Mecz Korony Kielce ze Śląskiem Wrocław – prawdopodobnie z braku laku – reklamowaliśmy jako starcie bramkarzy. W jednym narożniku Wojciech Pawłowski, który wracał do klatki po 769-dniowym rozbracie z piłką, a w drugim – debiutujący w Ekstraklasie – podróżnik i (prawdopodobnie) piłkarz, a więc Sebastian Kosiorowski. Zgoda, nie przewidzieliśmy kanonady Śląska, wydarzeniem meczu było naprawdę godne pożegnanie (?) Marco Paixao z wrocławską drużyną. Jednak bramkarze też odegrali w tym spotkaniu ważne role. Jeden był bohaterem pozytywnym, drugi… tragicznym (nie mylić z bohaterem tragicznym znanym z lektur).
Zacznijmy od Kosiorowskiego. Zbigniew Małkowski jest jaki jest, ale zapewnia względne poczucie bezpieczeństwa. Gdy ze względu na kontuzję wypadł ze składu Korony, zaczęły się przygody sponsorowane przez duet Szlakotin-Małecki (głównie przez tego pierwszego). I tak oto szansę dostał Sebastian Kosiorowski. Kompletna zagadka. 24 lata, podróżował trochę po kraju i Europie, był w Holandii, jadał obiady w Motherwell. Tyle o nim wiedzieliśmy. W meczu ze Śląskiem zadebiutował w Ekstraklasie i – co tu dużo mówić – dał ciała. Piątka na wejście musi boleć. W dodatku sprezentował graczom Śląska wyrównującą bramkę. Wypuścił z rąk strzał Sebastiana Mili, a – co gorsza – do dobitki zbierał się jak „żelbetonowy kloc”. Komentator Polsatu stwierdził, ze Kosiorowski jest „podłączony do prądu”. Nic dodać, nic ująć. Nie ferujemy wyroków po jednym występie, ale całkiem prawdopodobne jest, że pozycja bramkarza numer cztery w Koronie Kielce to jego sufit.
A teraz nasz bohater.
Sporo wody upłynęło w Wiśle, odkąd ostatni raz widzieliśmy go między słupkami. Udinese, Latina, Śląsk. Wszędzie odbijał się od ściany. Było o nim głośno ze względu na buńczuczny charakter i talenty lingwistyczne, lecz nie z powodu boiskowych wyczynów. Zegar tykał, po Wojtku widać było narastającą frustrację. Nieprzyjemna sytuacja. Chłopak ma 21 lat, podobno jest całkiem zdolny, ale – głównie ze swojej winy – nie ma okazji tego zaprezentować. Zegar zatrzymał się dziś, dokładnie po 769 dniach spędzonych na sprawdzaniu, jak wyglądają mecze z perspektywy trybun i ławki.
Dziś Pawłowski był solidny. Co prawda przez długi czas myśleliśmy, że będziemy musieli zajmować się analizowaniem tego jak wprowadza piłkę do gry, gdyż Korona jakoś niespecjalne kwapiła się do ataku, ale ostatecznie Trytko i spółka pozwolili Wojtkowi przypomnieć się fanom w kraju i za granicą. Ciekawi byliśmy, jak Pawłowski będzie sobie radził z nieprzyjemnymi dośrodkowaniami Pawła Golański. Po jednym z nich padła bramka, ale – umówmy się – nie obciąża ona konta zaskoczonego bramkarza. W przypadku pozostałych centr spisywał się bez zarzutu. Raz pewnie wyłapał piłkę na piątym metrze, późnie pokazał Kosiorowskiemu, jak skutecznie piąstkować w podbramkowym zamieszaniu.
Na początku drugiej połowy wyłapał słaby strzał Janoty, lecz kluczowe były jego interwencje z 71. i 72. minuty, kiedy to trzy razy w bardzo krótkim odstępie czasu przypomniał wszystkim, że co jak co, ale akurat na linii to on bronić potrafi. Najpierw w świetnym stylu obronił strzał głową Dejmka, później efektownie odbił precyzyjne uderzenie Kiełba, a kropką nad „i” było wyłapanie próby Biejsiebiekowa. Korona mogła strzelić bramkę kontaktową, ale nie udało jej się właśnie dzięki Pawłowskiemu. Na koniec jeszcze pewnym wyjściem nieomal znokautował Przemysława Trytkę i występ można uznać za udany. Oczywiście bierzemy poprawkę na to, że to mecz o pietruszkę i ze słabo dysponowaną dziś Koroną. Mimo to, plus dla byłego bramkarza Lechii.
Mamy tylko nadzieję, że następnego nie przyjdzie nam postawić za kolejne dwa lata.
Pawłowski w Kielcach:
Puszczone bramki: 1
Interwencje na linii: 6
Interwencje na przedpolu (udane/nieudane): 6/0
Wyjścia do dośrodkowań (udane/nieudane): 3/0
Podania długie (celne/niecelne): 6/11
Podania krótkie (celne/niecelne): 12/1
Fot.www.slaskwroclaw.pl