Długi, hazard, wierzyciele. Finansowa ruletka Atletico

redakcja

Autor:redakcja

31 maja 2014, 19:41 • 7 min czytania

Można było w tym sezonie dać się porwać romantycznej historii Atletico. Oto nieporównywalnie mniej możny klub rzuca wyzwanie bogatym i wychodzi z tej batalii zwycięsko. Boksuje nie w swojej wadze, a potrafi posłać rywali na deski. Ten futbolowy romantyzm blaknie jednak, gdy zdamy sobie sprawę, że „Rojiblancos” mają blisko pół miliarda euro długów. Ł»e ich sukces ma ekonomiczne fundamenty z gliny, a pod wieloma względami działania Atletico uosabiają nie tylko wszystko co złe w La Liga, ale co doprowadziło całą Hiszpanię na skraj finansowej przepaści.
– Tu zawsze było trochę chaotycznie. Nawet gdy stawialiśmy Vicente Calderon, klub był w finansowej ruinie i nieustannie miał problemy z płatnościami – przekonuje Fernando Castan, autor książki „Sto powodów, by być kibicem Atletico”. U „Los Colchoneros” życie „byle do pierwszego” to praktycznie tradycja. Za czasów Jesusa Gila klub wzbił się na szczyty organizacyjnej i budżetowej szopki. Hiszpańska prokuratura wszczęła dochodzenie odnośnie rzekomego prania pieniędzy w klubie. Pod lupą były transfery kilku graczy z Afryki, którzy kosztowali łącznie piętnaście milionów euro, a jak się później okazało nadawali się raczej do sprzątania Vicente Calderon, niż do grania na nim.

Długi, hazard, wierzyciele. Finansowa ruletka Atletico
Reklama

Rozrzutność, nieprzemyślane inwestycje, uchylanie się od płacenia podatków w końcu spuściły klub z ligi, a Gila posłały za kratki. Gdy ten zmarł, schedę w Atletico przejął jego syn, Miguel Angel, do spółki z Enrique Cerezo. Panowie darzyli się gorącą nienawiścią, a ich „współpraca” sabotowała rozwój klubu. Jeszcze w 2011 „Rojiblancos” zalegali 51 milionów długów wobec samych zawodników, a 150 winni byli fiskusowi. Wypożyczony z Wolfsburga Diego grał w Madrycie de facto za darmo, a potem jego prawnicy w sądzie mogli spotkać prawników Porto, bowiem i ten klub domagał się sprawiedliwości z powodu problemów z płatnościami za Falcao. Gdzie i tak przecież połowę finansowych zobowiązań wzięła za siebie prywatna firma – krzak. UEFA wstrzymała wydanie premii finansowej za wygranie Ligi Europy właśnie z powodów ekonomicznych. Plotka głosi, że trzy lata temu Atletico otarło się o karną relegację z Primera Division, ale organ wykonawczy La Liga nie miał odpowiednich narzędzi prawnych.

Image and video hosting by TinyPic

Reklama

Ale przekleństwem Atletico, a raczej tamtejszych księgowych, jest ambicja. „Los Colchoneros” to trzeci najpopularniejszy klub w Hiszpanii, mogący liczyć więc na przyzwoite wpływy komercyjne. „Rojiblancos” nie są skazani na życie za wirtualne pieniądze, mogliby wydawać tylko to co zarabiają, skupić się na szkoleniu młodzieży, wychowywać i sprzedawać. Jednak gdzie by ich to ustawiło w piłkarskiej hierarchii? Zostaliby poukładanym budżetowo średniakiem? Na to panuje niezgoda, zarówno na trybunach, w gabinetach klubowych, w szatni, w biało-czerwonych dzielnicach. Atletico ma walczyć o najwyższe cele. Nawet, jeśli prowadzić ma do tego polityka finansowa przypominająca hazard, a nie prowadzenie poważnej piłkarskiej firmy. Ta karkołomna strategia, na której widok finansiści załamywaliby ręce, przyniosła jednak sukces.

