Nad głowami krążą trzy helikoptery, niedaleko brzegu zacumował policyjny statek. W powietrzu czuć karbid, marihuanę i grill, a hasła cerveja i caipirinha wręcz dudnią w głowie. Wykrzykują je mniej więcej co kilkanaście sekund. Wystarczy minimalny kontakt wzrokowy i sprzedawca już podchodzi. Pogoda jest zimowa. Mniej więcej 20 stopni, zmrok zapada bardzo szybko, bo już po 18, ale to nie przeszkadza ludziom kąpać się w chłodnym morzu i grać w piłkę. Całe miasto w zasadzie zamarło. Sklepy pozamykali, a jedyne miejsca, które jeszcze tętnią życiem, to bary. Ruchu ulicznego w zasadzie nie ma. Centrum Rio przenosi się na Copacabanę.
Na tę najsłynniejszą plażę Ameryki Południowej wyruszam na dwie godziny przed meczem. Zakładam, że 16 kilometrów jakoś w tym czasie pokonam. Wbrew temu, przed czym mnie ostrzegano, miasto wcale nie jest jakoś bardzo zatłoczone. Jedyne miejsca, na których stoimy, ale tylko przez chwilę, to światła. Poszło całkiem sprawnie. Zakorkuje się dopiero za jakieś cztery godziny. Wtedy na taksówkę trzeba będzie czekać przez dobrych kilkadziesiąt minut. Wszystkie będą zajęte.
Copacabana Fan Fest to chyba największe centrum spotkań kibiców w tej części świata. 42 tysiące metrów kwadratowych, kilkadziesiąt tysięcy osób dziennie i dwa gigantyczne telewizory LCD. Na miejscu teoretycznie jest wszystko, czego potrzeba człowiekowi do obejrzenia meczu w idealnej atmosferze. Kibice z całego świata, bar za barem, a liczba pięknych kobiet wręcz nie do ogarnięcia. Bezpieczeństwo też na najwyższym poziomie, bo wszystkiego strzeże policia militar i wojsko. Manifestacje się tu nie przedostaną. Jedyni wrogowie mistrzostw, na oko tak z dwustu, zgromadzili się pod Marriottem, gdzie wykrzykują swoje hasła pod adresem Blattera. Przeciwnicy wysiedleń z faweli są zdecydowanie spokojniejsi. Ulokowali się na plaży, gdzie rozstawili mini „cmentarz” z nazwami dzielnic, z których Brazylijczycy musieli się wynieść.
Prawie nikt – poza kilkoma nielicznymi telewizjami – nie zwraca na nich jednak uwagi. Więcej ludzi gromadzi się przy głośnej meksykańskiej mini-orkiestrze. Do meczu pozostało jakieś 1,5 godziny, więc trzeba pomyśleć albo o wryciu się do liczącej chyba z tysiąc osób kolejki do samego centrum Fan Fest, albo zajęcia leżaka przy drugim ekranie. Wybieram to drugie, zakładając, że przy dobrych wiatrach do fanzony przedostałbym się pewnie koło poranka. Wcześniej raczej nie byłoby szans. Kibice – otoczeni przez wojsko – tłoczą się tam ściśnięci jak sardynki. Trzeba było wyjechać sześć godzin przed meczem, a nie dwie.
– Ile dziś sprzedacie takich caipirinhii?
– Dziś ze 150. Tyle idzie, jak gra Brazylia. W pozostałe dni 80.
Dla tego 50-letniego kibica Botafogo mistrzostwa to żniwa. 150 x 5 reali (albo 10, jeśli frajer z zagranicy da się złapać) to trochę mniej niż koszt miesięcznego wynajmu najgorszego mieszkania w Rio. Sprzedawca nie wygląda na kogoś, kto żyje w lepszych warunkach. Raczej na typowego obywatela faweli, który zjechał z morro, by obłowić się za wszystkie czasy. Roznoszenie tac z plastikowymi kubeczkami caipirinhii lub worków z piwami to tutaj rodzinny biznes. Nie dziwi widok ojca idącego na przedzie i wykrzykującego cerveza, cerveja, beer, a za nim 12-letniego dzieciaka. Nie dziwi też grupa nastolatków niosących lodówki z kanapkami.
– Chcecie empadę?
– Nie, dzięki.
– To taki pretekst. Mamy trawkę, chcecie?
Mniej więcej od 30. minuty zagraniczny turysta musi się wyjątkowo skupić, by móc śledzić wszystkie wydarzenia meczu Brazylii z Kamerunem. Parafrazując Piotra Ćwielonga – warunki przestają sprzyjać. Nawet jeśli nie przyjmie się tłoczonej w spartańskich warunkach i smakującej jak benzyna caipirinhii (zdecydowanie lepiej zapłacić pięć reali więcej i dostać normalną), to trudno nie oderwać wzroku od tych wszystkich piękności, które zjechały tu z całej Ameryki Południowej. Kilka metrów dalej trwa rozmowa dwóch 40-letnich Kolumbijczyków z 18-letnim na oko kibicem Fluminense. Tematy są dwa – seks oralny i otwartość Brazylijek. Po kilkunastu minutach podchodzi do nich grupa zjawiskowych nastolatek, których przyjście na Copacabanę wiąże się wyłącznie z polowaniem na gringos.
Kolumbijczycy o meczu już nie pamiętają i pamiętać nie muszą. „Budzą” się jedynie, gdy pada kolejna bramka dla Brazylijczyków. Nie wybudzić się byłoby trudno, bo sztuczne ognie strzelają w całym mieście, a nad nami wybuchają kolejne petardy. Wtedy rozświetla się centrum, rozświetlają się dachy nad hotelami, ale też położone kilkanaście kilometrów stąd fawele. Stojący niedaleko Brazylijczyk wręcz szaleje z radości. Już zapomniał, że po dwóch minutach (!) meczu stwierdził, że spotkanie jest ustawione. Zapomniał też po golu Freda, że jakąś godzinę temu wyzywał go od najgorszych, rysując kolejne schematy taktyczne selecao bez napastnika Fluminense. Nie ma także pretensji do Neymara, że ten nie wykorzystał jakiejś sytuacji, gdy kryło go kilku Kameruńczyków. Po chwili dołączają do niego koledzy, którzy co prawda świętują każde trafienie, ale oni też padli „ofiarami” Copacabany i raczej nie podyskutowaliby o błędach w kryciu Daniego Alvesa czy świetnej zmianie Fernandinho.
Jest godzina 20-21. Rio zaczyna wracać do życia. W barach i restauracjach obok plaży nie ma już miejsc, złapanie taksówki niemal graniczy z cudem, powoli otwierane są też sklepy. Favelados wracają do fawel, gringos upolowali, co mieli upolować, a mieszkańcy Rio ruszają się bawić do swoich dzielnic. Do soboty cidade maravilhosa ma względny spokój. Wtedy Copacabana znów oszaleje, a niebo rozświetli się od fajerwerków. Ale jeśli ktoś chce w spokoju obejrzeć mecz, to lepiej niech uda się gdzie indziej.
To miejsce raczej nie sprzyja koncentracji. W raju trudno się skupić na futbolu.