Wisła Kraków – w ostatnich kolejkach najbardziej efektowna drużyna w całej ekstraklasie. Śląsk Wrocław – zespół ze swoimi kłopotami, ale zremisowany 3:3 mecz z Zagłębiem siłą rzeczy dało się obejrzeć i to nawet z pewną przyjemnością. Można zatem było dzisiaj oczekiwać emocjonującego, otwartego widowiska. Tym bardziej, że Maciej Stolarczyk nie gmerał przy zwycięskim składzie, a Tadeusz Pawłowski jeszcze dokręcił śrubę w ataku i postawił na duet napastników, Piecha i Robaka. W ekstraklasie niestety jak na złość bywa tak, że tego rodzaju widowiska zapowiadają się nieźle, zaś wychodzi z tego regularna bryndza.
Ta prawidłowość potwierdziła się dziś we Wrocławiu, choć druga połowa trochę nam zrekompensowała pierwszą, nad wyraz dziadowską.
Pierwsze 45 minut piłkarsko było po prostu słabe, marne, nijakie. Nie jest wykluczone, że obie strony wypełniały jakieś taktyczne założenia, które polegały przede wszystkim na przeszkadzaniu przeciwnikowi i wytrącaniu go z równowagi. Bardziej niż na kreowaniu własnych akcji. Może tak było, ale kiedy obie drużyny są skupione przede wszystkim na wzajemnym uprzykrzaniu życia, to niestety widzowi przychodzi skonsumować specjalność zakładu polskiej ekstraklasy – “mecz walki”. Nie jest to zbyt smaczne danie.
Raczej kotlet z psa, rzecz jasna trzeciej kategorii. Pomielony wiadomo z czym. Należałoby na tę okoliczność zastosować ujemną skalę gwiazdek Michelin.
Mimo wszystko do przerwy znacznie bardziej rozczarowała Wisła. Bo i oczekiwania były w jej przypadku duże, apetyty rozbudzone. Tymczasem – mnóstwo niedokładności, chaotycznych dośrodkowań, podań w aut. Dawid Kort już nie wyglądał jak gwiazda ekstraklasy, tylko – znów, niestety – jak klasyczny dżemik ligowy. Podejmował złe decyzje i zaprzepaścił kilka okazji do szybkiego ataku, gdy gospodarze zostawiali w środkowej strefie więcej luzu. Trener Pawłowski trochę dzisiaj centralną strefę boiska odpuścił, stawiając na duet napastników. Choć często nieco głębiej schodził Arkadiusz Piech i to on wspierał partnerów w rozegraniu, ale Śląsk istniał przede wszystkim w bocznych sektorach boiska. Mógł się znów podobać szalejący Ahmadzadeh – aż szkoda, że nie spuentował swojej dobrej formy golem w ostatnich sekundach gry.
Wisła z miejsca w środkowej strefie w ogóle nie korzystała i tamtędy nie wykreowała sobie właściwie nic. Goście też próbowali szczęścia w dośrodkowaniach, ale kiepsko to wychodziło.
Swoją drogą, Arka Piecha można akurat za wejście w dzisiejszy mecz pochwalić. Poniekąd dopasował się poziomem do całości widowiska, bo przede wszystkim szarpał i nękał obrońców. Niemniej, było w tym trochę jakości – kilka dobrych wyjść na pozycję, groźny strzał. Generalnie, niezła forma fizyczna. Na bezrybiu i Piech ryba. Niestety później, kiedy cały zespół się przebudził, to Piech przygasł i zaczął psuć.
No właśnie, przebudzenie wrocławian. Druga połowa zaczęła się od mocnych, wrocławskich akcentów. Śląsk potwierdzał swoją przewagę i po licznych stałych fragmentach tworzył sobie coraz groźniejsze sytuacji pod bramką Lisa. Kiedy golkipera zabrakło między słupkami – defensorzy heroicznie wybijali piłkę z linii bramkowej. Przewaga podopiecznych Pawłowskiego szybko przepoczwarzyła się w prawdziwą nawałnicę ataków. Wasilewski groźnie łypał, Stolarczyk pieklił się przy linii, Lis uwijał się jak w ukropie. Nic to nie pomogło, bo Śląsk dalej napierał. Ale skuteczność totalnie szwankowała.
Jeżeli Wisła próbowała wyprowadzić jakiś atak i odgryźć się rozpędzonym rywalom, to tym gorzej dla niej – Pich, Cholewiak czy Farshad od razu wykorzystywali szansę i kontratakowali. Ten drugi sypał bombami z dystansu, pozostali szarżowali jak szaleni. Wydawało się kwestią czasu, kiedy goście wreszcie skapitulują.
Z czasem się jednak w szesnastce Białej Gwiazdy uspokoiło. Śląsk oczywiście naciskał dalej, grał wysokim pressingiem, starał się. Ale animusz opadł i ostatecznie cała para poszła gwizdek.
W końcówce mecz już całkowicie się otworzył, lecz raczej na zasadzie dość kuriozalnego chaosu – zupełny brak środka pola po obu stronach, maraton biegowy od jednej bramki do drugiej. To wszystko okraszone potężną dawką przewinień, defensywnych dziur i zmarnowanych szans do kontrataku. Wydawało się, że piłkę meczową miał na głowie wprowadzony po przerwie Radecki, gdy uderzył w słupek z czystej pozycji. Tymczasem Wisła wywalczyła sobie chwilę później rzut wolny tuż przed linią szesnastego metra.
I wszystkie niewykorzystane sytuacje wrocławian zemściły się z taką zajadłością, jak gdyby chciały raz na zawsze potwierdzić prawdziwość oklepanego porzekadła. Pierwszy rzut wolny, popisowo sknocony, sędzia Dobrynin anulował i zarządził powtórkę. Drugie podejście było równie słabe, ale piłka urządziła sobie szalony bilard w polu karnym. I spadła w to miejsce, w które futbolówki uwielbiają spadać w tego rodzaju sytuacjach. Pod nogi sprytnie ustawionego snajpera.
Damian Gąska – asysta marzeń. Szufla dostawiona, Śląsk załatwiony na cacy.
Zdenek Ondrasek był w tym meczu zupełnie odcięty od podań. Totalnie poza grą, zneutralizowany przez duet Golla – Celeban. Ale trener Stolarczyk wiedział co robi, trzymając go na boisku do końca. Napastnika, który jest w takiej formie strzeleckiej po prostu trzeba uszanować i cierpliwie przeczekać jego słabsze minuty. Ondrasek odwdzięczył się za zaufanie i zapewnił Wiśle trzy punkty. Wrocławscy defensorzy odwalili dzisiaj kawał dobrej roboty, ale wystarczyła jedna przypadkowa sytuacja, żeby cały ich wysiłek stracił na znaczeniu.
Cóż, rola napastnika bywa niekiedy rozkoszna.
Trzeba powiedzieć, że trzy punkty zupełnie się Wiśle nie należały. Już nawet remis w tym meczu byłby z perspektywy Śląska frajerstwem, a porażka to w ogóle super-frajerstwo podniesione do potęgi. Biała Gwiazda pokazała, że jest jeszcze drużyną bardzo niedojrzałą. Reakcją na niekorzystny rozwój boiskowych wypadków był w ich wykonaniu kompletny chaos taktyczny, kopanina. Śląsk z kolei – choć poległ – zademonstrował mimo wszystko kilka pozytywnych cech. Paradoksalnie, jeżeli chodzi analizę spotkania, bardziej zadowolony od Stolarczyka będzie zapewne Pawłowski. Co innego, jeśli mowa o analizie tabeli i punktowego dorobku.
[event_results 519909]
fot. 400mm.pl