Koniec sielanki w europejskich pucharach! Szybko, co nie? Do stolicy Polski przyjeżdża Spartak Trnava, kolejny rywal warszawian na drodze do Ligi Mistrzów. To już nie będzie tak lajtowe spotkanie, a tym bardziej cały dwumecz, jak z Cork City. Starcia z Irlandyczkami w ogóle trudno uznawać za miarodajne. Teraz – co innego. Bo o ile rywal z najwyższej półki nadal nie jest, to już na poziomie, którego lekceważyć nie można. Zastanawiamy się więc – na jakie aspekty we własnej grze powinna uważać Legia? Ile pięt achillesowych posiada? A z drugiej strony aż tak wielkimi sceptykami nie jesteśmy, wszak ekipa Klafuricia ma też parę atutów, którymi może postraszyć Słowaków. Rzućmy zatem okiem na jej największe bolączki oraz atuty.
NAJWIĘKSZE BOLĄCZKI
– Nowe ustawienie
Czasem odnosimy wrażenie, że w czym jak w czym, ale w komplikowaniu sobie życia to nasi ekstraklasowi trenerzy są absolutnymi mistrzami. Weźmy na przykład to słynne ustawienie z trzema środkowymi obrońcami. Dopiero co byliśmy świadkami kabaretu w reprezentacji w związku z przejściem do gry trójką stoperów. Maciej Rybus podkreślał, iż zawodnicy nie rozumieli specyfiki gry w tym stylu, co selekcjoner określił lapsusem językowym. Ale jak widać problem jest szerszy. Bo to samo próbuje się ciągle zaimplementować w klubach i też mało komu wychodzi. Tym razem na taki wariant zdecydował się Dean Klafurić. Efekt? Bardzo podobny, o czym świadczy chociażby niedawna wypowiedź Michała Kucharczyka. – Jesteśmy ludźmi i pewnych rzeczy nie da się nauczyć od razu. Nie od razu człowiek potrafi pisać, czytać. Potrzeba czasu. Tak samo jest z nauką nowego systemu. Dajcie nam trochę czasu, a pokażemy, że Legia Warszawa potrafi grać w takim systemie (cytat za legia.net) – mówił skrzydłowy. Pytanie, czy warto czekać na efekty, czy może jednak wrócić do nieco prostszych, już sprawdzonych metod i działać w ich obrębie, udoskonalać je, a nie wywracać strategię do góry nogami? Ekstraklasa to jeszcze jak cię mogę, da się w niej odrobić ogromne straty, co pokazały poprzednie sezony. Gorzej z eliminacjami do europejskich pucharów, gdzie usilne szukanie kwadratowych jaj może skończyć się co najwyżej znalezieniem eurowpierdolu.
– Wyjątkowo słaba gra obronna
Ta kwestia wynika bezpośrednio z wyżej opisanej. Najbardziej zagubieni w nowym systemie są wszyscy ci, którzy muszą bronić dostępu do bramki. Zauważają to praktycznie wszyscy przeciwnicy. Na przykład Zbigniew Smółka, trener Arki Gdynia, który zauważył, że ostatnią drużyną, która na stadionie Legii wbiła jej trzy sztuki, była Borussia Dortmund. Nie była to do końca prawda, bo po drodze ta sztuka udała się jeszcze Ruchowi, ale i tak wymowne. Tymczasem w ostatni weekend udało się to również Zagłębiu Lubin. TRA-GE-DIA. Skalę problemu dodatkowo można podkreślić faktem, iż na przykład w grupie mistrzowskiej poprzedniego sezonu, w siedmiu ostatnich kolejkach Legia straciła pięć goli. A przecież i tak przeciwnicy nie wykorzystali wszystkich swoich sytuacji. Ci z Lubina dziwili się ponoć, że warszawianie zostawiają im aż tak dużo miejsca. I faktycznie, szczególnie kiedy patrzyliśmy na boczne sektory, zastanawialiśmy się – czy to nadal boisko, czy dwa pasy startowe? Praktycznie każda bramka stracona przez Legię wynikała z akcji, która rozpoczynała się na jednej czy drugiej flance. Vesović, Hlousek oraz Kucharczyk, którzy występowali w roli wahadłowych, zawsze byli jakoś zamieszani utraty goli, prokurując groźne akcje swoimi błędami. Trudno oczekiwać dobrych wyników, kiedy marnuje się nawet tak komfortowe szanse.
