Z Krakowa do Warszawy po prostu się nie przechodzi – w ciągu kilkunastu ostatnich lat ta formułka była wystarczającym wytłumaczeniem braku transferów na lini Wisła Kraków-Legia Warszawa. Dwie wielkie na naszym podwórku firmy, dwaj starzy mistrzowie bardzo długo cierpieli na transferową antypatię. Wierzyli, że w ten sposób podnoszą swój prestiż, że rosną w oczach własnych kibiców, a przede wszystkim – że pokazują, kto tak naprawdę rozdaje karty. Niewidzialną tamę przełamała dopiero fala kryzysu, która zalała krakowski klub. I sportowego, i finansowego, przez który Wisła straciła prawie wszystkie argumenty pozwalające jej wcześniej zatrzymać w swoich szeregach najlepszych zawodników
Transfer po latach
Pierwsze w czasach najnowszych przenosiny z Wisły do Legii nie zwiastowały, że wkrótce na tej trasie ruch stanie się wyjątkowo wzmożony. W styczniu 2016 roku kontrakt z Wojskowymi podpisał Konrad Handzlik (na Łazienkowską trafił pół roku później), utalentowany junior Białej Gwiazdy, z którym na Reymonta wiązano wielkie plany. Gdy wokół nastolatka na poważnie zaczęli kręcić się działacze warszawskiego klubu, w akcję przekonywania go do pozostania w Wiśle włączył się ówczesny trener wiślaków, Tadeusz Pawłowski, który osobiście rozmawiał z rodzicami i agentem chłopaka, przekonując ich, że chce dać mu szansę w pierwszej drużynie. Niestety dla Wisły – bezskutecznie – Uczestniczyłem w tym, by ten chłopak został u nas. Rozmawiałem z nim, z jego ojcem i z jego agentem. Z naszej strony była ogromna chęć, by został u nas – mówił Pawłowski po podpisaniu kontraktu przez Handzlika.
Zaproponowaliśmy mu godne warunki, ale cóż – jeśli komuś kończy się kontrakt, to może wybrać inne miejsce, inny klub, w którym dostanie większe pieniądze. To wybór, jakiego dokonał zawodnik. Zrobiliśmy wszystko, by zatrzymać go w Krakowie – dodawał prezes Wisły, Piotr Dunin-Suligostowski.
Handzlik z Legią podpisał trzyletnią umowę. W Warszawie, jak przekonywał, dostał po prostu lepsze warunki do rozwoju i kibice Wisły najwyraźniej to tłumaczenie kupili. – Ta decyzja nie była łatwa ani dla mnie a tym bardziej dla moich rodziców. Spędziłem w tym klubie połowę swojego życia. Wisła przedstawiła mi propozycję, Legia też. Denerwuje mnie tylko to, jak zarzucają mi ludzie ze zrobiłem to dla pieniędzy. Absolutnie nie. Zdecydowałem się na Legię, ponieważ mam większą szansę na rozwój. Ten czynnik mną kierował – komentował swoją decyzją na łamach strony SKWK.
ZWYCIĘSTWO LEGII – 1,77 W LV BET
Ostatecznie młody pomocnik furory w Warszawie nie zrobił. Nigdy nie przebił się do pierwszego zespołu aktualnych mistrzów Polski, całkiem przepadł też na wypożyczeniu do pierwszoligowego wówczas Zagłębia Sosnowiec. W sierpniu 2017 roku na zasadzie transferu definitywnego przeniósł się do Olimpii Grudządz, której barw broni do tej pory. Jego przenosiny na Łazienkowską i tak należy uznać jednak za historyczne. Transfer Handzlika był bowiem pierwszym od 23 lat bezpośrednim przejściem z Wisły do Legii. W 1993 roku identycznym szlakiem podążył Marcin Jałocha, choć w jego przypadku decydował głównie aspekt finansowy. – Przyszedł do mnie prezes i powiedział: jest oferta z Legii. Korzystna zarówno dla nas, jak i dla ciebie. A jeden zawodnik i tak drużyny nie zbawi. To była trudna decyzja i wielka niewiadoma. Miałem 22 lata, zostawiłem znajomych. W tamtych czasach przejście z Wisły do Legii nie stanowiło aż takiego problemu. Dzięki temu transferowi klub zarobił trochę pieniędzy, które były potrzebne, by przetrwać. Wisła była w dole tabeli, Legia na szczycie. Nie odczułem, by w Warszawie byli do mnie uprzedzeń – mówił później na łamach „Gazety Wyborczej”.
