Widzew nad przepaścią już był. Teraz spadł…

redakcja

Autor:redakcja

22 maja 2014, 23:31 • 4 min czytania

Chciałoby się napisać: coś się kończy, coś się zaczyna. Ale niestety – nic się nie zaczyna. Z ekstraklasą pożegnał się Widzew فódź i nie wiadomo, za ile lat wróci, nie wiadomo, czy przetrwa najbliższe sezony. Ludzie, którzy są blisko klubu, twierdzą, że grudzień może być krytyczny. Zdecydowanie biorą pod uwagę, że właśnie wtedy klub – przymuszony obowiązkiem spłaty dużych zobowiązań z postępowania układowego – upadnie. Jak będzie – zobaczymy. Ale przed łodzianami być może najtrudniejsze miesiące i lata w nowożytnej historii tego klubu. Być może dzisiaj pożegnaliśmy czterokrotnych mistrzów Polski na bardzo długo.
Czas, gdy klubem „opiekował się” Sylwester Cacek, to prawdopodobnie najczarniejszy okres, odkąd Widzew wypłynął na szerokie wody. Z miesiąca na miesiąc w klubie funkcjonowało coraz mniej, aż w końcu nastąpił całkowity paraliż i rozkład. Spadek z ligi był oczywistą konsekwencją katastrofalnego zarządzania, mieszanki pychy, głupoty, taniego cwaniactwa i braku kompetencji. Każdy kolejny sezon dla fanów łódzkiego klubu był coraz trudniejszy, aż nadszedł ten – koszmarny. Ani przez moment Widzew do ekstraklasy nie pasował, reforma ligi sztucznie podtrzymała go przy życiu na dodatkowe kilka kolejek, ale nie mogła zapobiec nieuniknionemu. Dawno w lidze nie mieliśmy zespołu, który aż tak bardzo by od reszty odstawał.

Widzew nad przepaścią już był. Teraz spadł…
Reklama

Widzew jako klub ekstraklasy wyzionął ducha. Teraz pytanie, czy nie wyzionie całkowicie. Rządy obecnych właścicieli doprowadziły właśnie do tego. Nie ma co znęcać się nad piłkarzami i trenerami – byli jacy byli, dokładnie tacy, jakich kontraktowało kierownictwo i jakie zapewniało im warunki do rozwoju. Grali jak (nie) potrafili. Prawdziwi sprawcy nieszczęścia oglądali mecze z wygodnej kanapy, na przykład gdzieś w Szwajcarii. Teraz pozostaje pytanie, czy będą mieli dość honoru, by wyłożyć pieniądze na odbudowę tego, co zrujnowali. A może lepiej, by odeszli raz na zawsze, bez prób udowadniania, że jednak zarządzać potrafią, bo to mogłoby się skończyć jeszcze gorzej – o ile to możliwe.

Spadek to dla Widzewa żadna nowość, ale ten spadek może być znacznie boleśniejszy od poprzedniego. Teraz za zakrętem nie widać już nic, poza ścianą, w którą trzeba będzie przyrżnąć. Z jednej strony – dobrze, że kończy się ta cackowa prowizorka i że jaśnie pan perfekcyjny sponsor dostał nauczkę. Ale z drugiej – wielka szkoda. Ekstraklasa bez mocnego Widzewa zawsze będzie wybrakowana. A ekstraklasa z Bełchatowem zamiast Widzewa zawsze będzie jakaś taka kadłubkowa.

Reklama

O meczu w zasadzie nie ma co pisać. Scenariusz był łatwy do przewidzenia. Podbeskidzie nie zwykło w ostatnim czasie łatwo przegrywać, a już na pewno nie z takimi drużynami jak Widzew. Wynik 3:0 może trochę zaskakuje, bo bielszczanie z reguły nie strzelają tylu goli, ale komu strzelać, jeśli nie łodzianom? Nawet 28-letni Krzysztof Chrapek pozwolił sobie na zdobycie pierwszego ekstraklasowego gola w karierze, a to najlepiej świadczy o tym, na jakiej wysokości zawieszona była poprzeczka. W zasadzie to Widzew zaczął rozmontowywać się sam, bo tak kretyński faul jak na Paweli to nic innego jak proszenie się o łomot. Piłkarze rzucili się do sędziego jak oparzeni, a powinni rzucić się do Leimonasa. Wyjątkowo durne zachowanie, poziom szesnastej ligi albańskiej. I bardzo dobra decyzja arbitra.

Podbeskidzie w drugim sezonie z rzędu uniknęło spadku, mimo że było na ten spadek w teorii skazane. Wielkie gratulacje należą się trenerowi Leszkowi Ojrzyńskiemu oraz praktycznie wszystkim piłkarzom. Robili, co mogli, bez mazgajenia się, w każdym meczu dawali z siebie wszystko. Oczywiście, są i w tym zespole personalne rozczarowania – bo np. po Macieju Iwańskim spodziewaliśmy się dużo więcej, a tymczasem nie dostarczył ani goli, ani asyst – ale jako grupa wszyscy funkcjonowali w zasadzie doskonale. Najważniejszy okazał się powrót do bramki po kontuzji Richarda Zajaca, który rozegrał bardzo dobry sezon i dzięki niemu już w Bielsku zapomnieli o koszmarach związanych z Ladislao Rybanskym.

W pierwszym czwartkowym spotkaniu też było 3:0, tyle że dla gości. Jagiellonia w zasadzie odegrała rolę Widzewa, czyli od początku meczu była bezradna, zagubiona i robiła wszystko, by to przeciwnik zainkasował trzy punkty. Mecz skończył się jeszcze przed dwudziestą minutą, po dwóch błyskawicznych stratach na własnej połowie – najpierw Quintany, a później Tosika. Dwie straty, dwa gole i później już czekanie na końcowy gwizdek. Gospodarze nie potrafili i nie wierzyli, goście już nie musieli i nie wątpili. Probierz trochę pokrzyczał, ale nie za dużo, bo chyba sam widział, że to nie ma sensu. Pawłowski jak zawsze się pouśmiechał.

Przełamał się Flavio Paixao, który wreszcie strzelił gola i trzeba przyznać, że było to trafienie, jakiego na tym stadionie nie powstydziłby się Tomasz Frankowski. Kolejny dobry występ zanotował Dalibor Stevanović i to jego przechwyt oraz późniejszy gol w największym stopniu poukładał to spotkanie.

Mecz bez stawki, bez historii, do obejrzenia i zapomnienia.

Fot.FotoPyk

Najnowsze

Ekstraklasa

Zieliński studzi głowy. W Kielcach nie jest ani tak źle, ani tak dobrze, jak myślą

Jakub Białek
3
Zieliński studzi głowy. W Kielcach nie jest ani tak źle, ani tak dobrze, jak myślą
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama