W rankingu UEFA Gent i Jagiellonię dzieli 170 miejsc. Dzisiejszy rywal wicemistrza Polski potrafi lekką ręką wydać na transfery dziesięć milionów euro. A jednak zarazem jeśli ich dopaść, to właśnie teraz. Szansa jest. Gent to dziś plac budowy, drużyna pozbawiona dwóch podstawowych stoperów z zeszłego sezonu, pozbawiona swoich skrzydeł, a przede wszystkim nie posiadająca już za sterami trenera, dzięki któremu o klubie z Gandawy było w Europie tak głośno.
Nie pamiętacie Gentu w sezonie 15/16 Ligi Mistrzów? Mieli być dostarczycielem punktów, a zrobili show i wyszli z grupy. W tym tekście siłą rzeczy będziemy się posiłkować materiałem, który napisaliśmy wówczas przy próbie wyjaśnienia zagadki ich mocy. Zapraszamy.
Należy najpierw rozstrzygnąć kwestię najbardziej palącą: dlaczego do cholery Gent, rywal Jagi, klub z wschodniej Flandrii ma w herbie Indianina? Dlaczego ich przydomek to de Buffalo’s? Co to za piramidalnie zakręcona historia?
Istotnie, jest tu ciekawie. Otóż Gandawę w 1906 odwiedził Buffalo Bill. Ten Buffalo Bill, legenda dzikiego zachodu, awanturnik, kowboj, weteran wojny secesyjnej i wojny z Indianami. Przyjechał ze swoim monstrualnym cyrkiem (gdy wpadł do Krakowa, mówiono o 59 wagonach, w jednym z nich sam wódz Siedzący Byk), przywożąc ze sobą świat, którego Europejczycy nie znali. Na Starym Kontynencie występował przed cesarzem Wilhelmem, królową Wiktorią, ale był też ponoć w Tarnowie czy Rzeszowie. W belgijskim mieście jego show spodobało się tak bardzo, że na cześć wizyty legendarnego Billa lokalny klub zyskał nowy herb i przydomek.
Oczywiście wybór symboliki Indian wiążą dziś w Gent również z wartościami najbardziej szanowanymi w KAA: waleczność, hardość, hart ducha.
Kibice rywali złośliwie dodaliby, że także przegrywanie z silniejszymi, co było udziałem Buffalo’s przez grubo ponad wiek. Ostatnio jednak wszelcy szydercy muszą intensywnie gryźć się w język.
***
Gent ma wyjątkowe szczęście (tudzież: zdolność) do znajdywania sobie przyjaciół w biedzie. Przyjaciół możnych: gdy w 1988 spadli z ligi i pierwszy raz zajrzało im w oczy widmo bankructwa, członek zarządu Marc Mortier interweniował nawet u premiera Belgii (facet pochodził z regionu) z prośbą o finanse na ratowanie zasłużonej marki. Ostatecznie udało się wykombinować dość, by związać koniec z końcem, a wprowadzono też do klubu sponsora co się zowie: VDK Spaarbank, którego logo na koszulkach widnieje po dziś dzień.
Jeśli twoim sponsorem jest renomowany bank, to źle nie trafiłeś, kasy na funkcjonowanie powinno być dość. Ale żaden bank nie będzie chciał lekką ręką rzucić ponad dwadziestu milionów euro na pokrycie długów, a takiej dziury budżetowej pod koniec lat dziewięćdziesiątych dorobił się nieodpowiedzialnymi rządami prezydent Van Milders.
Znowu znalazł się jednak w zarządzie człowiek mający odpowiednie kontakty. Franck Verheeke znajdował się jednocześnie na wysokim stanowisku w VDK, więc udało mu się załatwić pożyczki na preferencyjnych warunkach. Prezesurę Gent objął Ivan de Witte, zagorzały kibic, ale też CEO firmy headhunterskiej Hudson, jednego ze światowych liderów branży.