Banicja za podpis
Niecały miesiąc po Hadzliku podpis pod kontraktem z Legią złożył również Radosław Cierzniak, który w Wiśle spędził bardzo owocne pół roku. Pod Wawelem zjawił się w lipcu 2015 roku w trybie awaryjnym. Chwilę wcześniej kontuzji nabawił się bowiem Michał Buchalik i Biała Gwiazda na gwałt potrzebowała godnego zastępcy. Wychowanek Sokoła Szamocin od razu wskoczył do podstawowego składu Wisły, stając się jej kluczowym zawodnikiem. I prezentował się na tyle dobrze, że Legia, która w styczniu przygotowywała się na odejście Dusana Kuciaka, zapragnęła mieć go u siebie.
Kibicie Białej Gwiazdyh byli jednak przekonani, że ewentualne przenosiny Cierzniaka na Łazienkowską to zwykłe mrzonki. Po pierwsze, tego typu transfery wciąż wydawały się być czymś odległym. Po drugie, jeszcze w listopadzie w rozmowie z oficjalną stroną Wisły golkiper zapewniał, że chciałyby zostać na Reymonta. – Rozmowy na temat mojego kontraktu zostały rozpoczęte. Dla mnie ważne jest to, że klub dalej chcę ze mną współpracować, a ja chcę tu zostać. Na finalizację rozmów przyjdzie czas po rundzie. Usiądziemy na spokojnie i przeanalizujemy ten okres. Na chwilę obecną zostało nam sześć spotkań i skupiam się tylko na nich.
Po zakończeniu rundy, gdy na horyzoncie pojawiła się oferta z Legii, Cierzniak zmienił jednak optykę. W przeprowadzeniu transferu bez wątpienia sprzyjała jego sytuacja kontraktowa, bowiem z Białą Gwiazdą bramkarza łączyła tylko roczna umowa. Na Łazienkowskiej postanowili z tego skorzystać i podpisać z nim kontrakt obowiązujący od nowego sezonu, by następnie spróbować wyciągnąć go z Wisły już zimą. Kiedy pod koniec stycznia, po sparingu z Botewem Płodiw, w którym Cierzniak nie wystąpił, cała sprawa wyszła na jaw, w Krakowie unieśli się jednak honorem i zamiast usiąść do negocjacji, postanowili odsunąć zawodnika od treningów z pierwszym zespołem. A żeby było śmiesznej, tę decyzję argumentowano „słabą formą zawodnika”.
Cierzniak, który po transferze dostał sporo pogróżek i miał nawet specjalne spotkanie z policją na temat tego, jak zachowywać się w zaistniałej sytuacji, nie zamierzał jednak spędzić wiosny, kopiąc się w czoło w rezerwach i skierował sprawę do Izby ds. Rozwiązywania Sporów Sportowych przy PZPN. Na korzystne dla siebie orzeczenie, w dodatku z rygorem natychmiastowej wykonalności, musiał czekać do 2 marca. Działacze Wisły próbowali się jeszcze ratować, przywracając go do pierwszej drużyny i wysyłając na posiedzenie Izby Tadeusza Pawłowskiego, który wcześniej sprzeciwiał się oddelegowaniu bramkarza do rezerw i który teraz… miał zeznawać na korzyść klubu, ale trener w ogóle się na nim nie zjawił. Ostatecznie umowa bramkarza została rozwiązana z winy klubu, co oznaczało, że z nowym pracodawcą piłkarz mógł związać się już po zamknięciu okna transferowego. I oczywiście trafił do Legii.
