Reklama

Jaki ojciec, taki syn – młody Chiesa również wyrośnie na zmorę polskich obrońców?

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

14 października 2018, 17:33 • 7 min czytania 3 komentarze

Ojciec lubował się w dokuczaniu polskim klubom, syn już zdążył dać się we znaki naszej reprezentacji. Niestety – zanosi się na to, że koszmar polskiego futbolu związany z nazwiskiem “Chiesa” nie zniknął wraz z końcem kariery słynnego Enrico. Jego potomek ewidentnie ma zamiar kontynuować dzieło zniszczenia i dotkliwie kąsać naszych reprezentantów. Aż takiej bramkostrzelności jak u legendarnego napastnika Parmy nie mamy się raczej co obawiać, nie ta pozycja i nie ten profil piłkarza. Jednak Federico Chiesa – jeśli dostanie trochę czasu i miejsca na murawie – zapewne nie raz i nie dwa zakręci podopiecznymi Jerzego Brzęczka.

Jaki ojciec, taki syn – młody Chiesa również wyrośnie na zmorę polskich obrońców?

– Mój tata mówi, że uzna mnie za prawdziwego piłkarza dopiero wtedy, gdy zaliczę trzysta występów w Serie A – śmiał się skrzydłowy Fiorentiny, przepytywany przez dziennikarzy po swoim debiucie we włoskiej ekstraklasie. Jego padre zanotował tych spotkań niespełna czterysta – przy okazji ładując 139 goli – i na razie nie musi się obawiać, że syn go wyprzedzi. Ale jest to wielce prawdopodobne, jeśli tylko młody Chiesa nie zwolni tempa i nie zdecyduje się na wyjazd z Italii. Choć pokus na pewno mu nie zbraknie, już teraz huczy od transferowych spekulacji. Niebawem stuknie mu 21 lat, rozgrywa swój trzeci sezon w najwyższej klasie rozgrywkowej (71 meczów i 11 bramek). Jego tata w tym wieku tułał się jeszcze na wypożyczeniach od niższych lig i tam zbierał niezbędne szlify, który uczyniły go później czołowym włoskim napastnikiem, jedną z ikonicznych postaci złotej dekady calcio.

I – przy okazji – zmorą polskich klubów w europejskich pucharach.

Nie sposób porównywać dzisiejszej Serie A z tą, w której debiutował Enrico, dlatego na imponujący dorobek Federico trzeba w tym kontekście spojrzeć z lekkim przymrużeniem oka, choć wciąż nie bez respektu. Jednak przed laty włoska liga przypominała w pewnym sensie amerykańską NBA – niemal każdy zespół miał w swoim składzie chociaż jednego topowego zawodnika, a te najpotężniejsze ekipy gromadziły takich wielu. Kluby z Italii nie bez kozery rządziły w latach dziewięćdziesiątych Starym Kontynentem – na Półwysep Apeniński zjeżdżała cała śmietanka wybitnych graczy, a i wśród tubylców aż roiło się od super-talentów. Trudno to w ogóle porównywaj z dzisiejszą posuchą Italii, choćby wśród napastników.

Reklama

Czy transfer Cristiano Ronaldo to zwiastun, że wracają tłuste czasy dla calcio, przynajmniej w kontekście klubowym? Chyba nie, skoro Portugalczyk wzmocnił Juventus, czyli akurat ten klub, który nawet bez niego nie miał się czego wstydzić w Europie. Zróbmy proste porównanie. W 1995 roku ósme miejsce w tabeli Serie A zajęła Sampdoria, dziesiąte – Fiorentina. Podobnie sytuacja ułożyła się również w minionych rozgrywkach, z tym że Viola była ósma, a Sampa dziesiąta.

We Florencji straszy w tej chwili przeciwników Giovanni Simeone, w 1995 roku straszył Gabriel Batistuta. O sile ognia Sampy stanowił w ubiegłym sezonie stary (ale jary) Fabio Quagliarella, sekundował mu Duvan Zapata. W sezonie 94/95 po dziewięć trafień w lidze zaliczyli bardzo już doświadczeni Roberto Mancini i Ruud Gullit. Nietrudno wyczuć różnicę. Te nazwiska naprawdę zniewalają, a omawiamy ekipy ze środka tabeli, nie z samego topu.

