Ironman. Ultramaraton. Zawody w trójboju siłowym. Noszenie siatek z IKEI po wizycie tam z żoną i teściową. Na jakikolwiek skrajnie wyczerpujący wysiłek bylibyście narażeni, jeśli chcecie szybko stanąć na nogi, warto przekręcić do ludzi odpowiedzialnych za stawianie na nogi piłkarzy Piasta. Gdybyśmy bowiem nie wiedzieli, który z zespołów zagrał w środku tygodnia 120 minut z Legią, wszystkie pieniądze postawilibyśmy na krakowską Wisłę. Z Gliwic wraca ona bez punktów, za to z bagażem dwóch goli.
Po Piaście bowiem zmęczenia kompletnie nie było widać. Jasne, z biegiem meczu nie oglądaliśmy już tak intensywnych prób pressingu jak choćby ta, gdy trzech graczy agresywnie ruszyło w kierunku Lisa i zmusiło go do wybicia w maliny. Ale choćby druga akcja bramkowa – przecież już w ostatnim kwadransie – to była kontra rozegrana na wysokim tempie, która ostatecznie wyłoniła najlepszego i najgorszego gracza meczu. Bartkowski słabiutki występ przypieczętował stratą rozpoczynającą atak Piasta i odbiciem piłki po strzale Sokołowskiego tak, że ta wpadła do siatki. Valencia zaś fantastyczny mecz, w którym koledzy zabrali mu lekko ze dwie asysty zamknął odbiorem wykonanym na Bartkowskim właśnie, a także asystą.
Valencia był najjaśniejszym elementem, owszem, ale dziś w zespole Piasta tak naprawdę trudno byłoby wskazać jakiekolwiek słabe ogniwo. Jakikolwiek punkt zaczepienia dla niemrawych, jak rzadko w tym sezonie, ataków Wisły. Na początku niepewnie wyglądał Sedlar, a parę prostych strat zanotował przy linii bocznej Konczkowski, ale z czasem i oni weszli na poziom reszty drużyny. Jeśli się czepiać, to grającego na szpicy Piotra Parzyszka – tak, dochodził do sytuacji, ale gdyby był dziś bardziej bezwzględny, bez problemu miałby na koncie hat-tricka. Ale też trzeba przyznać, że pozostałe zadania spełniał świetnie – ściągał obrońców, rozpychał się między nimi, często uczestniczył w kombinacjach na połowie Białej Gwiazdy.
Kluczowe dla przebiegu meczu okazało się jednak zdecydowane wygranie środka pola. Hateley i Dziczek wyglądali jak dwaj profesorowie, w dodatku tacy, którzy od kilku dekad co sobotę wpadają do siebie na kawkę i rozumieją się bez słów. Obaj harowali w odbiorze, obaj zasuwali do przodu, raz za razem stwarzając zagrożenie na skraju pola karnego, do nich też należały dwie główne role przy golu na 1:0 – Hateley doskonale dośrodkował z rzutu rożnego, a Dziczek korzystając z fatalnego krycia wiślaków precyzyjnie uderzył głową, nie dając szans Lisowi.
Swoją drogą tym, który najprawdopodobniej miał za zadanie krycie Dziczka był Zdenek Ondrasek, dziś rozgrywający bodaj najsłabszy swój mecz w obecnym sezonie. Co jest dla niego o tyle niefortunne, że akurat dziś był go oglądać sztab reprezentacji Czech, któremu nie umknęły wyczyny strzeleckie „Kobry” z Krakowa. Zarówno on, jak i Vullnet Basha (on akurat nieobserwowany przez nikogo, i dobrze), dali masę powodów, by wieszać na nich psy. Ondraska – poza sytuacją z Dziczkiem – w ogóle nie było widać, Basha zaś rozgrywał, jakby ktoś przed meczem uruchomił u niego tryb super-slow-mo.
Wejście Korta w jego miejsce momentalnie ożywiło Wisłę i choć niemrawo poruszający się z przodu partnerzy nie ułatwiali takiego grania, jakie pomocnik lubi najbardziej, to i tak udało mu się posłać parę przeszywających piłek. No i wywołać uśmiech na twarzy Macieja Stolarczyka, gdy z jakichś 30-35 metrów przypierniczył w poprzeczkę, o kilkanaście centymetrów rozmijając się z nagrodą za gola sezonu.
Wisła zaś, w pełni zasłużenie, rozminęła się dziś z trzema punktami. Grając jakby to jej piłkarze mieli w nogach nie tylko 120 minut z Legią, ale na dokładkę skalpel Chodakowskiej i trzy rundy w klatce z Khalidowem.
[event_results 537261]
fot. FotoPyK