To jednak nie był koniec CierzniakGate. Już dwa dni po posiedzeniu Izby na stronie internetowej „Przeglądu Sportowego” pojawiła się zajawka wywiadu z Cierzniakiem, w którym świeżo upieczony legionista stwierdził, że rozmowy z Legią zaczęły się w grudniu, co mogło oznaczać załamanie obowiązujących przepisów transferowych. Dodatkowo treść rozmowy była później kilkukrotnie edytowana. Ostatecznie jednak uznano, że Cierzniak i jego agent, który prowadził rozmowy z Legią, nie złamali przepisów, więc transfer mógł zostać oficjalnie przyklepany. My z kolei o tej sprawie pisaliśmy tak:
W przypadku Cierzniaka sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana, ponieważ przepisy nie mówią absolutnie nic na temat rozmów z menedżerami piłkarza oraz o sytuacji, gdy to oni zgłaszają się do klubu i oferują usługi swojego klienta. Można tylko domniemywać, czy klub ma prawo prowadzić z nimi rozmowy, czy nie ma. A jeśli ma prawo, to w jakim zakresie. Czy może zakomunikować: tak, podoba nam się wasz pomysł, jesteśmy zainteresowani tym piłkarzem? Albo czy może zakomunikować konkretniej: tak, podoba nam się wasz pomysł, jesteśmy zainteresowani i możemy mu płacić na poziomie 60 tysięcy złotych miesięcznie?
Gdyby uznać, że menedżerowie nie mogą rozmawiać z innymi klubami na temat swoich klientów, to rynek menedżerski po prostu by umarł. W zasadzie cała idea pracy menedżera polega na tym, by szukać alternatyw dla piłkarza, pukaniu od drzwi do drzwi, proponowaniu i namawianiu. I w 99 procentach dzieje się to wtedy, gdy piłkarz do końca kontraktu ma więcej niż pół roku (…)
Rozumiemy kibiców Wisły, którzy aktualnie szukają haka na Legię i Cierzniaka, ale na tym haku nic nie zawiśnie. Tak naprawdę opcje są dwie: w ogóle nie doszło do złamania przepisów lub też doszło do złamania przepisów, ale nie da się tego w żaden sposób udowodnić. Ponadto gdyby doszło do złamania przepisów, nie istnieją żadne regulacje co do kar, jakie należałoby nałożyć. Na podstawie historii można domniemywać, że byłyby to po prostu kary finansowe, ale Wiśle by nic z tego nie skapnęło.
PONIŻEJ 2,5 GOLA – 1,86 W LV BET
Już nie TSW
O tym, jaką wagę mają nie tylko decyzje, ale też wypowiedziane wcześniej słowa, na własnej skórze przekonał się Krzysztof Mączyński, który po transferze do Legii został po prostu zlinczowany przez wiślacką społeczność. Wychowanek klubu i – jak się długo wydawało – wiślak z krwi i kości, który wielokrotnie deklarował wierność barwom, przechodząc na Łazienkowską, stał się dla kibiców Białej Gwiazdy wrogiem numer jeden, który nie zna zasad i nie wie, co to znaczy w nie wierzyć.
A wszystko zaczęło się dość niewinne. Od zapewnień złożonych w „Pomidorze” (od 2:05)
Transfer Mączyńskiego do Legii udało się przeprowadzić w lipcu 2017 roku. Piłkarz, który wówczas był podstawowym zawodnikiem reprezentacji do Polski, do odejścia z Wisły przymierzał się od dawna, ale z różnych względów nie udało się sfinalizować rozmów ani ze Slavią Praga, ani z Olympique Marsylia. „Mąka”, mając świadomość, że wielkiej zagranicznej kariery raczej już nie zrobi, chciał więc spróbować swoich sił w najlepszym klubie, który był zainteresowany jego usługami. Tak się złożyło, że tym klubem była właśnie Legia.
Wisła o piłkarza walczyła do samego końca, oferując mu nowy kontrakt na warunkach lepszych niż poprzedni, ale w tej batalii od początku stała na straconej pozycji. Ostatecznie zarząd krakowskiego klubu uznał, że nie ma sensu kopać się koniem i skoro Mączyński chce odejść, a Legia chce zapłacić, to należy skoncentrować się na tym, aby utargować jak najlepszą cenę. Koniec końców stanęło na 400 tysiącach eruo płatanych w jednej racie, które Wisła przeznaczyła na spłatę zobowiązań wobec miasta.
