3677 dni temu Lechia Gdańsk ograła Arkę Gdynia w pierwszych ekstraklasowych Derbach Trójmiasta. I na najwyższym szczeblu pozostaje niepokonana w tych derbach do dziś. To się już robi pomału nudne, chociaż trybunom na stadionie w Letnicy nie znudzi się zapewne nigdy. Eksplozję radości po trafieniu Flavio Paixao było chyba słychać nawet na gdyńskim Skwerze Kościuszki.
Pełnego niedowierzania milczenia, jakie towarzyszyło bramce Portugalczyka, oglądanej w żółto-niebieskiej części Trójmiasta, siłą rzeczy nie udało się na stadionie Lechii zaobserwować, pozostała wyobraźnia. Wielu gdańszczan otwarcie zresztą narzekało na brak kibiców gości, podobne głosy pojawiały się również w stadionowych kuluarach. Pewność siebie wśród sympatyków biało-zielonych jest już nadmuchana do tego stopnia, iż nie obawiali się oni, że trzeba będzie przełknąć gorzką pigułkę porażki i obserwować dziką radość kibiców lokalnego rywala po końcowym gwizdku.
Takiego scenariusza nikt w Gdańsku nie dopuszczał do świadomości. Fani Lechii chcieli mieć na stadionie przeciwników, żeby własne zwycięstwo – odniesione na ich oczach – smakowało jeszcze lepiej. I trzeba przyznać, że się nie przeliczyli.
Dla mnie był to mecz wyjątkowy również z tego względu, że pozwolił mi dokonać podróży w czasie. Co jest zjawiskiem dość rzadko spotykanym i piekielnie skomplikowanym, czego dowodzą zwariowane przygody doktora Emmetta Browna. Już od dawna nie uczestniczyłem w derbach jako kibic, od wielu lat zasiadałem po prostu na trybunie prasowej i tam sporządzałem takie czy inne materiały. Tym razem sprawy toczyły się w gruncie rzeczy podobnie, aż pojawił się pewien Gość. Gość był dosyć niski, szczupły i gładko ogolony, z kilkoma zacięciami na twarzy. Spod krótko ostrzyżonej czupryny łypał na rzeczywistość oczami, które patrzą, ale nie jest do końca pewne, czy jeszcze cokolwiek widzą. Wparował spóźniony o kwadrans i ze zniecierpliwieniem w głosie zapytał jednego z moich sąsiadów, czy miejsce obok niego jest wolne.
Odpowiedź była twierdząca. Zasiadł zatem, pieprznął akredytacją o blat, roztoczył wokół siebie alkoholową woń i rozpoczął show, które pozwoliło mi odświeżyć sobie dawną, kibicowską atmosferę Derbów Trójmiasta.
*
W okolice stadionu zajechałem jakąś godzinę przed meczem. Jak zwykle zapomniałem zawczasu zaklepać sobie miejsce parkingowe, więc auto byłem zmuszony zostawić dość daleko i dygnąć kawałek drogi na piechotę. Spodziewałem się wtedy raczej kiepskiej frekwencji, bo było jeszcze dostępnych sporo całkiem luksusowych miejscówek do pozostawienia fury. Ruch na ulicy Marynarki Polskiej również stosunkowo niewielki, tłum kibiców ciągnących w stronę bursztynowej bryły – rzadki i niemrawy.
Moje obawy okazały się jednak mocno na wyrost, bo ostatecznie frekwencja zakręciła się koło 25 tysięcy widzów. Jest pewnie w Trójmieście potencjał na coś więcej, zwłaszcza biorąc pod uwagę pozycję Lechii w tabeli i prestiż wczorajszego starcia, ale dobre i to.
Na ulicach spokojnie jak na wojnie, ale to dopiero okolice 17:00.
Wędrówkę po odbiór akredytacji umilałem sobie zaczepianiem ludzi i podpytywaniem ich, czy pamiętają, w którym roku ostatni raz Arka pokonała Lechię w starciu ligowym. Biorąc pod uwagę, jak długo się ciągnie fatalna passa gdynian, pytanie było całkiem trudne. Hubert Urbański zapłaciłby za taką wiedzę pewnie ze trzydzieści koła, ja miałem do zaoferowania w nagrodę tylko gwarancję, że “wrzucę pani/pana wypowiedź do tekstu na Weszło”. Kilka osób w geście niespotykanej uprzejmości dało się namówić na ten fatalny z ich punktu widzenia interes. Odpowiedzi były rozmaite.