Dcx_jmfW4AEI7li

Chiesa i Seedorf fetują gola dla Sampy. Cóż to były za czasy dla włoskiej piłki…

Chiesa – genueńczyk z krwi i kości – swoją dorosłą karierę zaczął właśnie w Sampdorii. W tej pamiętnej, wielkiej Sampdorii, która z rozmachem hulała nie tylko na krajowym, ale i europejskim podwórku. O sile ognia Blucerchiatich stanowili Gianluca Vialli i wspomniany już Mancini. Enrico, choć od początku jego talent wzbudzał w działaczach klubu ekscytację, nie miał najmniejszych szans, żeby szurnąć ze składu takich gigantów włoskiego futbolu. Nie zapisał nawet na swoim koncie Scudetto – mistrzowski sezon Sampdorii spędził na wypożyczeniu. Co dość istotne, bo ostatecznie pierwszego miejsca w Serie A nie zajął nigdy.

Formą strzelecką eksplodował na całego dopiero w sezonie 1995/96, już jako ukształtowany, dojrzały napastnik. W Genui szafowano jego talentem cierpliwie – drogę do pierwszego składu Sampdorii zaczynał od szlajania się po czwartoligowych boiskach. Tracił kolejne lata. A wiele wskazywało na to, że i tak zaufano mu zbyt szybko, bo kiepsko zaczął ligowe zmagania w 1995 roku. Odblokował się  dopiero w dwunastej kolejce, ale potem zadziałało już “prawo keczupu”, sformułowane niegdyś przez Ruuda van Nistelrooya. Jak wreszcie pociekło, to obficie. Do końca sezonu zasadził 22 gole, z czego trójeczką poczęstował Juventus, a dubletem Milan i Inter. Właśnie wtedy dorobił się renomy zawodnika o stalowych nerwach, który uwielbia starcia o dużym ciężarze gatunkowym.

Reklama

*

Enrico spekulował w jednym z wywiadów, że kusiła go też kariera aktorska i rozważał podążenie tą ścieżką, lecz ostatecznie postawił na futbol. Zdaje się, że jego syn nie miał podobnych wątpliwości. Geny dały o sobie znać i pokierowały go wprost do szkółki US Settignanese, skąd garściami czerpią piłkarskie talenty działacze Fiorentiny. Potomek słynnego napastnika oczywiście nie mógł przejść przez tamtejszą szkółkę niezauważony – zwłaszcza, że sam Enrico reprezentował przez jakiś czas barwy Violi i całkiem udanie zastąpił we Florencji wspomnianego Batistutę, nawet pomimo kłopotów z kontuzjami, jakie zaczęły go wtedy nękać. Przygoda starszego Chiesy w fioletowej koszulce potrwałaby pewnie znacznie dłużej, gdyby nie finansowe tarapaty i bankructwo klubu.

Dziś jednak Fiorentina ma się całkiem przyzwoicie, również za sprawą błyskotliwego Federico. Chłopak odziedziczył po ojcu dynamikę i techniczną smykałkę, brakuje mu tylko równie piorunującego wykończenia akcji. W tym elemencie również nie ma wstydu, ale młody Chiesa raczej nie grywa na szpicy. Występuje na skrzydle, albo w roli wolnego elektronu w ofensywie. To zresztą wielki walczak – po stracie piłki nie odpuszcza, tylko dręczy przeciwnika i próbuje naprawić swój błąd. Co do zasady wychodzi na boisko w roli prawoskrzydłowego, jednak widok agresywnego Chiesy, wojującego o futbolówkę głęboko na własnej połowie, czy nawet w środkowej strefie boiska, to nie jest jakaś szczególna anomalia.

chiesa-federico-fiorentina-dicembre-2016

Fryderyk z rozdziawioną buzią.