O ile zatem Mączyński z zarządem rozstał się w pokojowych stosunkach, to z kibicami tak różowo już nie było. Zdrajca, kłamca, przebieraniec… Epitety słane pod adresem Mączyńskiego przybierały przeróżną formę i dotarły aż na Wikipedię.
Czy taka reakcja kibiców powinna jednak dziwić? W przypadku Mączyńskiego mówimy przecież o piłkarzu, który wychowywał się na Reymonta, na przedramieniu ma wytatuowany Kościół Mariacki, a do loginu na Twitterze dorzucił wymowne TSW. Jego odejście do Legii w oczach fanów było więc czymś więcej niż tylko transferem do nielubianego klubu. I na pewno czymś dużo poważniejszym niż zwykła zdrada.
Mączyński wszystkie zarzuty i oskarżenia znosił jednak bardzo dzielnie. Deklaracje o dochowaniu wierności Wiśle zmienił na deklaracje powrotu do Krakowa po zakończeniu kariery, wyraźnie zaznaczając przy tym, że w klubie z Ryemonta już nie zagra. Zapewniał też, że jeśli w bezpośrednim meczu uda mu się trafić do siatki, to nie będzie silił się na wielkie gesty i z pewnością pokusi się o celebrację. A dodatkowo od czasu do czasu nienawidzącym go kibicom wbijał delikatnie szpile.
– Chodziłem na mecze Wisły, nie tylko piłkarskie, ale też na koszykówkę i siatkówkę. Jako 12-latek byłem na pierwszych meczach wyjazdowych, na które zabierał mnie ojciec chrzestny. Dlatego nigdy nie wyrzeknę się Wisły, zawsze będę jej kibicował. Odwdzięczyłem się, dając jej zarobić. Przez dwa lata nie wydała na mnie ani złotówki, bo moje pensje spokojnie pokryło to, co zarobiłem dla klubu podczas mistrzostw Europy. Odchodzę spełniony. Dziś jestem piłkarzem Legii i zrobię wszystko, by kibice przy Łazienkowskiej mi zaufali – mówił tuż po transferze na Łazienkowską na łamach “Przeglądu Sportowego”.
– Byłem świadomy skąd i dokąd idę. Przenosząc się do Legii zdecydowałem najlepiej jak mogłem – to z kolei wypowiedź dla portalu legia.com z listopada 2017 roku.
Po wszystkim skrót TSW na Twitterze Mączyński zastąpił datą urodzenia.
ZWYCIĘSTWO WISŁY KRAKÓW – KURS 4,6 W LV BET
Od zawsze marzyłem o Legii!
Carltios, który w Wiśle pojawił się latem zeszłego roku, potrzebował zaledwie kilku miesięcy, by kompletnie zdominować ekstraklasę. Z kończącej sezon gali Hiszpan wrócił z nagrodami dla najlepszego strzelca, najlepszego napastnika i najlepszego zawodnika rozgrywek, co w połączeniu z jego imponującymi występami mogło zwiastować, że z Polski odfrunie bardzo szybko. Jeszcze przed zakończeniem sezonu do Krakowa spłynęła całkiem atrakcyjna oferta z Dinama Zagrzeb, później swoich przedstawicieli na Reymonta oddelegował też jeden z klubów francuskiej Ligue 1, ale przebojowy napastnik nieoczekiwanie odmówił transferu do za granicę. – Oczywiście, można było się uprzeć i w ogóle nie sprzedawać piłkarza, mówiąc, że oferta z Legii jest zbyt niska. Jednak on zapowiedział, że jeśli go nie puścimy do Legii, wyjedzie z Polski, zdając sobie sprawę, że będzie zawieszony. Twierdził, że są kluby w Hiszpanii, które go zatrudnią i przeczekają okres jego zawieszenia – tłumaczyła w rozmowie z “Przeglądem Sportowym” prezes Wisły, Marzena Sarapata.