Pan Karol zasugerował, że było to w 2008 roku. Sporo się nie pomylił, bo biało-zieloni rzeczywiście zebrali wtedy od Arki w cymbał, zresztą nawet dwukrotnie, ale wyłącznie w rozgrywkach Pucharu Ekstraklasy, który szczęśliwie dla nas wszystkich wylądował na śmietniku historii. I oby tam pozostał. Jak powiedział Mateusz Bąk o tamtych porażkach: – Jednym uchem wpadło, drugim wypadło. Z kolei pan Adam zasugerował, że ostatnia wpadka miała miejsce w roku 2004, dowodząc marnej znajomości tematu. Na wyżyny optymizmu wzniosła się natomiast pani Bożena – jej zdaniem Lechia nie przegrała w Derbach Trójmiasta jeszcze nigdy.
Wzbudziło to wesołość jej męża, który wtrącił się do konkursu i rozstrzygnął go na swoją korzyść. – 2007, gola strzelił Niciński – oświadczył, a pewność siebie w głosie i postawie dowodziła, że mógłbym go zapytać o dowolne starcie derbowe, a on wyrecytowałby z pamięci nawet nazwisko delegata PZPN-u, który obserwował dane spotkanie. Miał oczywiście rację, 1:0 i Niciński. A ja tak się zachwyciłem jego wiedzą, że aż nie dopytałem jak ma na imię, zatem sensacyjny triumfator tego mini-quizu już na wieki pozostanie owiany mgiełką tajemnicy.
– Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, że my – jako Lechia Gdańsk – nie potrafilibyśmy wygrać w derbach przez dziesięć lat. Podejrzewam, że w Gdyni cały czas jest o tym mowa. Ja nie potrafiłbym z taką świadomością normalnie funkcjonować – opowiadał mi w piątek wspomniany Bąk. I pewnie ma rację, chociaż passę meczów bez porażki odmieniano również przez wszystkie przypadki w Gdańsku. Większość sympatyków Lechii brała ją za dobrą monetę, ale znaleźli się też drobni pesymiści. Ostatecznie Arka pod wodzą Zbigniewa Smółki zaczęła ostatnimi czasy grać naprawdę przyjemną dla oka piłkę. Lechia niezmiennie jest przyzwoita i poukładana, ale przed pierwszym gwizdkiem siła rozpędu była po stronie gości.
Zwycięstwa gości nie obstawił rzecz jasna nikt. Jednak parę osób zdradziło obawę, że gospodarzy czekać będzie ciężka przeprawa.
Bulwersująca lekkomyślność kierowcy autokaru, który WYCOFAŁ, ustawiając maszynę.
Dobra, dość tych przedmeczowych spekulacji. Akredytacja odebrana, wspinaczka na czwartą kondygnację odbyta, występ cheerleaderek wnikliwie prześledzony – pora zacząć mecz.
*
Po czym można poznać, że spotkanie toczy się o większą stawkę niż klasyczna, ligowa młócka o jakieś marne trzy punkty? Bez wątpienia po reakcjach trybun na dośrodkowania. Jeśli wybrać się na mecz o zwyczajnym ciężarze gatunkowym, to chaotyczne wrzutki, przedwcześnie pałowane w szesnastkę, są przez widownię ignorowane, ewentualnie zbywane ziewnięciem bądź wulgarnym pomrukiem niezadowolenia. Jednak wczoraj mieliśmy Derby Trójmiasta. Każda próba przeniesienia piłki w pole karne Arki wzbudzała zduszone okrzyki emocji. I jęki zawodu, gdy Christian Maghoma gasił w zarodku kolejne tego typu pomysły.
Widzowie jednak doceniali wszelkie próby stworzenia dymu pod bramką strzeżoną przez Pavelsa Steinborsa (dość niepewnego w ruchach i dysponowanego słabiej niż zwykle, tak swoją drogą). Każdy drybling, każde dośrodkowanie, każde szarpnięcie. Wspomniany już balon pewności siebie pęczniał, aż tu nagle uszło z niego powietrze z budzącym dreszcz zażenowania furkotem.