Z tak tęgimi głowami u władzy nie da się zginąć. Ale ktoś może zaryzykować twierdzenie, że trudno też wygrać, tacy ludzie są bowiem do bólu pragmatyczni, zawsze ostatecznie priorytetem będzie bezpieczeństwo, a więc dopięcie budżetu i porządek w księgowości – dlatego też najlepsi gracze byli upłynniani bez sprzeciwu, tak było z Bryanem Ruizem czy Boussoufą. Siłą rzeczy Gent było graczem istotnym, który się liczył, ale nigdy przy ostatecznym rozdaniu – czegoś zawsze brakowało, może właśnie tego elementu ryzyka, który futbol czasem potrafi docenić.
Ostatecznie okazało się jednak, że belgijscy krawaciarze starej daty obrali właściwy kurs, a że łódź do celu płynęła statecznie? Na szybko to można zrobić kanapkę z serem, a nie mocną piłkarską firmę.
Piłka nożna to królestwo niepewności. Możesz tylko próbować tę niepewność ujarzmić, ograniczyć, ale jest zbyt wiele zmiennych – sędzia, rywal, boisko, szczęście, warunki – by zrobić to całkiem. Nie znaczy to jednak, że nie należy tego robić, wręcz przeciwnie – to jest klucz.
Ivan de Witte.
***
Piłka nożna to jeden z najpiękniejszych wynalazków człowieka.
Ivan de Witte.
***
Już macie ich obraz – przedsiębiorcy zza wysokiego biurka, grube ryby nudnego, korporacyjnego świata. Otóż czas ten wizerunek doprawić, bo jest skrajnie nieprecyzyjny.
Weźmy Ivana de Witte. Sam grał kiedyś w piłkę, a jeszcze w czasach, gdy – jak sam mówi – grało się taktyką 2-3-5, a on miał pozycję „zewnętrzny prawy”, dziś już spoczywającą na cmentarzu historii.
To facet, który swój biznes tworzył niemal od zera. W swoim czasie, gdy starał się budować podwaliny swej firmy, jego i trójkę dzieci utrzymywała żona. Niedawno dotknięty życiową tragedią, w wypadku zginął syn.
Psycholog z wykształcenia, co delikatnie mówiąc nie dziwi, skoro mówimy o guru HR. Biorąc w ogóle pod uwagę tę specjalność nietrudno nie zauważyć, iż faktycznie, w roli prezesa, prezydenta klubowego, właśnie selekcja właściwych ludzi jest jedną z najbardziej pożądanych cech. De Witte bezsprzecznie takową ma, na jej przedłużeniu zrobił fortunę.
Ciągle łączy pracę w Hudson, gdzie odpowiada za najważniejsze strategie, z pracą w klubie. Jak udaje mu się łączyć tak wymagające czasowo zajęcia? Sam chciałbym wiedzieć ja i na pewno wszyscy inni, którym wiecznie czasu brakuje. To łączenie obowiązków to jakaś tamtejsza tradycja: Michel Louwagie, dyrektor sportowy, jest prezesem… belgijskiej federacji pływackiej.
***
Psychologia w futbolu jest wciąż niedoceniana. Dla wielu to niezbadane terytorium, w Belgii – ziemia niczyja. A potrzebny jest psycholog wszechstronny, będący częścią grupy, zarządzający tej grupy dynamiką.
Ivan de Witte.
***
Pierwszy wielki sukces przyszedł dwa lata temu, ale nie był sukcesem sportowym: chodziło o stadion. Po bez mała dziewięciu dekadach Buffalo’s przesiadali się z historycznego, ale przestarzałego Ottenstadion na nowiutkie Ghelamco Arena. Co ciekawe – za projekt wnętrz odpowiadał Polak, Przemysław Stopa, a został nawet wyróżniony w Nowym Jorku prestiżową nagrodą Interiors Award w kategorii „Sports” od renomowanego czasopisma Contract Design Magazyn.
