Kameruńczycy długo straszyli, że nie pojadą na mundial i… w sumie mogli nie jechać. Było wiadomo, że każdy z tych piłkarzy myśli o czubku własnego nosa, chce dla siebie jak najlepiej, próbuje wyciągnąć jak największą kasę z federacji, ale wydawało się, że chodzi tutaj o coś jeszcze. Że jednak oni sami mają coś do zaoferowania… Tymczasem jedyne, co podopieczni Volkera Finke ugrali w Brazylii, to rekord Chorwatów, którzy na mundialu nigdy nie zdobyli czterech goli. A Kamerunu nikomu nie będzie żal.
Szczerze? Momentami przykro się na to patrzyło. To nie były dwie drużyny, które spotkały się na turnieju dla najlepszych z całego świata. To nie były zespoły o podobnych umiejętnościach i potencjale – w ogóle między tą dwójką nie było żadnych podobieństw. Dziś Kameruńczyków dzieliła od Chorwatów przepaść. Skończyć się mogło nawet i różnicą ośmiu goli, skończyło różnicą czterech. Czyli tyle, ile Chorwaci nie zdobyli nawet w 1998 roku, kiedy Davor Suker prowadził ich do trzeciego miejsca i zostawał królem strzelców.
– To był żenujący występ Kamerunu – przyznał Marcin Żewłakow. A jeśli on, człowiek wyważony i ostrożny w swoich sądach, tak mówi, to pozostaje tylko się zgodzić…
Nie ma najmniejszego sensu rozwijać wątku tej zbieraniny, którą ma u siebie Finke. Nie ma co pisać o ich grze i popełnianych błędach (a tych była masa), jeśli dochodzi do sytuacji, że w trakcie meczu Assou-Ekotto prawie pobił się z Moukandjo. Niesamowity burdel muszą mieć w swojej szatni, jeśli nie są w stanie się pohamować przed takimi akcjami. Jedźcie, naprawdę, już do domów i wróćcie na mundial, kiedy będzie gotowi. Mentalnie.
Ale powyższe wideo to nie jedyny pokaz bezmyślności Kameruńczyków. Niezłą błazenadą zaprezentował przede wszystkim Alex Song, który niespodziewanie przyłożył Mandzukiciowi. Biegł za Chorwatem i jeb – nagle cios z pięści w plecy. Za takie zagrania pokazuje się tylko czerwone kartki, czego świadomy był sam piłkarz, bo nawet nie protestował. Musiał stwierdzić, jeszcze przy wyniku 0:1, że nie chce brać udział w tym cyrku… Zresztą, Song to w mundialowych raportach doskonale znane nazwisko. Trzy z ośmiu czerwonych kartek Kameruńczyków na mistrzostwach świata zapisane jest na nich: w 1994 i 1998 roku „błyszczał” Rigobert, a teraz – Alex, jego bratanek.
Udana rodzinka, nie ma co!
Czy Mandzukić prowokował? No, pewnie prowokował. I to nie tylko tym, że zabiegł Songowi drogę i go przyblokował. Mario to cwaniak, wiele tego typu sytuacji potrafi wykorzystywać, ale – bez przesady – robi to w granicach rozsądku. A Songowi odcięło prąd.
Chorwaci, już po powrocie Mandzukicia na boisko, wyglądali dziś lepiej. Widać, że to ważny element całej tej układanki. Raz, że to właśnie za zagranie na nim wyleciał z boiska przeciwnik. Dwa, że to on przy pierwszej bramce mocno przepychał się w polu karnym i zmusił rywala do błędu. I trzy, sam wpisał się na listę strzelców. Dwukrotnie. Najpierw po stałym fragmencie gry skakał w powietrzu sam ze sobą, potem niepilnowany dobijał z bliska do pustej bramki. Bułka z masłem, i tyle. Ale Mandzukić to tylko przykład, bo pochwały się należą całej drużynie. Z Perisiciem na czele.