– I tu jest cicho – grzmiał Rafał Wolski, komentator Canal+, po golu na 2:2 podczas pamiętnych derbów z 2011 roku, które dokumentnie zatopiły Arkę i właściwie spuściły ją do I ligi. Podobna cisza zapanowała na Stadionie Energa Gdańsk w dwunastej minucie meczu, kiedy kuriozalną pomyłkę Zlatana Alomerovicia zamienił na gola Maciej Jankowski. Ultrasom otrząśnięcie się z szoku i powrócenie do śpiewów zajęło tylko kilkanaście sekund, reszta widowni nie zregenerowała się aż tak szybko. Oszołomienie po bramkarskim babolu odebrał mowę wszystkim wkoło. Niektórzy sprawiali wrażenie, jak gdyby niewidzialną maczugą przydzwonił im w potylicę niewidzialny jaskiniowiec. Dźwiękoszczelną barierę zatrważającego zdumienia zdołał jednak przebić swoim okrzykiem jeden z fanów, który aż zamachnął się piwem z wrażenia i spryskał kilka osób wokoło. Pretensji jednak nikt do niego nie miał, bo przyniósł dobrą nowinę:
– Ty, kurwa! Chyba nie ma! – zakrzyknął, a reszta podchwyciła jego optymizm, palcami wskazując na arbitra. A Bartosz Frankowski właśnie wskazywał na rzut wolny dla biało-zielonych.
Rzeczywiście, nie było. Nieco spóźniona reakcja sędziów koniec końców wyratowała bramkarza Lechii od gigantycznej kompromitacji. Alomerović do końca meczu pozostał lekko elektryczny, ale kolejnych wpadek się ustrzegł. Można pewnie odwołanie gola dla gości uznać nawet za punkt zwrotny całego spotkania, bo Arka była do przerwy dysponowana naprawdę nieźle i jest całkiem prawdopodobne, że prowadzenia we wczorajszym meczu by po prostu nie oddała.
Oprawa z pierwszej połowy.
Jednak nawet jeżeli nie był to punkt zwrotny dla tego meczu spoglądając na sprawę globalnie, to na pewno z mojej perspektywy. Bo właśnie wtedy w okolicy pojawił się Gość i zaczął swój koncert.
*
Gość przykuł moją uwagę przede wszystkim z tego względu, że łączył w sobie różne kibicowskie obyczaje, które sam starałem się przed laty selekcjonować i jakoś usystematyzować, jeszcze będąc stałym bywalcem trybuny “Prostej” na stadionie przy ulicy Traugutta. Gdzie regularnie pojawiał się cały przekrój rozmaitych osobowości, a nawet – osobliwości. Niewątpliwy urok tej trybuny stanowił fakt, że numerowanie krzesełek było na niej raczej umowne. Kibice stali po prostu “tam gdzie zwykle”. Zatem na każdym spotkaniu można było napotkać mniej więcej te same postaci, a byli to często i gęsto ludzie nietuzinkowi.
Gościa bez wątpienia mogę zakwalifikować do zidentyfikowanego przed laty gatunku kibica-pilota rajdowego.
– Jedziesz, kurwa!; – Ale jedź tym skrzydłem!; – Po co cofasz, jedź!
Takie komendy można było wczoraj usłyszeć regularnie pod adresem Konrada Michalaka i Lukasa Haraslina. Oczywiście gdyby podczas rajdu stosował się do nich jakikolwiek kierowca, zakończyłby wyścig na drzewie zanim zdążyłby w myślach przeliterować słowo “h-a-m-u-l-e-c”. Jednak pilot rajdowy na trybunach ma to do siebie, że nie słyszał o zakrętach, nic mu nie wiadomo o potrzebie zwolnienia. On zna tylko najwyższy bieg, gaz do dechy i dzidę na złamanie karku. Tego oczekuje od skrzydłowych. Niczego innego.
