Ta historia nie ma ani szczęśliwego początku, ani – na razie – szczęśliwego zakończenia. Zaczyna się od wypadku i wypadek znajduje się też na jej końcu. Szczęśliwy jest środek, dziewięć lat pomiędzy jednym a drugim. Jej bohaterką jest Kristina Vogel, jedna z najbardziej utytułowanych kolarek torowych w historii. Tego miana nikt jej nie zabierze. Ale na rower nie wsiądzie już nigdy…
Zderzenie. Motywacja
– Straciłam sześć zębów, miałam podwójne złamanie szczęki i połamane cztery kości w nadgarstku. W mózgu zrobił mi się krwotok, a kręgosłup piersiowy był złamany po obu stronach. Miałem wielkie szczęście, że osoba, która udzieliła mi pomocy, nie odwróciła mnie do pozycji bezpiecznej. Gdyby to zrobiła, skończyłoby się paraliżem ~ Kristina Vogel dla ZEITmagazin.
Był rok 2009. Kristina Vogel, młoda, obiecująca kolarka torowa, trenowała na szosie. Dziewięć miesięcy wcześniej została potrójną mistrzynią świata juniorów. Teraz wracała z treningu, swoją standardową trasą. Z naprzeciwka jechał w tym czasie mikrobus, który miał zamiar skręcić w lewo. Jego kierowca najpierw zwolnił, by przepuścić Niemkę, a potem – przekonany, że jednak zdąży przejechać – przyśpieszył. Nie zdążył.
Vogel jechała ok. 50 kilometrów na godzinę i cały manewr wykonała bardzo płynnie – gdyby była to przypadkowa osoba, która na rowerze jeździ rekreacyjnie, prawdopodobnie faktycznie nic by się nie stało. Sęk w tym, że trafiło na nią i niemal skończyło się śmiercią – gdyby nie miała kasku, zapewne zamiast ratowników na miejsce mógłby przyjechać koroner. Gdy leżała w szpitalu, jej chłopak powiedział koleżance, że „ona z tego nie wyjdzie”. Nie miał racji.
Dziś już nie pamięta jak wyglądał wypadek. Najlepiej świadczy o tym fakt, że opisuje go w różny sposób – według jej innej relacji to nie mikrobus, a ona skręcała w lewo. Twierdzi, że to obronna funkcja mózgu, swego rodzaju wyparcie. Z relacji wie, że przeleciała przez przednią szybę, a lekarze przez dwa dni trzymali ją w śpiączce, by móc naprawić wszelkie uszkodzenia, jakich doznała. Już wiecie, że było ich sporo. Sama mówi, że wystarczająco, by cofnąć ją w sportowym rozwoju o dwa lata i pozostawić na jej twarzy blizny, widoczne do dziś.
– Były takie dni, że nie wiedziałam, czy będę w stanie chodzić. Mój trener był ze mną w szpitalu. Nie mogłam mówić, ale napisałam na kartce papieru, że naprawdę chcę pojechać w mistrzostwa świata. Moim pierwszym pytaniem po wybudzeniu ze śpiączki było: „czy mogę dostać nowy rower?”. Dopiero potem zapytałam, w którym szpitalu się znajduję ~ Kristina Vogel dla BBC.
Po latach patrzyła na to wszystko z dość dużym dystansem. Mówiła nawet, że chciałby spotkać winnego i mu… podziękować. Za to, że dzięki niemu stała się inną osobą i osiągnęła wielkie sukcesy. Uważa, że zawdzięcza to w dużej mierze tamtej chwili. Po niej chciała wszystkim udowodnić, że jest w stanie dojść na szczyt. Jej motywacja zwiększyła się.
Odszkodowanie, w wysokości 92 000 euro, dostała dopiero w 2014 roku. Dlaczego tyle to trwało? Ponieważ sądziła się z Turyngią, jednym z niemieckich landów. Samochód był bowiem policyjny i prowadził go właśnie policjant. Ironia losu. Dlaczego? Bo po latach w tym samym zawodzie zaczęła pracować Kristina, łącząc go z jazdą na torze.
