocznia, polecam.
A największe marzenie skoczniołaza?
Cały czas pozostaje nim Copper Peak w Ironwood w Stanach Zjednoczonych (szósta pod względem wielkości skocznia na świecie z punktem konstrukcyjnym na 160 metrze – red.). To cel do którego dążę, być może uda mi się polecieć tam na jubileusz, a więc na tysięczną skocznię.
Skoki narciarskie w USA praktycznie nie istnieją, ale to bardzo popularne miejsce wśród turystów.
Rzeczywiście, można wjechać wyciągiem na skocznię, a potem wejść po schodach na sam szczyt i otrzymać specjalny certyfikat. Ostatni konkurs odbył się tam w 1994 r., był to Puchar Kontynentalny. Później Amerykanom najprawdopodobniej zabrakło pieniędzy, aby doprowadzić obiekt do standardów FIS-u.
Co jakiś czas wraca jednak temat reaktywacji tej skoczni. Z tego co wiem – a jestem cały czas w kontakcie z panem odpowiedzialnym za obiekt – zbierają pieniądze na odbudowę. Obiekt miałaby wtedy oczywiście zmienione parametry, skocznią mamucią raczej by nie był, ale największą dużą już tak. Na CopperPeak możliwe byłyby skoki nawet 180-metrowe, ale na to potrzeba dużych pieniędzy, mówi się o kilkunastu milionach dolarów. Bez dotacji będzie ciężko ruszyć z tym tematem.
Muszę przyznać, mnie najbardziej zaskoczyło, że komuś chciało się budować skocznie w Australii i Argentynie.
Co ciekawe, tę w Argentynie wybudował Polak. Emigrant, który był po prostu wielkim fanem narciarstwa. Ale powiem ci inną ciekawostkę. W tym roku doszła nam Korea Północna i mogę się pochwalić, że jest to moje odkrycie.
Jako jeden z redaktorów skisprungschanzen.com jestem odpowiedzialny za aktualizację istniejących obiektów i dodawanie nowych. Zdajemy sobie sprawę, że nie wszystkie obiekty na świecie są zewidencjonowane, dlatego istotną sprawą jest wyszukiwanie brakujących. Kolega Mikołaj stworzył profesjonalny słownik uwzględniający najważniejsze słowa dotyczące skoczni w różnych językach, co ułatwia potem internetowy research. W przypadku Korei Północnej wpisywałem w internet nazwy tamtejszych ośrodków narciarskich, aż dotarłem do filmiku, na którym jeden z youtuberów odwiedza taki ośrodek. Patrzę, a w tle pojawia się skocznia, o której on następnie wspomina. Prawie spadłem z krzesła, to bez wątpienia jeden z ważniejszych momentów roku.
To prawda, że chcesz też sam wybudować skocznię?
Chciałbym na stare lata postawić taką w Katowicach lub okolicy. Moi koledzy mieszkający w Warszawie, czy Łodzi, mieli to szczęście, że w ich miastach były skocznie, a w Katowicach ani jednej. Najbliżej w Będzinie. Jeśli więc dorobię się jakichś pieniędzy, chciałbym wybudować skocznię, ale profesjonalną z igelitem, bo nie zależy mi na amatorskiej. Chociaż nie musi być duża, 20-metrowa wystarczy spokojnie.
ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. archiwum prywatne A. Bały