Przed laty na “Prostą” również przychodził jegomość z rajdowym zacięciem. Zapamiętałem go doskonale, bo miał na sobie zwykle biało-zielony szal, wiślacki kaszkiet i charakterystyczną bluzę z logiem Chicago Bulls. On szczególnie upodobał sobie napędzanie do wytężonej pracy Ivansa Lukjanovsa. – Jedziesz, “Lucek”, jedziesz – wrzeszczał. I to wrzeszczał bez przerwy. Lukjanovs miał piłkę na skrzydle? Jedziesz, “Lucek”. Lukjanovs miał piłkę pod własnym polem karnym? Jedziesz, “Lucek”. Lukjanovs nie miał piłki, a akcja toczyła się przeciwną stroną boiska? Jedziesz, “Lucek”. Wykrzykiwał to hasło pewnie jeszcze po odejściu Łotysza do Metalurga Zaporoże.
Gość działał podobnie. Trzeba jednak przyznać piłkarzom Lechii, że udźwignęli presję tych oczekiwań i rzeczywiście, trochę sobie po defensorach Arki pojeździli. Luka Zarandia nie pozostawał im zresztą dłużny. Trójmiasto zgromadziło w tej chwili kilku naprawdę solidnych, dynamicznych i błyskotliwych skrzydłowych. Zawodników, dla których po prostu warto pofatygować się na stadion. Adam Marciniak i Tadeusz Socha kompletnie nie zdali egzaminu, jeżeli chodzi o powstrzymanie naporu gospodarzy z bocznych sektorów boiska, a gruziński zawodnik z Arki kilka razy wrzucił na karuzelę Filipa Mladenovicia, choć ten był generalnie bardzo przyzwoicie dysponowany.
Być może oko kamery było dla tego tercetu bardziej surowe, ale z perspektywy widowni, na całą trójcę – Zarandia, Haraslin, Michalak – patrzyło się z przyjemnością, nawet jeżeli ten pierwszy przesadzał niekiedy z holowaniem futbolówki i za bardzo grał pod siebie. Gorsze wrażenie robili Janota czy Lipski, a najgorsze – Aleksandyr Kolew. Domyślam się, że chłop ma w układance trenera Zbigniewa Smółki pełnić rolę swoistego centra, korzystając z koszykarskiej terminologii. Mocować się z obrońcami, wygrywać pojedynki główkowe, ściągać defensorów i robić miejsce dla skrzydłowych. Ale – po pierwsze – kiepsko się z tych zadań wywiązuje. Po drugie zaś, wśród dynamicznych partnerów wygląda jak słoń w składzie porcelany. Jest spóźniony, akcję dogania dopiero w drugim, albo nawet trzecim tempie. Żółto-niebiescy mieliby chyba wczoraj więcej pożytku z Siemaszki.
Gorzej od skrzydłowych Lechii dysponowani byli niestety niektórzy jej kibice, którzy obrzucili Michała Nalepę z Arki jakimś badziewiem.
*
Jako się rzekło, Gość do roli pilota rajdowego się nie ograniczył. Był również kibicem-sędzią. Każdą decyzję arbitra kwitował refleksyjnym: “co on dzisiaj gwiżdże…”. Podważał wszystkie kartki i wszystkie faule. Niekiedy zrywał się na równe nogi, nie mogąc już dłużej znieść, że Lechia pada właśnie ofiarą sędziowskiego spisku. Poczucia niesprawiedliwości nie zmącił w nim nawet czerwony kartonik dla Tadeusza Sochy i wspomniana już bramka Jankowskiego, którą ostatecznie anulowano. Tymczasem to właśnie czerwo dla prawego obrońcy Arki ustawiło spotkanie. Wcześniej goście mieli mnóstwo argumentów, żeby w derbach zwyciężyć. Atakowali groźnie, a Lechia broniła – nazwijmy to – różnie. Często kiepsko, bo trudno bronić inaczej z duetem Augustyn – Nalepa w tyłach.
Z drugiej strony – co tu się dziwić rozemocjonowanemu Gościowi, skoro takie banialuki klepał – już po meczu – sam Augustyn: – Siedzi mi w głowie ta decyzja sędziego, bo nam gwiżdżą takie banalne karne, a te, które nam się należą, nie są gwizdane. I to boli. U nas widzą wszystko, a u przeciwników nie za bardzo.
