Czerwony sen Liverpoolu cudownie trwa, a autostrada do tytułu właśnie została otwarta. Jeszcze tylko cztery punkty kontrolne, cztery niezwykle ważne sprawdziany i wszystko będzie jasne. Liverpool właśnie odprawił z kwitkiem Manchester City i mocno złapał kierownicę, za którą ze łzami w oczach usiadł Steven Gerrard. Dziś już wszystko zależy tylko i wyłącznie od podopiecznych Brendana Rodgersa. Cudowne momenty chwały po dzisiejszym triumfie za chwilę mogą zamienić w złoto. Po długich 24 latach korona może powrócić na Anfield.
Szczerze mówiąc, jeszcze nie ochłonęliśmy po tych zwariowanych 90 minutach. Bajeczny początek Liverpoolu wybił z głowy wszelkie przedmeczowe wątpliwości dotyczące ogromnej presji czy umiejętności. Brendan Rodgers mówił wprost: – Strach? Obawiając się czegoś takiego kupuje się bilet pierwszej klasy do porażki. Dziś Liverpool zdecydowanie nie przestraszył się mocarzy z Etihad. Zaczął agresywnie, po swojemu, w stylu, do którego przyzwyczaił nas w tym sezonie i którym kupił sobie sympatię kibiców w całej Europie. Dziś w modzie znów są ekipy z jajami, które charakterem dystansują krezusów. Jak Atletico w Hiszpanii. I jak Liverpool w Anglii. – Ł»adne pieniądze nie kupią tego, co czułem dziś w autobusie przyjeżdżając na Anfield – powiedział trener Liverpoolu. Zresztą, zobaczcie sami:
Mnóstwo było przed tym meczem wyliczanek, porównań i statystyk. Z jednej strony duet Suarez-Sturridge, z którym miał zmierzyć się Vincent Kompany. Z drugiej walka w środku pola płuc, mózgów i serc obu zespołów, czyli pojedynek Steven Gerrard vs Yaya Toure. A tymczasem we wszystko wmieszało się dwóch mikrusów, którzy skradli całe show. Najpierw z defensywą City zabawił się Sterling, który nim wpakował piłkę do siatki zdążył w polu karnym Harta rozbić namiot, rozpalić ogień, rozłożyć kocyk… i jak już wreszcie mu się znudziło, to załadował do pustaka. Gwoździa wbił za to grający koncertowe zawody zarówno w ofensywie jak i w defensywie Philippe Coutinho – wyrzut sumienia Interu Mediolan. W międzyczasie ze spektaklu wypisał się niestety Yaya Toure, którego z gry wyeliminowała kontuzja tuż po pierwszym kwadransie gry. City zanotowało więc zdecydowanie najgorszy początek meczu w tym sezonie za jednym zamachem tracąc najpierw gola, a chwilę później swojego najlepszego zawodnika. Jak to mówią: jak się wali, to od fundamentów.
Mimo to Manchester wcale nie musiał zejść na przerwę przy dwubramkowym prowadzeniu gospodarzy. Jasne, stracił kolejnego gola po dośrodkowaniu z rzutu rożnego Gerrarda i główce Skrtela, który odsadził tym samym w klasyfikacji strzelców Fernando Torresa (ha ha, siódmy gol Słowaka przy ledwie czterech Hiszpana). Pewnie, piłkarze z błękitnej części Manchesteru mogli przyjąć jeszcze przynajmniej dwie sztuki po uderzeniach Sturridge’a, Coutinho czy zwłaszcza Gerrarda, ale w samej końcówce pierwszej połowy wzięli się ostro do roboty, spychając „The Reds” do dość rozpaczliwej defensywy. Tlen mógł podłączyć choćby Kompany, który wcześniej zgubił krycie Skrtela przy drugim trafieniu dla Liverpoolu, ale piłkę z linii bramkowej wybili najpierw Sterling, a chwilę później Johnson. Na tym nie koniec, bo już kilkanaście sekund później w rolę strzelającego Belga wcielił się Fernandinho, ale tym razem na wysokości zadania stanął Mignolet.
Liverpool grał przed przerwą futbol z bajki i szkoda tylko, że w drugiej połowie perfekcyjnie wcielił się w rolę śpiącej królewny. Wystarczył kwadrans, by na Anfield powróciły koszmary z przeszłości. Machający rękami Suarez, wyprowadzający piłkę w juniorskim stylu Sakho, popełniający coraz większe błędy w defensywie Skrtel… To musiało się skończyć krwawą jatką. A że gościom do wyrównania strat wystarczyło ledwie pięć minut? Cóż, skoro polu karnym zamiast obrońców napotkali słupy, to frajerstwo musieli wykorzystać. Tak jak Sterling w pierwszej połowie, tak w drugiej dwukrotnie David Silva, który najpierw złapał kontakt, a później otworzył wynik na nowo po rykoszecie od nogi Glena Johnsona.