– Gdy jestem na ulicach, czuję się trochę jak w filmie. Uważam, że świat jest miejscem pełnym zła. Nawet nie wiemy, ile zbrodni jest popełnianych wokół, ale ja mam swoją misję. Muszę łapać złych chłopców. Kolarstwo jest podobne do pracy w policji. Na torze, zwłaszcza w sprincie, albo polujesz na kogoś, albo ktoś poluje na ciebie. Fascynuje mnie to – Kristina Vogel dla Przeglądu Sportowego.
Po dziewięciu miesiącach od wypadku wróciła do rywalizacji, wznawiając przerwaną karierę. Do nadrobienia miała dwa lata, ale była już inną osobą. Bardziej zdeterminowaną. Choć wcześniej musiała tę inną osobę odnaleźć.
– Musiałam zaakceptować to, co się stało. Kto chciałby odkładać swoje zęby do szklanki w wieku 18 lat? Był czas, gdy musiałam to robić. W trakcie rehabilitacji zdarzały się dni, gdy wszystko szło dobrze, ale były też takie, kiedy nic nie działało. Kiedy blizny się buntowały i bolały, zastanawiałam się po co to robię. Jeśli wówczas uda ci się przezwyciężyć wewnętrznego drania, to dopiero wtedy naprawdę zaczynasz – Kristina Vogel dla ZEITmagazin.
Kariera. Szczęście
W 2010 roku wystartowała w mistrzostwach Europy rozgrywanych na torze w Pruszkowie. Przywiozła z nich srebro zdobyte w sprincie i brąz wywalczony w tej samej konkurencji, ale drużynowo. Wielu uznałoby, że comeback już się udał, dla Kristiny to był dopiero początek. Choć nawet ona nie mogła uwierzyć w to, co zrobiła dwa lata później.
Kolarstwo torowe w Niemczech to nie jest jeden z tych sportów, które byłyby przesadnie wielbione przez publikę. Nasi sąsiedzi mają w swoich szeregach wielkich mistrzów, większość z nich jest rozpoznawalna na ulicach, ale na co dzień zainteresowanie ich wynikami jest małe. Już po swoich największych sukcesach Vogel mówiła o tym tak:
– Oczywiście, że nie jestem superbohaterką, ale ludzie mnie rozpoznają. Czasem jest to fajne, gdy zaczepiają mnie na ulicy, zwykle są mili i przyjacielscy. Z drugiej strony inni ludzie nie wiedzą nic o kolarstwie torowym.
Jeśli chcecie, możecie to przyrównać do sytuacji wioślarstwa w naszym kraju – regularnie zdobywamy w nim medale, pewnie część z ich zdobywców zmaga się co jakiś czas z prośbami o zdjęcie, ale w gruncie rzeczy zwracamy na nie uwagę, gdy przychodzi do igrzysk olimpijskich. No właśnie, igrzysk. W roku 2012 odbywały się one w Londynie, a Kristina jechała na nie w roli faworytki do medalu, razem z Miriam Welte, z którą w drużynie jeździła jeszcze przed wypadkiem.
Wygrały. Nie tak, jak tego chciały, ale to na ich szyjach zawisły złote medale.
– Weszłyśmy do finału dzięki dyskwalifikacji brytyjskiego zespołu. Poszłam do ich trenerów i powiedziałam: „To nie sposób, w jaki chciałyśmy awansować, ale dziewczyny popełniły błąd”. Potem przegrałyśmy w finale, ale… Chinki zostały zdyskwalifikowane [zresztą z tego samego powodu co Brytyjki – przyp. red.] i zdobyłyśmy złoto. To był szalony dzień. Myślałyśmy, że będziemy się ścigać o brąz z Australijkami, potem miałyśmy srebro, a na końcu dostałyśmy złote medale ~ Miriam Welte dla BBC.
