Po mundialu w Brazylii najwięcej obiecują sobie gospodarze, liczący na przełamanie dominacji Hiszpanii oraz marzący o powrocie na tron królów futbolu. Historia pamięta jednak, że takie pompowanie balonu bywa zgubne, o czym doskonale przekonali się sami Brazylijczycy 64 lata temu. Mistrzostwa świata w 1950 roku były pierwszymi rozegranymi po wojnie. Tak jak po 1945 roku zmienił się świat, tak mundial rozgrywany w Brazylii przyniósł dwie z największych sensacji w dziejach piłki – i nie mówimy tutaj wyłącznie o sławnej porażce Brazylijczyków na Maracanie. Anglicy także nie zapomnieli, tamte mistrzostwa przyniosły bowiem – cytując prasę – „prawdziwą śmierć angielskiego futbolu”.
Zaczniemy jednak od Canarinhos. Brazylia w tamtym czasie – tak jak obecnie, a właściwie jak zawsze – była kolosem światowego futbolu, Krajem Kawy, gdzie miliony dzieci rodziły się z piłką przy nodze, w futbolu widząc jedyną szansę na wyrwanie się z biedy. To nie zmieniło się zresztą do dziś – piłka nożna jest wciąż najskuteczniejszym biletem z faveli do wielkiego świata, którego rodzice przyszłych gwiazd futbolu z utęsknieniem wypatrują za horyzontem. Tamci Canarinhos byli jednak etapem przejściowym, półproduktem spajającym przedwojenne czasy Leonidasa oraz złoty okres świetności, który nadejdzie dopiero za osiem lat wraz z chuderlawym dzieciakiem znanym jako Pele.
Ślepy traf, decydujący o finale mundialu roku 1950 – który de facto finałem nie był, rozgrywano bowiem dwie fazy turnieju i tylko przypadek oraz wyniki sprawiły, że ostatni mecz decydował o wszystkim – skojarzył ze sobą dwa zespoły z Ameryki Południowej, tj. gospodarzy turnieju Brazylijczyków oraz Urugwaj. Legendarna Maracana przypominała w tym dniu rzymskie koloseum – padł rekord wszech czasów, a skupionych piłkarzy przyszło oglądać dokładnie 199 tysięcy 854 widzów. Prowadzenie gospodarzom dał Friaca, a na trybunach w najlepsze trwała fiesta, stadion przypominał pulsujący sambodrom. Wtedy nastąpiła katastrofa.
Na 1:1 wyrównał genialny Juan Alberto Schiaffino, legenda Penarolu oraz Milanu. W 79. minucie blisko 200 tysięcy ludzi zamarło. Strzelec kontaktowej dla Urugwajczyków bramki asystował, a Ghiggia pokonał Moacira Barbosę, przy nie najlepszej postawie brazylijskiego golkipera. Chwila ta na zawsze przeszła do historii piłki nożnej. Była dokładnie godzina 16:33, a moment ten zapisał się na kartach dziejów jako „najdonioślejsza cisza w historii futbolu”. Ludzie nie dowierzali, smutek ogarnął ulice. Słabszy tego dnia był genialny brazylijski snajper oraz król strzelców całego turnieju Ademir, który w dotychczasowych meczach mundialu regularnie dziurawił siatkę rywali, tego dnia jednak piłka nie była jego najlepszą przyjaciółką. William Faulkner pisał, że „człowiek jest sumą swoich nieszczęść”, i właśnie najbardziej za porażkę zapłacił bramkarz Barbosa, któremu do samej śmierci wypominano feralną interwencję po strzale Ghiggi.
Porażka Canarinhos w finale była katastrofą, ale to, co zdarzyło się prawie trzy tygodnie wcześniej, urosło niemalże do rangi narodowej tragedii i całkowicie zaburzyło układ biegunów w światowym futbolu. Na Estadio Independencia w Belo Horizonte zmierzyły się zespoły Anglii oraz Stanów Zjednoczonych. Ojcowie futbolu, spadkobiercy mentalności „imperium, nad którym nigdy nie zachodzi słońce” przystępowali do tego meczu pewni swego, ale mieli oczywiste powody. Siedem ostatnich meczów jankesów przed mundialem to siedem porażek, a stosunek bramek wręcz katastrofalny – 2:45! Rezultaty piłkarzy USA nie pozostawiały zatem żadnych wątpliwości, kto w tym układzie jest faworytem. Amerykanie mieli jednak inne plany, postanowili odwrócić złą kartę i wygrali 1:0, sprawiając narodową żałobę w kolebce futbolu.