Wszystko nam się w tym meczu podobało (no, może poza brutalnym wślizgiem Hendersona, za który jak najbardziej słusznie pobiegł wcześniej pod prysznic). Od błyskotliwości Liverpoolu przez odrodzenie City aż po dramaturgię w samej końcówce, gdy goście rozpaczliwie próbowali uratować punkt po niespodziewanym golu na 3:2 Coutinho, który przybił w ten sposób pieczątkę pod swoim bardzo udanym występem. I aż szkoda nam tego Kompanego, bo gość jest obrońcą o jakim marzy każdy bramkarz świata, a dziś popełnił trzy błędy, z których każdy zakończył się golem dla odjeżdżającego Liverpoolu. Przyjemnie patrzyło się za to na szaloną radość piłkarzy i kibiców oraz na łzy marzącego jak nikt inny o mistrzowskiej koronie Stevena Gerrarda. Oj, dla takich chwil warto było włączyć dziś telewizor:
Przed piłkarzami Brendana Rodgersa cztery mecze – Norwich, Chelsea, Crystal Palace i na koniec Newcastle. Dziś przeskoczyli przepaść, zostały już tylko cztery kroki do nieba. I patrząc dziś na stworzony przez Irlandczyka team coś nam się wydaje, że oni już tego nie wypuszczą. A już na pewno nie wypuści tego wspomniany Gerrard, który tuż po końcowym gwizdku dosadnie przemówił do drużyny.
Właśnie dla takich ludzi wymyślono futbol.
***
Długo głową w mur waliła bezbarwna Chelsea, która po hicie na Anfield zaserwowała nam dość ciężkostrawny deser. Niby liga ta sama, niby stawka również, bo przecież gra ciągle idzie o mistrzostwo, a długo wydawało się, że podopiecznym Jose Mourinho po prostu brakuje chęci. Chęci i jakichkolwiek argumentów. I to mimo gry w przewadze już od 16 minuty, gdy za drugą żółtą kartkę bilecik do szatni przedwcześnie odebrał Chico Flores. Scenariusz niemal idealny – 75 minut w przewadze i miażdżąca różnica na poziomie piłkarskich umiejętności. Nic tylko wziąć się do roboty, podkręcić tempo i zaaplikować kilka sztuk dla spokoju. No, to tyle w teorii, a teraz praktyka w wykonaniu Chelsea:
– leniwa, senna wręcz gra
– brak choćby kilku poważnych okazji bramkowych
– standardowa indolencja strzelecka pod bramką rywala
Miał dwie piłki na nodze w pierwszej połowie Salah, trudno uzgodnić, która lepsza, ale z obu nie potrafił zrobić użytku. Najpierw tylko musnął słupek po wyłożeniu patelni na jedenasty metr, a tuż przed przerwą, po bardzo ładnej zespołowej akcji, wywalił piłkę w buraki. Wypada tylko podziękować Samuelowi Eto’o, którego jeszcze większe niechlujstwo po przerwie w polu karnym Vorma przysłoniło nieco wybryki Egipcjanina. Podczas gdy w ofensywie bryndza, swoje musiał zrobić za to Petr Cech, który najpierw efektownie sparował nad poprzeczkę uderzenie głową Bony’ego, a w końcówce meczu instynktownie wybił groźne dośrodkowaną piłkę przez Jonjo Shelveya, ratując tym samym trzy „oczka” dla gości.
Nie ma co ukrywać: niewiele w tym meczu udawało się ekipie z Londynu. Właściwie, to… nie udawało się nic. Nawet kontry piłkarze ze Stamford Bridge partaczyli koncertowo, choć do dyspozycji mieli przecież Salaha, Williana i Oscara. Obrazu przeciętniactwa dopełnia fakt, że gola na wagę trzech punktów – przy wydatnej pomocy Michela Vorma – strzelił zupełnie niewidoczny Demba Ba, dla którego był to… czwarty ligowy gol w tym sezonie. Zabawne, niby ciągle krytykowany (słusznie), niby traktowany jak niewypał (tym bardziej słusznie), a tu nagle w tydzień najpierw ratuje Ligę Mistrzów, a później szanse na mistrzostwo Anglii. Wszystko rozstrzygnie się więc 27 kwietnia na Anfield.