Igrzyska były zresztą tylko przedłużeniem pasma sukcesów Vogel i Welte – wcześniej zdobyły złoto mistrzostw świata, a Kristina indywidualnie dorzuciła też do puli brązowy medal. Na mistrzostwach rok później osiągnęły dokładnie to samo. W kolejnym sezonie również. Dopiero w 2014 roku zdetronizowały je rywalki.
Nie będziemy tu wymieniać wszystkich medali Kristiny Vogel z mistrzostw świata: łącznie było ich piętnaście, z czego jedenaście razy stawała na najwyższym stopniu podium. Mistrzynią Europy zostawała raz. No i zostały jeszcze igrzyska olimpijskie – o jednym złocie już wiecie. Cztery lata później przyszło drugie, wywalczone indywidualnie. I wyszło na to, że gdzie jak gdzie, ale na olimpiadzie to Niemka nie potrafi normalnie wygrywać.
W Brazylii kończyła bowiem wyścig… bez siodełka.
– Nie ma nic ponad wygraną – to czyni mnie podwójnie dumną. A historia z siodełkiem jest szalona, ale fajnie mieć coś do opowiedzenia o tym medalu, nie jest wtedy sam. Będę mogła to później powiedzieć dzieciom.(…) To pokazało, jak ekscytujący może być to sport, zwróciło na niego uwagę. Jestem niemal zadowolona, że tak się stało. (…) Siodełko dostanie swoje honorowe miejsce w moim domu, gdy go wybudujemy, tuż obok złotego medalu – Kristina Vogel dla Die Welt.
W kolarstwie torowym na linii mety rower „wypycha” się przed siebie, tak, by finiszował pierwszy. Liczy się bowiem to, czyje koło przekroczy linię mety najpierw. A Vogel wygrała wówczas o cztery tysięczne sekundy. Takiego napięcia nie wytrzymało siodełko, które – tuż za metą – po prostu odpadło. Kristina wspominała później, że wyczuła to instynktownie i tylko to uchroniło ją przed poważniejszą kontuzją. Bo chyba nie musimy mówić, co mogłoby się stać, gdyby usiadła na kole roweru jadącego 60 kilometrów na godzinę?
– Nie mogę powiedzieć, że nic się nie zmieniło po całej tej historii. Jasne, nie zarabiam nagle tysięcy dolarów, ale przybyło mi sponsorów, zajęłam też trzecie miejsce w głosowaniu na Sportsmankę Roku, co było dla mnie wielką nagrodą. Dla mnie było to po prostu niesamowite – nie przeżyłam wcześniej niczego takiego. Stałam na czerwonym dywanie obok Matthiasa Schweighöfera [niemiecki aktor – przyp. red.] i myślałam „Boże, zaraz poleci w naszą stronę rój damskich majtek. Po wszystkim przybyło mi obserwujących na Instagramie, zwiększyło się zainteresowanie mną i naszym sportem, co dla niego jest tylko dobre – Kristina Vogel dla Die Welt.
Paraliż. Pustka
– Z obecnego punktu widzenia bardzo bezpiecznie jest mówić, że pojadę do Tokio. Chciałabym zobaczyć kolejne igrzyska. Zdobyć tam złoto byłoby wspaniale. Mam już złota w dwóch z trzech konkurencji, została mi jedna, a wygrać keirin w Japonii, gdzie go wymyślony, byłoby po prostu wspaniale.
Tych planów Kristina Vogel już nie zrealizuje. Pod koniec czerwca tego roku uległa wypadkowi – jechała rozpędzona w trakcie treningu, gdy na tor wyszła kolejna osoba. Zderzyła się z nią, upadając na parkiet. Przez ponad dwa miesiące nie było niemal żadnych informacji o jej stanie. Dopiero ostatnio udzieliła wywiadu „Der Spiegel”, w którym o wszystkim opowiedziała. I wyjawiła, że tym razem comebacku nie będzie – jest sparaliżowana od pasa w dół.
– Leżałam na środku toru, moją pierwszą myślą było: „oddychaj, oddychaj, pozbieraj się”. Później: „Proszę, nie znowu! Miałam już poważny wypadek w 2009”. Widziałam, że wszyscy do mnie biegną. Wtedy zaczęłam odczuwać ciśnienie – jakby wszystko było na mnie za małe, zwłaszcza moje buty, które są idealnie dopasowane do stopy. Powiedziałam, żeby mi je zdjęli. Po chwili zobaczyłam, że ktoś z nimi idzie, ale nie zorientowałam się, że mi je ściągnięto. Wtedy stało się dla mnie jasne, że jestem sparaliżowana – Kristina Vogel dla Der Spiegel.
Ludzki mózg to złożony mechanizm – Vogel nie panikowała, a myślała jedynie o tym, że zaraz otrzyma pomoc lekarzy, którzy jej pomogą. Czuwali przy niej Max Levey i Max Doernbach, jej klubowi koledzy. Nie puszczała ich rąk, chciała, by ktoś trzymał jej dłoń. Miała problemy z oddychaniem, ale sama sobie mówiła, że musi być silna. Nie płakała.
Nawet wtedy, gdy – po kilku operacjach i wybudzeniu jej ze śpiączki – potwierdziła się wiadomość o paraliżu. W tym przypadku lekarze, o których tyle myślała, nie byli w stanie nic zrobić.
– Po przebudzeniu czułam ogromny ból. Moja mama i Michael [partner Kristiny – przyp. red.] byli przy mnie. Nie mogli jednak nawet trzymać mnie za rękę. Byłam kompletnie przytępiona przez ból. Dość szybko powiedzieli mi wtedy, że jestem sparaliżowana, zrobił to chyba główny doktor, ale było to dla mnie jasne już wcześniej. Dobrze, że zorientowałam się sama, tuż po wypadku, w przeciwnym razie ta wiadomość by mnie zabiła. Ale oczywiście: to gówno, nie da się tego nazwać inaczej. To ssie. Jakkolwiek tego nie nazwiesz – nie mogę więcej chodzić – Kristina Vogel dla Der Spiegel.
W wywiadzie opowiadała o wszystkim szczerze – mówiła, że od klatki piersiowej zaczyna się miejsce, w którym gubi czucie. Po lewej stronie paraliż zaczyna się nieco niżej niż po prawej. Kiedy dotyka nóg, czuje skórę pod palcami, ale nic poza tym – nie ma feedbacku, jak to nazwała, szukając odpowiednich słów. Ale nie pytała siebie „dlaczego ja?”, bo to nie pytanie, które pomaga w takich sytuacjach.
Nie, pytanie, jakie postawiła sobie w takiej sytuacji brzmi inaczej. Nie wyraża żalu, nie opisuje pustki, jaką czuła, gdy dowiedziała się, że już więcej nie wystartuje w zawodach. Kristina Vogel zapytała samą siebie: „co teraz?”.
Wywiad. Pytanie
Pierwszą odpowiedzią było udzielenie wywiadu. Uwierzcie, taka rzecz wymaga wielkiej odwagi. Wiadomo, prędzej czy później i tak wszyscy dowiedzieliby się, jaki jest jej stan. Ale ona wyszła przed szereg, powiedziała o wszystkim sama i to opisując to tak, jakby dotyczyło kogoś innego. Jakby to nie ona straciła czucie w większej części swego ciała.
Opowiadała na przykład o wyzwaniach, jakie już za nią i jakie na nią czekają: jej ciało bardzo szybko „zasysało leki przeciwbólowe”, przez co niemal bez przerwy czuła się jakby umierała. Lekarze nie mogli dać jej więcej, bo to mogłoby sparaliżować płuca. Przeszła kilka operacji. Uczyła się najprostszych rzeczy: obracania ciała na boki, mycia się… Wszystko musiała przejść od nowa, była jak małe dziecko, wymagające stałej opieki. Po trzech tygodniach – stosunkowo szybko – usiadła na wózku. Sama przyznaje zresztą, że zawsze brakowało jej cierpliwości. Nawet w takiej chwili.