– Nieskuteczność w ataku
W pewnym sensie rozumiemy postawę Klafuricia, który po meczu z Zagłębiem mówił, iż to nie nowy system jest najbardziej winny porażce z Zagłębiem, tylko piłkarze. No i faktycznie, trudno tłumaczyć niewłaściwą taktyką marnowanie kolejnych szans na potęgę. Gdyby Legioniści w ogóle nie tworzyli sobie sytuacji do strzelenia gola – ok, wtedy można byłoby mówić o wyjątkowo błędnej strategii. Było jednak zupełnie inaczej. Prześmiewczo rzecz ujmując – “gdyby to warszawianie strzelali do Tupaca Shakura, raper miałby dziś 47 lat”. Nawet my łapaliśmy się momentami za głowy, a co dopiero kibice, kiedy patrzyli, jak ich pupile marnują kolejne okazje. Sam Kasper Hamalainen miał trzy, kolejne zaś Vesović, Cafu czy Mateusz Żyro. Fin przyładował w słupek, a pod koniec spotkania wysoko w trybuny mając przed sobą tylko golkipera. Cafu minął Hładuna, a potem przyładował prosto w stojącego na pustej bramce Dziwniela. Żyro z kolei zamykał genialne dośrodkowanie, był bez krycia, lecz nogę dostawił tak, że piłka poszybowała wysoko nad poprzeczką, choć uderzał z kilku metrów.
NAJWIĘKSZE ATUTY
– Gra „za kołnierz”
Czytając wypowiedzi Deana Klafuricia dochodzimy do wniosku, że gość zdecydowanie częściej widzi szklankę do połowy pełną. Co więc pozytywnego może wynieść z ostatnich spotkań, a szczególnie z przegranej batalii z Zagłębiem Lubin? Przede wszystkim to, jak umiejętnie jego podopieczni potrafili zaskakiwać przeciwników długimi zagraniami. Daleko im było do lag a’la Piotr Świerczewski, czyli ładowanych na chaos. Nie, dało się zauważyć, że jest w tym głębszy plan, by wysuniętych obrońców rywala jak najczęściej męczyć prostopadłymi podaniami „za kołnierz”. Właśnie w ten sposób warszawianie tworzyli największe zagrożenie pod bramką Hładuna. A dokładnie dorzucić futbolówkę w ten sposób – czyli na jakieś 40-60 metrów – to naprawdę jest sztuka. Najlepiej pod tym względem spisywał się Mateusz Żyro, chociaż Remy czy Phillips też parę razy pokusili się o tego typu zagranie. Co prawda Francuz dziś nie zagra, jednak nawet pomimo tego Legioniści powinni nadal próbować tego typu ataków.
– Rezerwy do wyzwolenia w ofensywie
Od dawna wszyscy związani z Legią tęsknią za duetem Prijović-Nikolić, ale kto by ostatnio do klubu nie przychodził, ten w ogóle nie był w stanie nawiązać do tych starych, dobrych czasów. Dopiero teraz jednak wydaje się, iż warszawianie znaleźli godnych następców tamtej dwójki. Co prawda może nie nastukają tyle samo goli, aczkolwiek nie wydaje się, aby obaj mieli okazać się wtopami na miarę Necida czy Sadiku. A piszemy o nich w tandemie, ponieważ Dean Klafurić zamierza ponoć uczynić z nich dwóch podstawowych napastników, a nie zrobić z nich bezpośrednich konkurentów. Na razie jednak spędzili razem na boisku bardzo mało czasu, mniej niż połowę meczu w Superpucharze Polski, lecz w perspektywie najbliższych tygodni proporcje na pewno będą się zmieniały. Kwestia tego, aby Carlitos nadrobił zaległości, ponieważ nie przepracował z zespołem całego okresu przygotowawczego. Ich indywidualne umiejętności było jednak widać już ostatnio w starciu z Zagłębiem, kiedy weszli na boisko z ławki i znacznie rozruszali ofensywę Legii. Co prawda do comebacku nie doprowadzili, lecz dali sygnał, iż w już niebawem staną się pełnowartościowymi napastnikami.
– Arek Malarz
Szczerze podziwiamy tego faceta już od dłuższego czasu. Ma już 38 lat na karku, ale napisać o nim, że przeżywa drugą młodość, to jak nie napisać nic. Zaryzykujemy stwierdzenie – obecnie Malarz gra tak zwaną „życiówkę”. Już w poprzednim sezonie wielu ekspertów oraz kibiców wskazywało go jako najważniejsze ogniwo drużyny. Albo raczej najbardziej stabilne, solidne ogniwo. I faktycznie, trudno było zliczyć wszystkie punkty, które wybronił swojemu zespołowi w Ekstraklasie. Nie bez powodu uznano go najlepszym golkiperem Ekstraklasy. Tym razem dzieje się praktycznie to samo. Bo nawet jeśli Legia traci furę goli, do Arka akurat pretensji mieć nie można. Ba, bez niego to dopiero byłaby katastrofa! Można nawet poddać w wątpliwość, czy podopieczni Klafuricia przeszliby do kolejnej rundy eliminacji do Ligi Mistrzów, ponieważ nawet w starciach z Cork City bramkarz ratował im tyłki. To wszystko chyba dzięki jego sile mentalnej, ponieważ nawet ostatnie traumatyczne przeżycia nie zachwiały jego formą. Chociaż fizycznie też przygotowany jest świetnie. Skrócił urlop, wszak uznał, że aż tydzień odpoczynku nie jest mu potrzebne, a teraz jako jeden z niewielu zawodników w drużynie cieszy się, iż będzie mógł występować co trzy dni.
Fot. FotoPyK