– Życie jest okrutne i brutalne, również piłka nożna – grzmiał natomiast po spotkaniu Zbigniew Smółka, odnosząc się do wykluczenia Sochy, które rozwaliło plan Arki na drugą połowę. – Tadeusz bardzo mocno to przeżywa jest naszym mocnym ogniwem, choć długo nie grał. W ostatnim czasie nasza defensywa się posypała, a jemu brakuje rytmu meczowego. Druga żółta kartka, to mrugniecie oka, takie sytuacje się zdarzają. Wygrywamy i przegrywamy wszyscy. (…) Jestem dumny, choć w szatni jest płacz.
Duma po porażce to jedno, ale poczucie niedosytu bez wątpienia zżerało trenera Arki od środka. Bo ani on, ani zespół nie zdołali pozytywnie zareagować na grę w osłabieniu. Lechia przez ostatnie pół godziny gry cisnęła, cisnęła, aż w końcu wcisnęła. Trybuny chyba instynktownie wyczuwały, że coś w końcu do sieci wpadnie, bo wśród kibiców nie dało się odczuć zwątpienia. Raczej – wyczekiwanie.
Tymczasem Gość objawił jeszcze jedną twarz. Im dalej w las, tym bardziej był niezadowolony z decyzji personalnych Piotra Stokowca i przepoczwarzył się w kibica-asystenta trenera. Zżymał się na wpuszczenie do gry Jakuba Arka (który zanotował asystę przy golu na 2:1), wściekał na fakt, że do końca meczu trzymany jest na boisku Daniel Łukasik. Z minuty na minutę zresztą markotniał i cichł, choć nie wykluczam, że po prostu przysypiał.
Druga połowa. Bobo Kaczmarek w rozmowie ze mną narzekał, że dzisiejsze pokolenie kibiców Lechii jest mało dowcipne w swoich stadionowych oprawach. Wczoraj na meczu się zjawił, więc chyba był zadowolony, że sympatycy biało-zielonych pokusili się o rebus.
Te wszystkie porady dotyczące roszad taktycznych od razu przypomniały mi kolejnego bywalca “Prostej”. To był chuderlawy, wyjątkowo niski facet, który nigdy nie rozstawał się z papierosem. Zachodziło zresztą podejrzenie, że od lat palił cały czas tego samego szluga, bo ściskał zwykle czymś na kształt zębów jakiś zupełny ogryzek filtra, żarzący się słabo i smrodzący w sposób naprawdę nieopisany. Jednak ten ostatek peta wykorzystywał również w celach rozrywkowych. Kiedy nad trybuną przy jakichś okolicznościach rozpuszczano biało-zielone baloniki, on wyciągał kiepa z ust i przebijał nim wszystkie, które przelatywały w zasięgu jego ręki. Wzbudzał tym ogólną wesołość i dorobił się nawet groźnej ksywki: “Killer”.
Zdaje się zresztą, że jeden ze swoich największych popisów w kwestii eksplodujących balonów zafundował właśnie podczas Derbów Trójmiasta. Wtedy na stadionie pojawili się kibice gości i zaprezentowali naprawdę pomysłową wizualnie oprawę, coś w stylu żółto-niebieskiej kartoniady, ale – o ile mnie pamięć nie myli – zrobili to przy pomocy czapek. Tak czy owak, fajnie to wyglądało i nawet wśród biało-zielonej części trybun zebrało trochę pochwał.
Wracając jednak do “Killera”. Facet w każdym meczu był nieformalnym asystentem trenera, a w szczególności upodobał sobie doradzanie Tomaszowi Kafarskiemu. Krytykował wyjściowy skład, a szczególnie marszczył czoło na widok Marcina Kaczmarka w gronie rezerwowych. Był pewien, że Kaczmarek, niezależnie od okoliczności, jest w stanie zapewnić Lechii zwycięstwo. Kiedy na stadionowym zegarze wybijała sześćdziesiąta minuta, zawsze wydzierał się wniebogłosy do szkoleniowca, drepczącego nerwowo po przeciwległej stronie obiektu:
– “KAFAR”! Rób zmianę, do kurwy nędzy! Puść Kaczmarka – ryczał, prawię się krztusząc smrodliwym kiepem, który balansował mu niebezpiecznie na wardze. “Kafar” oczywiście usłyszeć go nie mógł, co nie przeszkadzało miłośnikowi nikotyny we wznoszeniu kolejnych, coraz bardziej wulgarnych apeli.