Pieniądze wyłożyło miasto, dorzucił się sponsor, klub trochę pożyczył i udało się. Mówiono, że to ryzykowny biznes, że Gent takiego obiektu nie potrzebuje, ale stało się i dziś jest dumą kibiców. Najnowocześniejsza arena w Belgii jest nie tylko wizytówką KAA, ale też przynosi zyski. Średnia frekwencja skoczyła z 10 tysięcy na 18 tysięcy, z czego 14 tysięcy to karnetowicze. To się po prostu opłaca.
Gdy otwierano arenę, de Witte powiedział, że w przeciągu pięciu lat Gent będzie mistrzem kraju. Oczywiście wyśmiano go wszędzie poza Ghelamco, no bo jak to, Gent, od zawsze niewygrywający, specjalista od porażek w ostatniej chwili, miałby wygrać? Gdy jest Club Brugge, Standard Liege, Racing Genk, Anderlecht? Bajki dla dzieci.
Ten się śmieje jednak, kto się śmieje ostatni. Poprzednio mistrzostwo spoza czwórki Brugge, Standard, Genk, Anderlecht zdobyło Lierse w 1997 roku – miał tu miejsce istotny polski akcent, bo Andrzej Rudy grał tak dobrze, że zarobił na transfer do Ajaksu, a jaką siłą był Ajax pod koniec lat dziewięćdziesiątych – wszyscy wiecie.
Sezon 14/15 należał do Gent po 115 latach oczekiwania. Tytuł świętowało 125 tysięcy mieszkańców Gandawy. A przecież i to było przygrywką do pucharowych sukcesów. Buffalo’s zszokowali Europę i wyszli ze swojej grupy w Lidze Mistrzów mimo bardzo skromnego jak na elitarne towarzystwo budżetu.
W awans nie wierzył wtedy nawet ich dyrektor sportowy, Michel Louwagie: „Prezes chciał topowych rywali, ale ja jestem zadowolony, bo może teraz uda się urwać punkt albo trzy”.
Źródło: Sporting Intelligence
Gent odpadł dopiero w fazie pucharowej z Wolfsburgiem
Od tamtych sukcesów minęło jednak ładnych kilka lat. To, że w kadrze pozostało raptem kilku graczy tej historycznej dla Gentu drużyny – wśród nich Nana Ansare i Thomas Foket – nikogo nie dziwi. Takie mamy dziś czasy, wynik ponad stan często oznacza wyprzedaż.
Prawdziwym problemem jest utrata szkoleniowca.
Mistrzostwo Gentu wiązano ściśle z osobą Heina Vanhaezebroucka. Wybitny taktyk, który poradził sobie na – jak określano Gent – cmentarzysku szkoleniowców. Hein był wcześniej specjalistą od pracy z małymi klubami, ze szczególnym uwzględnieniem Kortrijk, w którym taśmowo tworzył solidne ekipy, choć co rok były rozdrapywane przez możniejszych. Jego motto doskonale pokazuje jaki to charakter:
“Nie wierzę, że każdy ma swój limit. Każdy piłkarz zawsze może zrobić krok do przodu, a sprawić tak, to moje zadanie”.
Ale Vanhaezebrouck rok temu poszedł do Anderlechtu, zostawiając Gent osierocony. Tak to wstrząsnęło całym klubem, że Buffalo’s zaczęli sezon tragicznie. Na początku sezonu wycierali dno tabeli Jupiler League, wygrywając dopiero w siódmej kolejce. W Lidze Europy odpadli w trzeciej rundzie z austriackim Altach, czyli przeciętniakiem o mniejszym potencjale niż Jaga.
A przecież chwilę wcześniej wyniki w Champions League, rok później odprawienie Tottenhamu na wiosnę w LE.
