Jakby nie patrzeć – po całym tym dniu suchara i męczenia buły fajnie było w końcu zobaczyć facetów, którzy nie zamierzali robić sobie głupkowatych żartów. Faule, przepychanki, piękne gole – im dalej w głąb tegorocznej fazy Ligi Mistrzów, tym naturalnie ciekawiej. Pomimo wszystkich gromów jakie spadają zewsząd na Manchester United – Anglicy pokazali dzisiaj niespodziewanie, że nie są jeszcze kompletnymi leszczami. Nie wiadomo jednak, kto sprawił dziś większą niespodziankę – oni w remisowym starciu z Bayernem (1:1), czy Atletico, które wciąż gra jak z nut. Owszem, niby przyzwyczaiło do kapitalnej formy przez cały sezon, ale dziś zremisowało 1:1 z Barceloną na wyjeździe i to… bez Diego Costy, który szybko opuścił boisko. Stąd wielkie słowa uznania.
Maestria. Dwa wyśmienite gole, dwie dramatyczne kontuzje, dwie drużyny, które przez dziewięćdziesiąt minut nie stanęły choćby na sekundę. Bajeczny Iniesta, nieprawdopodobny Diego (i to nie Diego Costa!), fruwający Courtois i tempo, które przedłużyło bajkę z Santiago Bernabeu, gdy Real Madryt kilkanaście dni temu stworzył wraz z Barceloną jedno z największych widowisk… tej dekady? Tego wieku? Dziś oglądaliśmy mniej goli, dziś było mniej okazji, ale napięcie, odczuwalne nawet dla bezstronnych kibiców, niemal wytatuowane na czołach wszystkich bohaterów dzisiejszego show na tym samym, nieludzkim poziomie.
Każda strata, nawet na czterdziestym metrze, pachniała kolejną świetną akcją, kolejnym podaniem rozrywającym defensywę Atletico, albo kontrą, czy nawet samym zalążkiem kontry, mrożącej krew wszystkim kibicom zgromadzonym na Camp Nou. Mając świadomość, że najmniejszy, pozornie niegroźny błąd może kosztować gola, przegrany dwumecz i odpadnięcie z Ligi Mistrzów, mając świadomośc, że gra lider hiszpańskiej La Liga z aktualnym mistrzem – ten fenomenalny popis futbolu smakował jeszcze lepiej. A trzeba przyznać, że co kilkadziesiąt sekund każdy koneser mógł cmokać z zachwytu – czy to po poświęceniu defensorów Atletico, którzy bronili stopami, udami, klatką piersiową i głową, czy to po kolejnych zagraniach rodem z bajek o Tsubasie Ozorze, gdy Iniesta w magiczny sposób wyszukiwał drogę dla podań między ośmioma zawodnikami Atletico.
Dla tych, którzy stawiają na emocje – już kontuzje Pique i Diego Costy rozpoczęły prawdziwą ucztę, a końcówka, gdy Barcelona praktycznie zamknęła rywali w „szesnastce” była dla nich spektaklem z kategorii „must-watch”. Dla tych, którzy wolą „momenty” – kapitalny gol Diego albo asysta Iniesty. Zachwyceni powinni być jednak również specjaliści od taktyki – to bowiem, jak reagował na wydarzenia boiskowe Diego Simeone, jak rozpracował grę Barcelony, jak wyłączył na długie fragmenty Messiego, ale i jak zmotywował i natchnął swoich zawodników zasługuje na najwyższe uznanie. Wystarczy przejrzeć nazwiska, wystarczy posłuchać ekspertów, jak choćby Zbigniewa Bońka. – Atletico nie ma wielkich piłkarzy, ale ma wielką drużynę – napisał na Twitterze. Dopowiedzieć można – i wielkiego, naprawdę wielkiego trenera, który właśnie udowodnił, że da się nie przegrać na Camp Nou.
Szkoda, że ten mecz zakończył się już po dziewięćdziesięciu minutach, ale tym większe apetyty – w tym sezonie bój Atletico z Barceloną potrwa jeszcze przynajmniej 180 minut – najpierw mecz rewanżowy, a następnie wielki finał La Liga w ostatniej kolejce ligi hiszpańskiej. Jeśli utrzyma się to wszystko na tym poziomie, a kolejne emocje dorzuci jeszcze trzeci muszkieter czyli Real – Hiszpania zdominuje piłkarskie dyskusje kwietnia i maja.
Aha. Gol Diego. My chyba przestaniemy wpatrywać się w ten gif dopiero kilka minut przed jutrzejszą LM…

***
Manchester United – Bayern Monachium 1:0. Nie, to nie prima aprilis. Taki wynik widniał na tablicy świetlnej na Old Trafford przez dobre 9 minut. Potem Bayern zgodnie z przewidywaniami wyrównał, ale jednak można mówić o pewnych jajach. Absolutna potęga, zespół napakowany gigantami nie podołała na terenie, na którym od dłuższego czasu poważne zespoły robią, co chcą. Jak choćby Liverpool i Man City, które w ciągu miesiąca zapakowały tam łącznie sześć bramek.
Na zdrowy rozum to nie miało prawa się udać. Wyjaśnianie powodów można zamknąć w dwóch słowach: van Persie. Holender, pogromca Olympiakosu z poprzedniej rundy, nie grał z powodu kontuzji (odpada też z rewanżu), a w jego miejsce oglądaliśmy jak zwykle elektrycznego Welbecka. Chłopak może i ma talent, może i duży potencjał, ale jest tak nieobliczalny, że nawet sam nie jest w stanie przewidzieć własnych zachowań. Kiedy wychodził oko w oko z Neuerem mógł zrobić wszystko i wybrał najgorszą możliwą opcję. Lob godny anemika ledwie odłączonego od kroplówki odbił się od prawej dłoni niemieckiego bramkarza.
Co zrozumiałe, w transmisji Tomasz Smokowski twierdził, że to mogła być najgroźniejsza akcja „Czerwonych diabłów” w całym meczu, ale – o dziwo – wyszedł im jeszcze rzut rożny. Już po przerwie Vidić pokazał, co to znaczy wygimnastykowane ciało, kiedy odchylony pod dziwnym kątem przywalił z bańki nie do obrony. Euforia nie trwała długo, Bayern wrócił po bramce Schweinsteigera, ale najważniejszy dla Anglików jest fakt, że nie mają się czego wstydzić. I znów pozostaje im drobna nadzieja, że z Niemcami da się wygrać mimo wszystkich przeciwieństw losu – dokładnie tak jak w 1999. Zwłaszcza, że ten, który dzisiaj wyrównał stan rywalizacji ominie drugie spotkanie, bo w końcówce wyleciał za drugą żółtą…