Trener pozostawał jednak niezmiennie głuchy na wszelkie pomysły z zewnątrz i trzymał się własnego planu na spotkanie. Raz dosięgła go prawdopodobnie sprawiedliwość, ponieważ “Killer” w jakiejś stadionowej loterii wygrał bilet na bardziej ekskluzywne miejsce, i usadowił się gdzieś w okolicy ławki rezerwowych Lechii. Do jakiego stopnia zamęczał wtedy Kafarskiego – można się tylko domyślać. Ale podczas wczorajszego starcia Gość – dopóki nie opadł z sił – wcale nie ustępował mu upierdliwością. Choć ma to w sumie swój urok.
*
Gol Flavio Paixao w samej końcówce Derbów Trójmiasta, gwarantujący trzy punkty Lechii – no któż by się spodziewał?
Portugalczyk wystąpił w biało-zielonym trykocie po raz setny i zdobył już szóstego gola w czwartym starciu z lokalnym rywalem. Z uznaniem musiał na ten widok pokiwać głową nawet Jerzy Kruszczyński, który również przed laty szczególnie sobie upodobał kąsanie Arki. Portugalczyk nie był może najbardziej oczywistym kandydatem na legendę stadionu w Letnicy, ale wygląda na to, że ten status należy mu się jak psu buda. Obecni wczoraj na meczu Kruszczyński i Paweł Buzała muszą się pogodzić, że Flavio ma już pełne prawo, by zasiąść z nimi przy jednym stole.
“Trójmiasto jest nasze” – znów zaintonowali fani Lechii i chyba nawet Przemysław Trytko będzie zmuszony przyznać im rację.
O nastrojach pomeczowych w obu zespołach trudno powiedzieć coś specjalnie odkrywczego. Piotr Stokowiec gola na 2:1 w kurtuazyjnym stylu przypisał kibicom. Zbigniew Smółka mówił o płaczu w szatni i prawdopodobnie nie przesadzał, bo piłkarze Arki rzeczywiście sprawiali wrażenie kompletnie zdruzgotanych. Magia derbów, wszak z przebiegu gry ani lechiści nie mają powodów do przesadnej euforii, ani goście nie zagrali tak słabo, żeby się kompletnie rozkleić.
To był wyrównany mecz. I – co najważniejsze z perspektywy kibica trójmiejskiego futbolu – dobre, fajne dla oka spotkanie. Żadne tam “derby rządzą się swoimi prawami”, żaden tam “mecz walki”. Świetne widowisko. Jeżeli wśród 25 tysięcy widzów pojawili się debiutanci, może przy następnej okazji znowu wpadną na stadion, zamiast pieniądze zostawić w kinie albo galerii handlowej. Takie derby to dobra reklama dla futbolu – zabrakło tylko kibiców gości, którzy dopełniliby atmosferę i zagwarantowali dodatkowy pierwiastek lokalnej rywalizacji.
Jeżeli chodzi o wrażenia pomeczowe, to mam dwa. Życzyłbym sobie, żebyśmy w pomeczowym – i każdym innym – korku częściej jeździli “na zamek”, bo naprawdę nie było łatwo włączyć się do ruchu. I przydałoby się chyba triumfować w sposób trochę bardziej pozytywny. W promieniu paru kilometrów od stadionu nie było zapewne ani jednego arkowca, a i tak wśród pędzącego do aut i na SKM-kę tłumu unosiły się wyłącznie pieśni z cyklu: “Co to jest za drużyna…”, “Fiesta, fiesta, fiesta” i oczywiście klasyczna, przedstawiona na rebusie rymowanka.
Jasne, lokalny antagonizm, rywalizacja – wiadomo. Ale to chyba trochę jak w tym słynnym powiedzeniu Dmowskiego, że niektórzy Polacy bardziej nienawidzą Rosji niż kochają Polskę. Tak i tutaj, niektórych chyba bardziej ucieszyła kolejna porażka Arki niż kolejne zwycięstwo Lechii. To akurat – w całej tej atmosferze ogólnej euforii – było trochę smutne.
Michał Kołkowski