– Pele miał 45 lat, jak grał w Cosmosie. Sztycha nie mógł zrobić. A my, zawodnicy Kazia Górskiego w takim wieku to z pierwszoligową drużyną potrafiliśmy wygrać – zaczyna opowieść Stanisław Terlecki, do którego przedzwoniliśmy z pytaniem o jedenastkę kumpli. Były reprezentant Polski, zmarnowany talent. Człowiek zapomniany, a przecież dzielił szatnię z Beckenbauerem i Neeskensem. – Wiesz, jak w szkole siedziałem z kolegą w ławce to co chwilę układaliśmy takie jedenastki. Każdego kontynentu. A potem ja z nimi grałem, z tymi największymi! Byłem w wielkim świecie. Byłem w Cosmosie.
– Sam mogę wybrać ustawienie?
Tak, kogo dajemy do bramki?
– Lepszego od Jasia Tomaszewskiego nie było. Kto się czubi, ten się lubi. A jest też takie przysłowie, że w drużynie jest dwóch wariatów: bramkarz i lewoskrzydłowy. Potem się to wszystko unormowało. Jasiu był mecenasem dla młodych talentów. Wszystkim pomagał. Na treningach, jak Leszek Jezierski, robił gierki, to w ataku grywał. Był świetnym bramkarzem hokejowym, świetnym w piłce ręcznej. Ja na Wembley piłki mu podawałem! Byłem podawaczem.
***
Na prawej Antek Szymanowski i koniec kropka. Facet nie do przejścia. Sam widziałem to po swoich nogach, jak próbowałem go mijać. Dalej dwójka – Beckenbauer, Ł»muda. Władek jak się z kimś zetknął, to trzy metry dalej się leciało. Mnie to zawsze ciekawiło, że im lepsi piłkarze, tym bardziej skromni. Beckenbauer taki był. On nie nazwał siebie baronem, księciem, czy kimś takim. To był Cesarzy wybrany przez ludzi. W Cosmosie ściągnął sobie taki przyrząd, który przypominał twierdzę szyfrów. Półtorej godziny ćwiczył przed treningiem. Jakieś biodra, kolana, stawy skokowe. Jak ktoś mi mówi, że ta Ameryka to była liga rentierów, to mi się śmiać chce. Cruyff przyjechał spłukany, bo go menedżer na cztery miliony oszukał. Za kilka lat Maradona za siedem przechodził. Takie pieniądze. I on, ten Cruyff wrócił z Ameryki do Holandii i powiedział, że nie chce żadnych pieniędzy, że jeśli 25 tysięcy ludzi przyjdzie na stadion, to on chce jakąś tam różnicę. I tak zaczął grać, że dwa razy z rzędu mistrzostwo zdobyli. A stadion Feyenoordu był wtedy największy. Neeskens mi to opowiadał! Ja też wróciłem ze Stanów i podpisałem kontrakt z Legią. 34 lata miałem, to było moje największe marzenie. Ale dobra, nieważne. Na lewej Adam Musiał. Był najlepszym lewym obrońcą. BYŁ, bo potem niestety kupił sobie nowe BMW i miał ciężki wypadek. Póki nie było tego wypadku, to ja lepszego nie widziałem.

W pomocy zacznijmy od Neeskensa. Słowiański typ przy barze. Od razu nić porozumienia złapaliśmy. Zaprzyjaźniliśmy się. Tyle, co ja od niego usłyszałem… Boże, aż dziwię się, że żadnego pamiętnika nie napisał. Zawodnik wszechstronny, ale poza boiskiem – nigdy bym nie powiedział, że to Holender. Ciągle sobie jaja robił. Wypić mógł, ale jak wychodził na boisko to klasa. Te jego słynne karne, przecież on to wytrenował! Uderzenie w środek bramki, pół metra pod poprzeczkę. Samo to nie przyszło. A jak kogoś krył indywidualnie, to na piętnaście centymetrów. Jak w NBA. Niektórzy z Maradoną łącznie mocno posiwieli. To nie była piłka, jak u nas w lidze, że wychodził prezes i mówił: „Róbta, co chce ta i wygraj ta!”. Ten człowiek dostawał zadanie i tak jak na wojnie, trup ścielił się gęsto. Miał takie uderzenie, że na bosaka przekopywał całe boisko.