– Chciałam wyjść temu naprzeciw. Czasem leżałam w łóżku i w sekrecie trenowałam z Theraband [taśma rehabilitacyjna do ćwiczeń – przyp. red.] (śmiech). Nie budowałam żadnych mięśni czy czegokolwiek, ale coś dzięki temu robiłam. Leżenie i czekanie aż ktoś przewróci cię z lewego boku na prawy co kilka godzin to coś, czego nie mogłam znieść. Zawsze mówiłam wszystkim: muszę iść, mam spotkania, muszę iść (śmiech) – Kristina Vogel dla Der Spiegel.
Zaskakuje was, że była w stanie się śmiać? Cóż, Kristina po prostu jest taką osobą, która… już przeszła nad tym wszystkim do porządku dziennego. Jasne, zostały ważne sprawy, wiele jeszcze musi się nauczyć, by całkowicie oswoić się z sytuacją, to naturalne. Ale ma pomoc, są przy niej rodzina i przyjaciele – ci sami, którzy rozkręcili zbiórkę i mogli podarować jej 120 tysięcy euro na rzecz jej leczenia.
– To znaczyło dla mnie bardzo dużo. Choć martwiłam się trochę, gdy o tym usłyszałam. Myślałam: „Świetnie, zrobią teraz wielkie zamieszanie z moim nazwiskiem, a zbierze się 500 euro”. Coś jak zaproszenie na wielką imprezę, na którą nikt ostatecznie nie przychodzi. Ale kiedy zrozumiałam, co się dzieje – uderzyło mnie to jak młotem. Zrozumiałam, jak ważni są ci ludzie (ociera łzę). Głupie jest to, że musiałam doznać takiego wypadku, by to załapać – Kristina Vogel dla Der Spiegel.
https://www.instagram.com/p/Bno5WPjCICn/?taken-by=kristina.vogel
Mimo całej zbiórki, nikt nie wiedział, co właściwie dolega Niemce. Ona sama tłumaczyła to tak: nie chciała, by ktoś widział ją zranioną, a teraz była już gotowa o wszystkim opowiedzieć. I ma już nowy cel: chce być motywacją dla innych, pokazać, że życie nie kończy się wraz z czuciem w nogach, a jej ręce są teraz jej nogami, jak sama to ujęła. I ma wszelkie warunki do tego, by to zrobić: wsparcie bliskich, rozpoznawalne nazwisko, historię, która za nią stoi.
Oczywiście, pytanie „co teraz?” wciąż jest aktualne. Ona sama nie ma żadnych planów, przyznała to wprost. Wszystkie runęły, gdy uległa wypadkowi – nie pojedzie na igrzyska w Tokio, nie powalczy o kolejne złoto olimpijskie, nie wygra w keirinie. Wciąż jest zatrudniona w policji i może się okazać, że w niej zostanie, ale już nie na ulicy, a za biurkiem.
Inna opcja to mierzenie w paraolimpiadę. Sport osób niepełnosprawnych rozwija się przecież w zawrotnym tempie. Ale Kristina nie wie, czy chce jeszcze wracać do rywalizacji, a jeśli tak – do której dyscypliny. Nie zna swoich aktualnych możliwości, sama przyrównuje się do dziecka, które musi się nauczyć siadać. Potem będzie mogła postawić pierwsze kroki w nowej rzeczywistości, jakkolwiek źle nie brzmiałaby ta przenośnia.
– Muszę być w stanie ponownie przetrwać sama – choćby ubrać sukienkę i siedzieć na wózku. Nasz dom wymaga teraz przebudowy: łazienka, kuchnia, rozwiązanie dla schodów… Chcę tak mało pomocy, jak to tylko możliwe. Bo nie mogę dłużej chodzić, ale najgorszą rzeczą jest dla mnie bycie zależną od kogoś.
Na razie Kristina chce wyjść ze szpitala. Do końca roku. Później rozpocznie najważniejszą rywalizację w swoim życiu: z ograniczeniami, jakie narzucił jej los.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix.pl