Reklama

Jak można było nie skarcić tego parodysty?

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

09 sierpnia 2018, 22:10 • 3 min czytania 8 komentarzy

Gent to zespół znacznie od Jagiellonii potężniejszy pod wieloma względami. To fakt. Jednak nie było tego dzisiaj widać na boisku. Białostoczanie długimi fragmentami dyktowali tempo gry, szarpali skrzydłami, tworzyli zagrożenie. Nie grali rewelacyjnie, ale przeciwnik też wielkiego futbolu nie zaprezentował. Szkoda zatem podwójna, że nie udało się go skarcić. Zwłaszcza, że w bramce gości pojawił się stary, dobry, lekko przypudrowany „Fabik”, nieudolnie ucharakteryzowany na Belga.

Jak można było nie skarcić tego parodysty?

Od samego początku było widać, że z golkipera Gandawy żaden miłośnik frytek z majonezem, a Rubens myli mu się z rublem. „Fabik” pod przykrywką Colina Coosemansa urządził sobie taki festiwal siatkarski, że Janusz Wójcik z donośnym łoskotem przewrócił się w grobie.

Mówiąc poważnie – golkiper Gent w najbliższym czasie nie strąci Thibaut Courtoisa z piedestału w narodowej reprezentacji. To była zupełna parodia, co ten gość dzisiaj odstawiał. Piłka odbijała mu się od koślawych łap praktycznie za każdym razem, gdy próbował ją złapać. Wyślizgiwała się, brykała beztrosko na wszelkie możliwe sposoby. Coosemans miał z nią większe utrapienie niż matka z łobuzem. Nawet w pozornie niegroźnych okolicznościach wypluwał futbolówkę, zresztą ku własnej frustracji. W pewnym momencie zaczął nawet tłuc rękawicami w ziemię, żeby po chwili nerwowo je wytrzeć we własną bluzę. Widać było, że jest po prostu beznadziejnie dysponowany. To nie był jego dzień.

Jeżeli bramkarz cztery razy popełnia taki sam, banalny błąd przy chwytaniu piłki, to jest więcej niż pewne, że kolejna pomyłka wisi w powietrzu. Trzeba mu tylko dać szansę, żeby ją popełnił. Krótko mówiąc – walić w niego jak w bęben.

Nawet z dystansu, nawet trochę desperacko, nawet na siłę poszukać kąśliwego, złośliwego strzału. Tłuc w światło bramki jak polskie babcie w kotleta przy niedzieli. Skoro przeciwnik wystawił gołą dupę i czeka na razy, nie ma co go żałować. Jagiellonia jednak, w niezrozumiałym przypływie serdeczności, postanowiła Coosemansa oszczędzić. I sama skończyła z odciskiem laczka na tyłku.

Reklama

Największy żal można mieć w tej kwestii chyba do Cilliana Sheridana. Irlandzki brodacz powinien był zaoferować znacznie więcej w dzisiejszym spotkaniu. Był zagubiony, nie wychodził do podań w tempo, gubił futbolówkę. Zagrał słabiutko i nie tworzył zagrożenia. Gdyby chociaż kilka razy pokazał się w szesnastce, oddał choćby ze trzy mocne strzały w bramkę, Jaga by tego meczu nie przegrała.

Zabrakło też zagrożenia z drugiej linii – na pewno Romanczuk i Pospisil byli za mało konkretni, czasami brakowało im odwagi, żeby przymierzyć zza pola karnego. Frankowski i Novikovas również woleli wikłać się w dryblingi i silić na inwazję w szesnastkę, zamiast spróbować innych rozwiązań. Trudno ich za to winić – obaj zagrali przyzwoite zawody, momentami nawet dobre, ale trochę zabrakło w ich grze zróżnicowania.

Ostatecznie stanęło na trzynastu strzałach białostoczan, ale tylko trzy z nich były celne. Niestety – nawet gdy piłka kierowana już była niemal do pustej bramki, to na drodze stawali inteligentnie ustawieni obrońcy belgijskiej drużyny. Uderzenia były zbyt niemrawe.

Naprawdę szkoda tej straconej szansy. Gent nie było dzisiaj zespołem lepszym w przeciągu całego spotkania, a między słupkami Belgowie postawili gościa dysponowanego naprawdę tragicznie. I na koniec sytuacja wygląda mimo wszystko w taki sposób, że wracają do domu z kapitalnym wynikiem w garści.

Wiele sobie po występie Jagiellonii nie obiecywaliśmy. Gent to drużyna własnego stadionu, lecz faworytów do awansu oczywiście nie można było w drużynie Ireneusza Mamrota upatrywać. Jednak, biorąc pod uwagę okoliczności, pozostaje lekka nuta rozgoryczenia.

fot. Newspix.pl

Reklama

Najnowsze

Komentarze

8 komentarzy

Loading...