Dalej Jugol Bogicević z Cosmosu i dwójka Deyna – Boniek. No tak, Bońka muszę dać. Pokazał, co można zrobić jak się wyjeżdża za granicę w wieku 25 lat. Inni musieli czekać w nieskończoność. Kazik miał 32 lata jak wyjechał i to jeszcze grał na skrzydle. Co ja tam historie słyszałem… On jak poszedł do tej Anglii, to negocjował kontrakt, a pod stołem prezesa jego 5-letni syn bawił się klockami. Tak wyglądał jego menedżer. Mieszkaliśmy blisko z siebie. On w San Diego, ja w San Jose. To jak z Warszawy do Łodzi. Oj, ile rozmów odbyliśmy… Ile wieczorów przesiedzieliśmy. Nocne rozmowy Polaków. Stół zastawiony tak, jakby cała drużyna miała przyjść, a to tylko dla nas. Po pięciu godzinach musiałem go odwieźć na lotnisko. Jechałem pół godziny, dobrze się czułem. Ale potem wracałem pięć… Taka to żołnierka była. Jak w jednym z wierszy: „Jestem młody, piękny, a co przyniesie jutro… To tak jakby stało się przed ogromną ścianąâ€¦ A napijmy się, bo niewiadomo co za tą ścianą zobaczymy i kogo spotkamy”. Taką mieliśmy filozofię. Z tym, że każdy dbał o to, by nie wypaść. Bo konkurencja była ogromna.
A Boniek? W tej biografii, którą napisałem z Rafałem Nahornym dużo ciepłych słów o nim powiedziałem. Mówiłem Rafałowi: ja nikogo nie chcę oskarżać, to ma być na wesoło. Ale niestety prawda boli, jestem historykiem z wykształcenia. Fakty to fakty. No i trudno. Pióro ostrzejsze od miecza, jak to mówią. Ludzie się nie odzywają, bo ktoś im 30 lat temu napluł do zupy. Ale daję go do jedenastki. Piłkarzem był wybitnym, jeden z najlepszych duetów stworzył z Platinim. Ja kiedyś nie rozumiałem, co to znaczy wyrażenie „cechy wolicjonalne”. Ale potem na przykładzie Zbyszka zobaczyłem. On w 30 minut w brydża nauczył się grać, języki chłonął. Miał charyzmę.
***
W ataku dwójka Lato – Szarmach. Kolega z Legii pojechał grać przeciwko Andrzejowi, to po pięciu minutach podbiegał do ławki i mówił: zabierzcie mnie albo tego zwierzaka. Szarmach się nie cackał. Kiedyś Jacek Gmoch, którego uważam za bardzo dobrego fachowca, pojechał go obserwować. Krótkie podania, długie, przerzuty, dystans przebiegnięty itd. Zszedł potem wściekły, bo dowiedział się, że Andrzej przebiegł 622 metry… Ruszał się tylko na polu karnym. I mówi: wypieprzamy go! – Ale panie trenerzy, panie trenerze. On właśnie dwie bramki strzelił! No i zrobiła się cisza.
A Grześ jak to Grześ, gęba roześmiana. Mieliśmy iść do Wysokiej Komisji PZPN-u.
– Grzesiu, idziesz na pierwszy ogień. Dosłownie
– Co to znaczy dosłownie? Jak to na pierwszy ogień?!
– Bo przewodniczący ma na imię Bomba!
No i Grześ wszedł, a potem pytania: „co wy się tam śmiejecie, towarzyszu?”. A on dalej swoje.
Śmieszyło go wszystko. Bomba też.
Wysłuchał PAWEŁ GRABOWSKI