Pierwsza kolejka nowego sezonu już prawie za nami i z przykrością musimy stwierdzić, że zabrakło w niej piłkarzy, którzy oczarowaliby nas od A do Z. Jeśli już, to bardziej możemy doszukać się wariantu “smudowego”, czyli dojścia od A do O, ale ujmijmy sprawę jasno – na razie to bardziej obietnice niezłego grania w przyszłości niż coś, czym należy się jarać tu i teraz. Przykładowy Pedro Tiba co prawda sieknął bramkę, po której zbieraliśmy szczęki z podłogi, ale tak całościowo ciągle trudno być do gościa w pełni przekonanym. Ale o indywidualnej mizerii tej serii gier chyba najlepiej świadczy fakt, że szukając jej najlepszego gracza, w pierwszej kolejności do głowy przychodzi tylko jedno imię i nazwisko: Patryk Tuszyński.
Dublet na Legii zawsze swoje waży, nawet jeśli ważniejszą rolę niż umiejętności czysto piłkarskie odegrał spryt i instynkt. I myślimy sobie, że takie otwarcie akurat napastnikowi Zagłębia było cholernie potrzebne, bo niewykluczone, że dzięki niemu liga odzyska naprawdę solidnego piłkarza. Solidnego, czyli takiego przynajmniej dwa razy lepszego niż w poprzednim sezonie.
Trzy lata to w piłce nożnej szmat czasu, zapewne znajdziemy też kilkanaście bardziej bolesnych zjazdów, do których doszło w naszej kopanej w tym czasie, ale przypomnijmy, gdzie wtedy był Tuszyński.
Na radarze Adama Nawałki, który ciągle poszukiwał napastnika mogącego uzupełnić kadrę, w której brylowali Lewandowski z Milikiem. Ostatecznie piłkarz z Sycowa w pierwszej reprezentacji nigdy nie zadebiutował, ale sam fakt zwrócenia na siebie uwagi selekcjonera coś znaczył. Czy to powołanie dziwiło? Nie, jeśli weźmiemy pod uwagę dwie rzeczy:
– mówiliśmy o 25-latku, który strzelił 16 goli w sezonie dla Jagi i dorzucił 3 asysty,
– Nawałka wcześniej (a czasami nawet później) z bliska przyglądał się większym ogórkom.
Nie potrafimy wykluczyć, że facet nawet by się tego debiutu doczekał, gdyby udało się wtedy postawić kolejny krok we właściwym kierunku. Transfer do tureckiego Rizesporu za bańkę zachodniej waluty na papierze mógł się wydawać właśnie takim ruchem. Kiedyś nad Bosfor do tamtejszego średniaka za podobne pieniądze trafił na przykład Kamil Grosicki i nie narzekał. Niestety później różnica pomiędzy panami była już bardzo widoczna i łatwa do przedstawienia: to, co “Grosik” pokazywał w meczach ligowych Sivassporu, Tuszyńskiemu udawało się w zasadzie jedynie w Pucharu Turcji, w dużej mierze przeciwko drużynom z niższych lig.
Na pierwszy rzut oka ten bilans nie jest jakoś szczególnie dramatyczny – 2 sezony, 50 występów, 12 goli i 4 asysty. Jednak gdy mocniej się w to zagłębimy, trudno mówić o udanej przygodzie – w 33 meczach Super Lig Tuszyński strzelił 2 gole i zaliczył 2 asysty. Resztę nabił właśnie w tych drugorzędnych rozgrywkach. I choć na przykład taki gol na wagę remisu w ostatniej minucie spotkania z Galatasaray, to pewnie całkiem fajne wspomnienie, to stało się jasne, że Tuszyński powinien wracać do kraju, bo na obczyźnie nic wielkiego już go nie spotka.
Wybór padł na Zagłębie Lubin, choć na brak innych opcji piłkarz też nie narzekał. I choćby z tego względu, że widziało go u siebie kilka klubów ekstraklasy, jego powrót był rozczarowaniem. Niedoszły reprezentant najpierw musiał pogodzić się z tym, że znajdował się w cieniu Jakuba Świerczoka, a po transferze rywala do Łudogorca Razgrad nie potrafił na swoją korzyść rozstrzygnąć rywalizacji z Jakubem Maresem. Beznadziejny bilans nieco podratował dopiero w samej końcówce sezonu, gdy w spotkaniu o pietruchę wcisnął dwa gole Koronie Kielce. Licznik zatrzymał się na pięciu w całym sezonie.
Czyli jakkolwiek patrzeć Tuszyński w ostatnich dwóch meczach ligowych załadował cztery gole. Do tego dochodzą bramki w sparingach i wygranie rywalizacji z 31-letnim Czechem. Są powody do optymizmu. Nie mówimy, że facet może wrócić na tapet w kontekście reprezentacji, ale na pewno stać go, by jeszcze coś w tej lidze znaczyć.
Fot. FotoPyK