15 sierpnia w Tallinie odbędą derby Madrytu, które rozstrzygną o tym, kto w 2018 roku sięgnie po Superpuchar Europy. Cokolwiek powiedzieć, jedno z najbardziej prestiżowych piłkarskich trofeów na Starym Kontynencie. Zagrają przeciwko sobie zwycięzca Ligi Mistrzów i Ligi Europy, a mecz poprowadzi… Ekipa z Polski. Tak – ci sami ludzie, którzy narozrabiali ostatnio w starciu Lechii ze Śląskiem. Szymon Marciniak, Paweł Sokolnicki i Tomasz Listkiewicz. Trudno powiedzieć, żeby była to dla nich nagroda za ostatnie występy.
Raczej szansa, żeby się zrehabilitować. Udowodnić swoją klasę, w którą ostatnimi czasy można było powątpiewać.
Biorąc pod uwagę, jak słabą passę ma teraz najwyżej notowany polski arbiter, decyzja o przyznaniu mu tak ważnego meczu jest mimo wszystko odrobinę szokująca. Superpucharowe starcia prowadzili w ostatnich latach naprawdę najwięksi arbitrzy. Mazic, Rocchi, Clattenburg, Eriksson… Elita, ulubieńcy UEFA. Wychodzi na to, że Polak też niezmiennie się do europejskiej czołówki zalicza. I został wystawiony na próbę charakteru.
Można z przekąsem powiedzieć, że akurat w europejskich rozgrywkach klubowych Marciniak powinien czuć się jak ryba w wodzie. Ostatecznie nie funkcjonuje w nich VAR, a to właśnie wokół współpracy polskiego sędziego z wozem wideoweryfikacji narosło najwięcej kontrowersji. Ale to też nie takie proste. Niepokojąca seria dużych baboli Marciniaka zaczęła się chyba właśnie w Champions League.
Polak nie popisał się w 1/8 finału, prowadząc rewanżowe starcie Tottenhamu z Juventusem. Kolejnego spotkania w tych elitarnych rozgrywkach już nie dostał. Do tego doszły coraz słabsze występy na boiskach ekstraklasy, zaś kulminacja marnej formy naszej międzynarodowej trójki sędziowskiej przypadła niestety na mistrzostwa świata w Rosji. Kompletnie uwalony mecz Szwedów z Niemcami zaowocował przedwczesnym powrotem do domu, choć aspiracje Marciniaka sięgały nawet gwizdania podczas finałowego starcia mundialu.
Skończyło się na fazie grupowej. Bolesny prztyczek w nos.
Jakby tego było mało, kolejny sezon ekstraklasy również zaczął się pod znakiem potężnych pomyłek. Mecz Lechii ze Śląskiem to był festiwal kontrowersji ze strony arbitra z Płocka. Wydawać by się mogło, że Marciniak potrzebuje raczej chwili odpoczynku, a nie jeszcze większej presji i jeszcze większej odpowiedzialności.
Jednak przełożeni Polaka chyba kombinują inaczej. Rzucają go w tej chwili na głęboką wodę. Robią to z premedytacją, znając jego ambicję i pewność siebie, która zresztą, na jego nieszczęście, przepoczwarza się niekiedy w szkodliwą butę i boiskową arogancję. Teraz Marciniak stanie przed prawdziwym wyzwaniem – musi spuścić z samego siebie trochę powietrza i powrócić do korzeni. Znowu być tym bystrookim, rozważnym, czującym zawodników arbitrem, który szczebelek po szczebelku wdrapywał się na szczyt.
Wersja z ostatnich miesięcy, przekonana o własnej nieomylności, powinna jak najszybciej pójść w odstawkę. Dla dobra samego Marciniaka i jego załogi.
Tym bardziej, że sprawdzian czeka Polaków naprawdę niebagatelny. Prestiż starcia o Superpuchar to jedno, jednak mamy tutaj dodatkowo do czynienia z potyczką derbową. Atmosfera meczów Realu z Atletico przypomina wysuszony na wiór las w trakcie czterdziestu stopni upału. Arbiter zaś jest w takich okolicznościach leśnym wędrowcem, który trzyma w ręku pudełko zapałek. Wystarczy jeden rzucony niedopałek, jeden faul podyktowany w złą stronę albo przegapiona żółta kartka i wszystko może pójść z dymem. Mecz wymknie się spod kontroli, tak jak Szwecja – Niemcy.
Wierzymy, że Marciniak, Sokolnicki i Listkiewicz udźwigną tę presję. Zaufaniem centrali wciąż się cieszą, to wydaje się w tej sytuacji jasne. Serio – oni nie przez przypadek zaszli aż tak wysoko. Ale jeżeli umoczą tę wielką klasówkę, jaka ich czeka w Tallinie… Cóż, wówczas na ten naprawdę najwyższy poziom – jakim jest, dajmy na to, finał Ligi Mistrzów – mogą się nie dostać już nigdy. Zdaje się, że zostali potraktowani wedle klasycznej, sowieckiej zasady: “ufać znaczy sprawdzać”.
fot. FotoPyk