To paradoks, że triumf klubu utożsamiającego szkodliwe zarządzanie, które jest jednym z największych „grzechów” hiszpańskiej piłki, tym razem okazał się najlepszym, co tylko mogło jej się przydarzyć. Rozbicie duopolu Barcelony i Realu jest warunkiem koniecznym, jeśli liga ma nabrać na atrakcyjności. „Blaugrana” i „Królewscy” jako potężne, globalne marki, mogłyby pociągnął całą Primera Division na szczyt. Stać się jej motorami napędowymi. Aktualnie jednak prowadzą politykę wyniszczania konkurencji, wyciskania ligi jak cytrynę.

Tylko hiszpańskie i portugalskie kluby nie sprzedają praw telewizyjnych wspólnie, panuje tutaj wolna amerykanka, każdy może działać na własną rękę. Co skwapliwie wykorzystują dwaj krezusi, podpisując kontrakty, które przynoszą im 140 milionów euro rocznie na łebka. Dla porównania mistrz Anglii z tego samego tytułu zarobi „wyłącznie” 60 milionów. Co z tego jednak, skoro sumując kwoty zarabiane z praw TV, La Liga wypada gorzej nawet od coraz słabszej Serie A. I to wyraźnie: włoskie kluby mają około miliarda euro do podziału, liga hiszpańska około 0.6 miliarda. Nie ma sensu nawet porównywać jej zysków z angielską, to zupełnie inny poziom. A Premiership tylko nabiera tempa.

Ten egoizm może się jednak niedługo zemścić. Owszem, w tym momencie Barcelona i Real zarabiają z praw telewizyjnych nieporównywalnie więcej niż najbogatsze kluby w innych krajach. Ale liga hiszpańska traci widzów w Azji, w Ameryce Północnej, w Europie, bo poza starciami dwóch krezusów ma – a raczej miała – niewiele do zaoferowania. W przeciwieństwie do Premiership, tu hitowe mecze są niemal co kolejkę, a i średniak jest w stanie traktować Primera Division jak supermarket. Nie może być jednak inaczej, skoro spadkowicz Premier League zarabia porównywalne pieniądze co trzeci klub w Hiszpanii. Gdy Barcelona podpisywała kontrakt z Qatar Foundation, sprzedając prawa do reklamy na koszulkach za 30 milionów euro, prawie połowa ligi nie miała jeszcze ważnych umów na „koszulkowych” reklamodawców. Firmy wolą być czwartym, piątym sponsorem Realu, niż pierwszym Celty albo Malagi.

Wyniszczenie ligi sprawi, że w końcu i Barcelona oraz Real dostaną po kieszeni, co rozumieją już także na Camp Nou i Bernabeu. Dlatego La Liga powoli przymierza się do wspólnej sprzedaży praw, ale i tak wspomniane wyżej pasożyty kluby będą znacznie, znacznie bardziej uprzywilejowane niż krezusi w innych krajach. Mowa o zejściu z 50% pieniędzy do, powiedzmy, 40%.

Image and video hosting by TinyPic

Image and video hosting by TinyPic

Dane: Raport Deloitte

Image and video hosting by TinyPic

Dyrektor sportowy Espanyolu, Ramon Planes: – La Liga przestaje mieć topowy status, a wszystko przez ogromne różnice w dochodach klubów.

Image and video hosting by TinyPic

Jose Maria Gay de Liebana, ekonomista z Uniwersytetu w Barcelonie: – Wszyscy skupiają się na Realu i Barcy, królach bankietu, a pozostali muszą zadowolić się resztkami, głodują.

Image and video hosting by TinyPic

Szef wykonawczy La Liga: – Mamy problem z pomaganiem drużyn, które spadną z ligi. Jeśli spadniesz w Anglii, dostajesz zapomogę i dasz sobie radę. U nas klub nagle będzie miał dziesięć razy mniejsze dochody, co doprowadza kluby na skraj bankructwa.