Utrata Vanhaezebroucka to największa porażka Gentu w ostatnich latach. W klubie najchętniej zrobiliby z niego swojego Alexa Fergusona, ale chłop chciał iść tam, gdzie miał większe możliwości. O tęsknocie za byłym szkoleniowcem najlepiej niech zaświadczy fakt, że trenerem zrobili… jego byłego asystenta, Yvesa Vanderhaeghe.
Vanderhaeghe, 49 krotny reprezentant Belgii, był asystentem Heina przez cztery lata wspólnej pracy w Kortrijk. Gdy Vanhaezebrouck zostawił Kortrijk. Później wszedł z sukcesem w jego buty, robiąc z Kortrijk do grupy mistrzowskiej. W kolejnych sezonach dwa razy ta sama sztuka udała mu się w Oostende. Debiutancki sezon w Gent był naznaczony fatalnym początkiem, ale udało się go uratować. Chłop się nie spalił, niemniej znowu czeka go wyzwanie.
Teraz apetyty są niby większe, ale przecież trudno połączyć korzystną finansowo wyprzedaż z wynikami. Gent dopiero co sprzedał graczy za trzydzieści milionów euro, inwestując z tego “zaledwie” osiem baniek. Utracił przez to między innymi błyskotliwe skrzydła, Mosesa Simona i Samuela Kalu. Samuel Gigot i Stefan Mitrović stanowili podstawową parę stoperów. Kenny Saief pamiętał czasy Ligi Mistrzów.
Gent przyjął tego lata wiele ciosów.
Źródlo: transfermarkt
Ale taki jest profil klubu. To swoista stacja przesiadkowa dla zawodników. Gdy inni stawiają na szkolenie, akademię, Gent idzie drogą skautingową. Własna grupa zatrudnionych na etacie skautów to jedno, ale nie boją się też kierunku Midtjylland, korzystając choćby z narzędzi komputerowych takich jak SoccerLab, które tworzą ogromną bazę danych na temat graczy z różnych lig, a także dając wiele narzędzi analitycznych. Gent nie ma oporów, by sprowadzać z niebanalnych kierunków, taki Yaya Soumahoro przyszedł nawet z Tajlandii. W zasadzie żadna z metod nie jest im obca – powszechnie mówiło się, że Vanhaezebrouck ma spore kontakty i czasem po prostu wyciąga królika z kapelusza wedle własnego uznania.
Ich akademia nie jest na tym poziomie, co inne topowych belgijskich klubów. De Bruyne to przykład wspaniale symboliczny: w wieku 14 lat przeszedł do Genk, bo jest jasne, że to lepsza szkółka.
Najbardziej znani aktywni piłkarsko wychowankowie
Patrząc na to ilu Gent przyjęło tego lata ciosów, kibice klubu raczej zastanawiają się – kogo jeszcze kupimy? Pieniądze przecież są. Kadra na ten moment jest wyraźnie słabsza niż rok temu. Szok może nie aż taki, jak po utracie Vanhaezebroucka, ale wciąż może skutkować efektem w postaci falstartu. W lidze na razie przegrali ze Standardem Liege i zremisowali u siebie z Zulte Waregem. W dwa mecze stracili cztery bramki. Pracy jest co nie miara, a zespół jeszcze się nie zgrał.
Tak naprawdę należy śmiało zakładać, że Gent, aby wykorzystać cały potencjał posiadanej kadry, potrzebuje jeszcze ze dwóch miesięcy. Wtedy Jagiellonia miałaby problem. Ale teraz? To jest jeszcze niedojrzała drużyna.
W ataku mają dość utalentowanych zawodników, by poszaleć. Niebezpieczni szczególnie będą Japończyk i Yuya Kubo i szybki Jaremczuk, ale obrona zgrywa się zupełnie od zera, a tej formacji to nie służy. Tu będą do nadgryzienia, a Jagiellonia pokazała z Rio Ave, że wymiany ciosów wcale się nie boi.