Porównanie obu składów nie ma właściwie najmniejszego sensu. Anglicy byli twórcami tej gry, zunifikowali jej zasady, dając światu piękny prezent w postaci piłki nożnej. Pierwsi stworzyli rozgrywki ligowe, jako pierwsi zorganizowali puchary krajowe – FA Cup – mieli zatem moralne prawo rościć sobie pretensje niejako do posiadania na własność futbolu, co do dzisiaj ma zresztą miejsce, w postaci wszelkiego rodzaju haseł w stylu „football’s coming Home”. Jankesi byli kopciuszkiem w świecie piłki, a reprezentację udało się sklecić tylko i wyłącznie dzięki pasji i oraz zapałowi garstki kopaczy z St. Louis, którzy stworzyli trzon kadry USA. Dla Amerykanów była to przygoda ich życia, dla Anglików powinność oraz święty obowiązek wobec imperium brytyjskiego.
Patrząc na skład Anglii z dzisiejszej perspektywy, można by rzec, że przynajmniej połowa tej drużyny ma swoje pomniki przed różnymi stadionami w Anglii. W obronie biegał mityczny sir Alf Ramsey, który 16 lat później zdobył wraz z Anglią mistrzostwo świata jako trener, a na swojego sukcesora w defensywie wychował samego Bobby’ego Moore’a. Ramseyowi partnerował Billy Wright – ikona Wolverhampton, która rozegrała 105 meczów w kadrze, a której imieniem nazwana jest jedna z trybun na Molineux Stadium. Dalej także nie było gorzej – świetny Wilf Mannion, obok Roy Bentley czy Jackie Milburn, a na końcu prawdziwe tuzy angielskiego futbolu. Pierwszą z nich był najlepszy drybler świata sir Stanley Matthews, który został później pierwszym laureatem plebiscytu magazynu „France Football”, czyli „Ballon d’Or”. W ataku Stan Mortensen, bombardier z Blackpool. Obrazu majestatycznej wręcz potęgi dopełniał sir Tom Finney, symbol oraz do dziś niepobity lider w klasyfikacji strzelców w historii Preston North End – pierwszego w dziejach mistrza Anglii.
Spotkanie w Belo Horizonte wydaje się dzisiaj pewnego rodzaju kuriozum, jednakże – bądźmy uczciwi – Anglia na tamtym turnieju zawiodła całkowicie, a osławiony mecz z USA nie był jedyną klapą na tych zawodach. Krytykowano taktykę, Matthewsa pozostawiono bowiem w tym meczu na ławce, a jak wiadomo, nie można wtedy było robić jeszcze zmian. Parę dni po amerykańskim blamażu ojcowie futbolu znów przegrali, tym razem z Hiszpanią, także 0:1, a jedyną bramkę strzelił sześciokrotny król strzelców oraz do dziś niepobity rekordzista, jeśli chodzi o gole w La Liga – chociaż goni go ostro Leo Messi – Telmo Zarra. Wróćmy do meczu Anglii przeciwko USA: nazwiska jankesów i tak Wam wiele nie powiedzą. Ciekawostką jest fakt, że jedyną bramkę dla piłkarzy USA strzelił… Haitańczyk Jo Gaetjens, który nawet nie posiadał amerykańskiego obywatelstwa. Takie były czasy, przepisy mniej restrykcyjne, a nieścisłości multum. „Don” Alfredo Di Stefano występował na przykład w barwach aż trzech reprezentacji, a Pelego awizowano w 1958 roku jako starszego, aby mógł wystąpić na mundialu w Szwecji i ukazać światu swój talent.
Po historycznej porażce z USA w Anglii zapanowała oczywista konsternacja, a następnego dnia „Daily Herald” zamieścił… nekrolog:Â „Zawiadamia się wszystkich pogrążonych w żałobie kibiców, że 29 czerwca 1950 roku umarł angielski futbol”. Pacjent walczył dzielnie, ale ostatecznie poległ. Faktowi temu towarzyszyły śmieszne historie, gazety i radio bowiem, otrzymując jedynie wynik meczu, myślały, że to pomyłka i na początku podawały rezultat jako 10:0 lub 10:1 dla Anglików. Losy tego meczu – z perspektywy Amerykanów – opowiedziane zostały w hollywoodzkim obrazie „The Game of their lives”, czyli „Gra ich życia”. Film nie jest być może arcydziełem, ale jest spójny, interesujący oraz oczywiście zaszczepia patriotycznego ducha USA z powiewającym – obowiązkowo! – sztandarem w tle.
Sukces jankesów nie przekuł się jednak na popularność tego sportu w ojczyźnie Babe’a Rutha i Joe DiMaggio. Na eskalację miłości do piłki kopanej trzeba było poczekać następne ćwierćwiecze, aż do utworzenia NASL, czyli North American Soccer League, która występami za oceanem skusiła m.in. samego „Kaisera” Beckenbauera czy nawet George’a Besta. Prawdziwym imperatorem NASL został jednak oczywiście nie kto inny jak sam „Król Futbolu”, czyli Pele. Legenda głosi, że po przegranym przez Brazylijczyków meczu z Urugwajem w 1950 roku mały Edson, widząc łzy swojego ojca, obiecał mu, że odzyska dla Brazylii mistrzostwo świata. Słowa oczywiście dotrzymał. Historia pięknie zatoczyła koło.
KUBA MACHOWINA