Kto wie, czy zarząd Białej Gwiazdy przystałby na ofertę klubu z Łazienkowskiej, gdyby nie “kryzys stadionowy”, w który Wisła wpadła na początku lipca. Stojąc niemal nad przepaścią i mając w perspektywie spłatę sięgającego kilku milinów długu, ludzie rządzący klubem z Reymonta musieli działać bardzo szybko, co nigdy nie sprzyja negocjacjom. Legia z kolei wstrzeliła się idealnie i bez skrupułów wykorzystała słabszy moment Wisły, płacąc za Carlitosa wyraźnie poniżej jego wartości. Szczegóły umowy, które opisaliśmy na Weszło, dla Wojskowych były więcej niż korzystne.
Drodzy państwo, Carlitos kosztował…
450 000 EURO PLUS BONUSY
Aż trudno w to uwierzyć, ale taka jest prawda: 450 000 euro plus bonusy. Wisła prawdopodobnie przeoczyła moment, kiedy powinna sama znaleźć Carlitosowi klub, zamiast łudzić się, że uda się go zatrzymać. W efekcie sama postawiła się pod ścianą i ze względów finansowych musiała zaakceptować ofertę, na którą w normalnych warunkach nawet by nie spojrzała. Kluczowe było to, że kwestia przedłużenia kontraktu z Hiszpanem wydawała się dyskusyjna i nikt do końca nie wiedział, jaki będzie werdykt FIFA w razie formalnego sporu.
No dobrze, a jakie bonusy ma do zapłacenia Legia?
Jeśli awansuje do Ligi Mistrzów – 500 000 euro.
Jeśli awansuje do Ligi Europy – 150 000 euro.
Jeśli nigdzie nie awansuje – 0 euro.
To oznacza, że kwota za transfer Carlitosa wynosi od 450 000 euro do 950 000 euro, przy czym ostatni wariant jest naprawdę dla Wisły ultra-optymistyczny (a najbardziej realny: 600 000 euro). Mówimy prawdopodobnie o największej przecenie w historii naszej ligi.
Hiszpański napastnik, w przeciwieństwie do Cierzniaka, a zwłaszcza Mączyńskiego, nie został zbyt ostro potraktowany przez kibiców. W tym przypadku niedawny idol i król Krakowa stał się po prostu najemnikiem, który za większą kasę jest w stanie zrobić wszystko. Paradoksalnie więcej problemów z jego transferem mieli fani Legii, bo Carlitos – zapewne chcąc się im przypodobać – zaczął wygadywać głupotę za głupotą utrzymując, że w Legii chciał grać w zasadzie od zawsze.
W międzyczasie w sieci pojawiły się też zdjęcia, na których, jeszcze jako piłkarz Wisły, pokazywał odwróconą “elkę”.
Albo, już jako piłkarz Legii, raczył się piwem i pizzą.
Jak na razie, Carlitos nie odnalazł w Legii formy, którą zachwycał w barwach Wisły. Zdołał za to mocno zniechęcić do siebie kibiców obu klubów. No i przede wszystkim spełnić swoje największe marzenie.
*
Oceniając ostatnie transfery z Wisły do Legii, łatwo jest dojść do prostego wniosku – sportowo, oczywiście pod kątem indywidualnym, nikomu ten ruch nie wyszedł na dobre. Handzlik, zamiast zrobić wielką karierę, spadł do drugiej ligi. Cierzniak bardzo długo był w cieniu Malarza, miejsce w bramce wywalczył sobie dopiero kilka tygodni temu. Mączyński, który grając w Krakowie był pewniakiem w kadrze, dziś terminuje w rezerwach warszawskiego klubu, a Carlitos, nie tak dawno magik i wirtuoz, dziś niczym szczególnym się nie wyróżnia. Wygląda to trochę tak, jakby te transfery chroniła przeklęta pieczęć, której złamanie wiąże się ze ściągnięciem na siebie piłkarskiej klątwy. Ale z drugiej strony ciężko pozbyć się wrażenia, że główni zainteresowani i tak nie żałują.
Fot. główna – FotoPyK