Jeżeli chodzi o reprezentację Włoch, pech młodego Chiesy sprowadza się do osoby jego imiennika – Federico Bernardeschiego. Opuścił on Fiorentinę na rzecz Juventusu i tym samym pozwolił konkurentowi rozwinąć skrzydła w klubie, ale w kadrze wyrasta powolutku na hegemona, jeśli mowa o obsadzie prawego skrzydła. Co oczywiście nie oznacza, że Chiesa dzisiaj przeciwko Polsce nie wystąpi od pierwszej minuty. Selekcjoner Mancini ma olbrzymie kłopoty ze znalezieniem wartościowego snajpera – o czym mogliśmy się przekonać, obserwując tragicznego na tle biało-czerwonych Mario Balotellego – więc usiłuje skonstruować system oparty na fałszywej dziewiątce. W tej roli widzi Lorenzo Insignie, co uniwersalnemu Chiesie robi miejsce na lewej stronie boiska.

Enrico natomiast nie był aż tak uniwersalnym zawodnikiem, dlatego swojego piłkarskiego prime-time’u nigdy nie spuentował oszałamiającymi występami w Squadra Azzurra. Najwięcej mógł sobie obiecywać po Euro 1996, na które jechał w glorii sławy, wymieniany wśród ścisłej czołówki najlepszych wtenczas zawodników występujących na co dzień w Serie A. Szczególnie zachwycał się nim Fabio Capello, obwołując Chiesę – chyba z lekką dozą przesady – “napastnikiem kompletnym”“przyszłym objawieniem turnieju”.

Jednak Arrigo Sacchi, który poprowadził Italię podczas angielskiego czempionatu, miał najwyraźniej inne zdanie na ten temat. Wystawił Chiesę tylko w drugim meczu turnieju, przegranym przez Włochów z reprezentacją Czech. Napastnik Sampy zdobył bramkę, lecz to nie przekonało szkoleniowca, że warto mu jednak udzielić większego kredytu zaufania. Sacchi wyżej cenił Zolę i Casiraghiego, a Włosi koniec końców zupełnie sknocili turniej i odfrunęli do domu tuż po fazie grupowej.

*

Jak groźny potrafi być z piłką przy nodze Chiesa-junior najboleśniej przekonał się Jakub Błaszczykowski podczas wrześniowego meczu w Bolonii, kiedy dał się wystrychnąć na dudka i zupełnie niepotrzebnie sfaulował błyskotliwego skrzydłowego. Ustawienie się pod faul to jedna ze specjalności młodego zawodnika. Włosi dostali rzut karny i wyrwali nam z gardła punkt, na który niekoniecznie tamtego dnia zasługiwali. Źle to wszystko wróży, bo Chiesa-senior był prawdziwym katem klubów znad Wisły i dobrze by było, gdyby akurat w tym elemencie syn go nie naśladował.

1997 – Widzew Łódź przegrywa u siebie z Parmą 1:3. Sensacyjny występ i hattrick Chiesy. W rewanżu było 0:4, ale strzelali już inni.

1998 – Wisła Kraków remisuje u siebie z Parmą 1:1. Chiesa wali bramkę już w drugiej minucie meczu. Choć ten mecz akurat zasłynął z nieco innego incydentu.

1999 – Widzew Łódź przegrywa na wyjeździe 0:2 z Fiorentiną. Chiesa wbija gwóźdź do trumny polskiego zespołu, który był już pogrążony w rozpaczy po wyjazdowej porażce 1:3.

2003 – Wisła Kraków remisuje na wyjeździe z Lazio 3:3. Chiesa strzela gola na wagę remisu. W rewanżowym starciu Biała Gwiazda przegrywa u siebie 1:2, Chiesa swoim golem wyrzuca polski klub z pucharów i brutalnie kończy bodaj najpiękniejszą przygodę pucharową z udziałem polskiego klubu w XXI wieku. Skubany miał już 33 lata na karku, a jednak wiślakom nie przepuścił.

 Okrutnik, co tu dużo gadać.

Ależ był ręcznik z tego Angelo Huguesa.

Mimo wszystko Bereszyński, Glik, Bednarek, Reca i reszta ferajny mogą się cieszyć, że przychodzi im się mierzyć “zaledwie” z młodym Chiesą. – Po zakończeniu kariery mogę powiedzieć, że lubiłem grać przeciwko Polakom, bo zawsze coś mi wpadało – cieszył się Enrico w rozmowie z Przeglądem Sportowym. Oby Federico nie miał takich powodów do zadowolenia. Ani dzisiaj, ani po zakończeniu kariery.

 fot. Newspix.pl

Najnowsze

Komentarze

3 komentarze

Loading...