Niby człowiek wiedział, że tak się to skończy, a jednak trochę się łudził… Mianowicie po cichu liczyliśmy na to, że piłkarze Legii Warszawa i Lecha Poznań podejmą rękawice rzucone wczoraj przez Wisłę Kraków i Lechię Gdańsk (przede wszystkim przez Wisłę) i pokażą, że prawdziwy hit kolejki odbywał się przy Łazienkowskiej. Jeszcze przed przerwą reprezentacyjną bardzo mało wskazywało na to, że będą w stanie stworzyć widowisko, a po niej zmiany są niewielkie. Przy czym jedna rzecz nie ulega wątpliwości – lepiej ten czas spożytkował Sa Pinto i jego piłkarze.
Zaczęło się jeszcze całkiem przyzwoicie, bo już w piątej minucie celny strzał z dalszej odległości oddał Cafu, a kilka chwil później Jóźwiak skorzystał z – przynajmniej taką mamy nadzieję – gapiostwa Kucharczyka i stworzył bardzo dobrą okazję Gytkjaerowi – Duńczyk przestrzelił, ale byliśmy dobrej myśli. Widzieliśmy bowiem wiele podobnych “hitów”, w trakcie których pierwszy sygnał do ataku dawano w okolicach 30. minuty. Sęk w tym, że później tempo tworzenia zagrożenia pod bramkami zdecydowanie spadało, aż w drugiej połowie stało się nieznośne.
Pretensje mamy przede wszystkim do Lecha, bo w ofensywie Kolejorz był żenująco słaby. Coś tam próbował urwać Jóźwiak, ale już na przykład Jevtić powinien wracać do Poznania na piechotę, żeby w końcu się trochę zmęczyć w robocie. Odpowiedzmy sobie na jedno proste pytanie: jaka jest w tym sezonie obrona Legii Warszawa?
a) nie do przejścia,
b) dziurawa bardziej niż polskie drogi.
No właśnie. I grając na tę słabiutką obronę, z którą cuda robili zawodnicy Dudelange i Wisły Płock ofensywni zawodnicy kandydata do tytułu nie potrafili stworzyć okazji, po której oddaliby celny strzał. W końcu udało się gdzieś w końcówce (zero zagrożenia), ale ta statystyka ciągle najlepiej pokazuje, jak daremny był dziś Kolejorz. Owszem, było wspomniane pudło Gytkjaera czy sytuacja, w której oko w oko z Cierzniakiem po zagraniu z głębi pola stanął Amaral, ale mamy wrażenie, że mniej więcej tyle samo – choćby przez przypadek – mógłby dziś przy Łazienkowskiej zrobić KTS Weszło. Nawet w formie z wczoraj.
A co gorsze – piłkarze Lecha musieli też odwalić coś w tyłach. Legia skorzystała raz, gdy precyzyjnym podaniem wykazał się Szymański. Piłka minęła Janickiego, który interweniował tak nieporadnie, jakby całe życie miał trójkę z gimnastyki (czego nie wykluczamy), a Nagy przechytrzył Putnocky’ego i otworzył wynik. I choć Legia w dalszej części gry nie prezentowała nic wielkiego, to mogła, a nawet powinna strzelić kolejne gole. Zaśmierdziało nim szczególnie na początku drugiej połowy, gdy piłka najpierw wylądowała na poprzeczce bramki Lecha, a później z bardzo bliska nie potrafił wbić jej do bramki Cafu.
Ale z perspektywy warszawskiej drużyny większych powodów do narzekania nie widzimy. Trzy punkty są? Są. Największy rywal upokorzony? No biorąc pod uwagę to, co napisaliśmy powyżej, trochę tak. Nadzieja na lepsze jutro jest? Oczywiście. Tak dobrych nastrojów nie było w Warszawie chyba od kilku tygodni.
[event_results 523936]
Fot. FotoPyK