Tak, Atletico ma gigantyczne długi. Tak, kupuje zawodników przy pomocy firm zewnętrznych, tajemniczych inwestorów choćby z Kazachstanu, a którzy przejmują wtedy np. połowę praw do piłkarza (Falcao). To toksyczne, bo taki właściciel na pewno będzie naciskał, by jego zawodnik grał – UEFA zresztą właśnie chce zakazać takich praktyk. Tak, Atletico to nie jest najzdrowszy klub na świecie, najbardziej uporządkowany i grający fair, ale pamiętajmy, że funkcjonuje w lidze chorej. W pewnym sensie: uciskanej. Działa w niesprawiedliwym systemie piłkarskim, i aby rzucić wyzwanie bogaczom zza miedzy musiało żyć na kredyt. Podjęło wielkie ryzyko, bo gdyby coś się nie udało, mogliby pójść śladami Rangersów albo Fiorentiny, która także w swoim czasie wylądowała na dnie. Ale udało się i rozsądne przewartościowania w La Liga są krok bliżej. Ich sukces jest sukcesem osiemnastu zespołów Primera Division.

Atletico uprawia sztukę trudnego kompromisu, czego dobrym przykładem nowy obiekt. Już w 2016 „Rojiblancos” mają mieć ultranowoczesny stadion. W dodatku mają nie zapłacić za niego ani grosza. Zbuduje go prywatna firma w zamian za grunty obecnego stadionu, czyli Vicente Calderon, a położonego w centrum Madrytu. 70.000 kibiców na każdym spotkaniu sprawi, że inaczej będą wyglądać zyski z dnia meczowego, inaczej też będzie wyglądać rozmowa z reklamodawcami, sponsorami. Z drugiej strony jednak przecież trzeba się wynieść z historycznej lokalizacji, prawie że na przedmieścia. Fani już aktywnie działają, by uniemożliwić przenosiny, próbowali choćby w sądzie zablokować budowę nowego stadionu wskazując na zagrożenie dla środowiska. Oczywiście nie ich nagła troska o zdrowie okolicznych borsuków była priorytetem, a uratowanie Vicente Calderon. Jednak szefostwo musi myśleć perspektywicznie. Ta decyzja, bardzo bolesna, pomoże rozwinąć klubowi skrzydła.

Image and video hosting by TinyPic

Atletico wyniesie się dwanaście kilometrów od centrum

Image and video hosting by TinyPic

Z pięknie położonego Calderon…

Image and video hosting by TinyPic

Na to pastwisko przedmieście

Atletico zgadza się na trudne kompromisy, zgadza się na ryzyko, bo „Los Colchoneros” nie zadowala tylko przetrwanie. Owszem, życie na kredyt to trucizna hiszpańskiego futbolu, ale w tym szczególnym wypadku, dzięki sukcesowi, może rozbić znacznie bardziej toksyczny układ: pomiędzy największymi piłkarskimi wrogami, a zarazem najbliższymi biznesowymi partnerami – Barcą i Realem.

Tak naprawdę najrozsądniejsze co mogliby dziś zrobić „Rojiblancos”, to zgodzić się na sprzedaż kluczowych elementów drużyny. Rozbiliby bank sprzedając w większości już doświadczonych zawodników, których cena nigdy nie będzie wyższa niż tego lata. Ostatnie lata pod kierownictwem Simeone każą wierzyć w to, że będzie on w stanie ponownie w dwa, trzy lata zbuduje on znakomity zespół. Finanse byłyby już znacznie zdrowsze, klub wyszedłby na prostą, miałby inne perspektywy. Ale takie działania nie są w DNA Atletico. Gil Marin już zapowiada: nikogo nie musimy sprzedawać. Będziemy kupować. Na celowniku już Soldado, Rakitić. Kolejny sezon, kolejne rozdanie przy blackjacku.

LESZEK MILEWSKI

Najnowsze

Francja

Francuska federacja oszczędziła prezydenta OM. Związek sędziów wściekły

Maciej Bartkowiak
0
Francuska federacja oszczędziła prezydenta OM. Związek sędziów wściekły
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama