Różne, naprawdę różne są miary katastrofy, którą widzimy w dzisiejszej Legii Warszawa, ale ta rzecz szczególnie rzuca nam się w oczy – mistrz Polski stał się zespołem, który nie potrafi bronić. Kompletnie. Stawia zasieki, które bez problemu sforsować mogliby listonosze, i to nawet ci, którzy zostawiają awizo zniechęceni wizją wejścia po schodach na drugie piętro. I nie, wcale nie chcemy zgryźliwie nawiązać do zawodów wykonywanych przez piłkarzy z ligi luksemburskiej.
W tej chwili to właśnie w Warszawie znajdziemy najgorszą defensywę w lidze, a tezę opieramy na najprostszej statystyce – straconych goli. Zapomnijmy o Superpucharze, w którym warszawianie stracili trzy bramki i o eliminacjach pucharów, w których Malarz wyciągał piłkę z siatki sześć razy – nikt w ekstraklasie nie stracił więcej bramek niż Legia.
Dyszka w sześciu meczach. Tyle samo dostały ekipy Cracovii, Pogoni, Miedzi, Wisła Płock i Zagłębia Sosnowiec, ale gorszej nie ma. A chyba nie ma sensu porównywać potencjału ludzkiego… Zerknęliśmy na trzy ostatnie sezony i trzeba przyznać, że zestawienie wygląda fatalnie – z reguły do granicy 10 straconych goli Legia dobijała jakiś miesiąc później.
Przyczyny? O ile na początku sezonu niemal każda dyskusja, którą można było usłyszeć w okolicach stadionu przy ulicy Łazienkowskiej, zawierała krytykę ustawienia trójką obrońców, o tyle teraz, gdy wrócono do bardziej tradycyjnego grania, chyba trzeba zwrócić się w kierunku formy poszczególnych piłkarzy. Ostatnie trzy mecze ligowe to konsekwentna gra czwórką Jędrzejczyk-Wieteska-Astiz-Hołownia. No ale – po pierwsze – w jakiej formie są ci zawodnicy? Okej, Jędrzejczyka można usprawiedliwiać, bo w dwóch poprzednich meczach strzelał po golu i wyglądał nieźle, ale zobaczmy na resztę. Astiz drugi raz w tym miesiącu wyleciał z boiska z czerwoną kartką – nie wzięło się to z przypadku. Wieteska wali babole w ustawieniu, a skoro jednocześnie nie strzela bramek, to trudno go w jakiś sposób rozgrzeszać, bilans wygląda fatalnie. Już w ubiegłym sezonie zwracaliśmy uwagę, że to jeden z niewielu obrońców, którzy lepiej wyglądają w polu karnym rywala niż swoim własnym. Czwórkę uzupełnia Hołownia, który ma tylko 20 lat i umówmy się – gra tylko dlatego, że nie ma alternatywy.
No i właśnie – dochodzimy do drugiego punktu. W obronie Legii mieszano bardzo dużo, ale herbata nie stała się od tego słodsza. Sezon zaczynał William Remy, ale akurat jemu przydarzyła się groźna kontuzja i na powrót trzeba będzie jeszcze poczekać. Był wariant z Vesoviciem – czy to na prawej obronie, czy na wahadle – ale jeśli mamy być szczerzy, to wydaje nam się, że im dalej trzyma się tego chłopa od własnej bramki, tym lepiej. Chris Philipps jako obrońca? Bądźmy poważni – w pomocy też jest beznadziejny, ale przynajmniej mniej groźny. Hlousek również narzeka na kłopoty ze zdrowiem, ale gdy grał, to dobrze wyglądał tylko wtedy, gdy biegał to przodu. Mateusz Żyro szybko i dość boleśnie przekonał się o tym, że w ekstraklasie ma trochę mniej miejsca i czasu niż w I lidze. Dominik Nagy z wieloma obowiązkami z tyłu to pomysł wypunktowany przez Luksemburczyków.
Zmierzamy do tego, że widoki na przyszłość nie są najlepsze. Specjalnie nie wspomnieliśmy jeszcze o Michale Pazdanie. Wydaje się, że mógłby posprzątać ten bałagan, ale potrzeba tu spełnienia dwóch warunków. Po pierwsze: musi zostać. Po drugie: musi dojść do wysokiej formy. Jak mawiają Francuzi – marne szanse. A, jest jeszcze Paweł Stolarski. Fajny chłopak, ale wolimy go, gdy biegnie do przodu, a nie gra jako obrońca. O kimś już to pisaliśmy? Ach, no tak, o właściwie każdym z obrońców Legii.
Fajnie, gdy obrońca umie grać do przodu, ale jeszcze fajniej, gdy po prostu umie bronić. Ilu w Warszawie spełnia ten drugi warunek?
Fot. FotoPyK