Dzisiejszy dzień każe nam zakrzyknąć jeszcze raz, jeszcze głośniej: popieramy tę reformę i chcemy więcej! Jeśli komukolwiek przyjdzie do głowy powrót do poprzedniego systemu – niech się nie waży! Niech nikt nie waży się podnosić ręki na zasady panujące w tym sezonie. Wreszcie są emocje, wreszcie jest poważna walka na każdym stadionie (no, prawie – za wyjątkiem Bydgoszczy). A teraz jakże potrzebny – tak, tak – podział punktów i tłuczemy dalej, znowu na serio, znowu o wszystko. Zabijcie nas, ale nie dostrzegamy ani jednej wady obecnych zasad, a wszelkie propozycje modyfikacji, które do nas docierają, naszym zdaniem tylko by zepsuły to, co dobre.
Już wiemy, kto zagra w grupie mistrzowskiej, a kto w spadkowej. Celu nie zrealizowała Jagiellonia. Wszystko układało się po jej myśli na innych stadionach, ale jeszcze trzeba było wygrać na własnym – z żenującym Piastem Gliwice. To jednak okazało się ponad siły białostocczan. Wprawdzie mieli okazję, by mecz wygrać (główka Balaja!), ale generalnie zrobili zdecydowanie za mało. Gdy przyjeżdża do ciebie Piast i gdy grasz o dużą stawkę, to musisz go po prostu rozstrzelać. Pach, pach, pach. Ł»adnego męczenia buły do samego końca, sprawa powinna być rozstrzygnięta przed przerwą. Jednak mimo wszystko – bardzo dobrze się stało! Jeśli ktoś miał do czołowej ósemki się nie załapać, to wspaniale, że na lodzie została właśnie Jagiellonia. A to dlatego, że byłaby w grupie mistrzowskiej dzięki walkowerowi uzyskanemu za mecz z Legią. Rozstrzygnięcia przy zielonym stoliku ostatecznie nie wpłynęły jednak na kolejność w ligowej tabeli.
Probierz w kilka dni zdołał pogrzebać szanse „Jagi” na dwóch frontach – zarówno w Pucharze Polski, jak i w lidze. Oczywiście nie mamy pojęcia, czy Piotr Stokowiec poradziłby sobie lepiej – całkiem możliwe, że nie – ale skoncentrujmy się na faktach. „Trener przechodni” miał dwa podejścia, by dla Jagiellonii jeszcze najbliższe tygodnie były bardzo ważne. I oba zawalił. Ma prawo zasłaniać się poprzednikiem, ale będzie tak słabe. Tak samo słabe jak przeskakiwanie z jednego klubu do drugiego, w takim tempie i stylu.
Cel zrealizowała więc Lechia Gdańsk, mimo porażki we Wrocławiu, a i Górnik Zabrze ostatecznie obronił się przed spadkiem, chociaż przecież robił wiele, by dokonać niemożliwego: stoczyć się z pozycji wicelidera do niższej ligi. Zabrzanie dzisiaj byli tak samo żałośni, jak przez całą wiosnę – trener Dankowski i jego pomagier Robert Warzycha ciągle czekają na pierwsze zwycięstwo i coraz bardziej można odnieść wrażenie, że jak ktoś im w końcu jakieś punkty podaruje, to tylko z litości. Innych argumentów, zwłaszcza sportowych, zdecydowanie nie widać. Lech dzisiaj miał mniej więcej takie problemy ze zwycięstwem w Zabrzu, jak normalny człowiek z obsługą parkometru. Czyli czasami trzeba się chwilkę zastanowić, ale każdej średnio rozgarniętej osobie ostatecznie udaje się wydrukować odpowiedni kwitek.
Gdyby to był klasycznie rozgrywany sezon, to właśnie piłkarze Legii odbieraliby medale, oblewali się szampanami, a później łajdaczyli na mieście. Ale to klasyczny sezon nie jest, więc przed nami jeszcze siedem smakowitych kolejek. Na razie – na górze bez zmian. Warszawski zespół znowu wygrał lekko, łatwo i przyjemnie, czyli dokładnie tak samo jak goniący ją Lech Poznań (chociaż im dłużej goni, tym większą ma stratę – więc czy to w ogóle można nazwać pogonią)? W ostatniej kolejce sezonu przy Łazienkowskiej czeka nas starcie tych dwóch drużyn – albo zagrają już o pietruszkę, albo jeszcze o mistrzostwo. Wiele osób przepowiadało Legii, że zatrudnienie Henninga Berga zniweczy wszystko, co wypracował Jan Urban, a tu niemiła dla tych fachowców niespodzianka: Berg nie przegrał ani jednego meczu (walkowera nie liczymy) i powiększył przewagę nad wszystkimi rywalami w walce o tytuł. Oczywiście, niektórzy rywale z walki o cokolwiek eliminowali się sami – np. Wisła Kraków, która notuje najgorszą serię w XXI wieku i dzisiaj przegrała z Podbeskidziem Bielsko-Biała.
Już powróciły okrzyki, że Franek Smuda czyni cuda i faktycznie: wiosna potwierdziła zdolność tego szkoleniowca do dokonywania rzeczy niebywałych. Bo kto by się spodziewał, że wiosną Wisła nie wygra siedmiu kolejnych spotkań, a Paweł Brożek w 2014 roku nie tylko nie strzeli żadnego gola, ale też będzie miał problem z oddaniem jakiegokolwiek strzału?
Fot. FotoPyK