Reklama

Jak Kevin Anderson dotarł do finału Wimbledonu

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

15 lipca 2018, 14:38 • 14 min czytania 1 komentarz

Na pierwszy rzut oka Afrykaner to gość, którego zdecydowanie nie powinno być w tak dalekiej fazie turnieju wielkoszlemowego, a dotarł do niej już po raz drugi. Przed US Open 2017 jego największym osiągnięciem w zawodach tej rangi był zaledwie ćwierćfinał. Jeden, zresztą wywalczony również w Stanach Zjednoczonych. Wygrane turnieje? Cztery, wszystkie rangi ATP 250, najniższej możliwej w cyklu World Tour. Skąd więc te dwa finały najważniejszych imprez?

Jak Kevin Anderson dotarł do finału Wimbledonu

To pytanie, które zadawali sobie wszyscy już kilka miesięcy temu, gdy doszedł do ostatniej fazy rozgrywek na amerykańskich kortach. Wtedy można było to wszystko tłumaczyć jako anomalię, wskazując choćby na rywali, których pokonywał po drodze: kwalifikant JC Aragone, wracający do siebie Ernests Gulbis, Borna Corić, Paolo Lorenzi, niziutki Diego Schwartzman i Pablo Carreño-Busta. Prawdziwy sprawdzian przyszedł dopiero w finale, a tam Rafa Nadal był bezlitosny.

Tak, można było to uzasadniać w ten sposób. Teraz, gdy Anderson trafił do finału również w Wimbledonie, pokonując wcześniej Rogera Federera i Johna Isnera, w jego życiowej formie, już nie da się tego powtarzać. Trzeba uznać, że Kevin to po prostu bardzo dobry tenisista, który w ostatnich latach wznosi się na szczyty swoich możliwości. I, jeśli prześledzi się jego karierę, to nie ma w tym przypadku.

Zasługa książki

Był taki czas, gdy Republika Południowej Afryki miała grono naprawdę znakomitych tenisistów. W najlepszym dla tamtejszego tenisa momencie w pierwszej setce rankingu ATP kręciło się kilkunastu zawodników z tego kraju. Nazwiska takie jak Cliff Drysdale, Johan Kriek czy Kevin Curren do dziś są znane w tenisowym świecie. To przecież zwycięzcy i finaliści turniejów wielkoszlemowych. Po tym, jak zakończyli oni kariery, przyszło jednak załamanie. Nie tylko sportu, ale i całego kraju – na znaczeniu i wartości straciła waluta, odwoływano kolejne turnieje organizowane w RPA, młodzi tenisiści nie mieli pieniędzy na starty. Zaczęła się tenisowa susza.

Reklama

Właśnie w takim okresie urodził się Kevin Anderson. Na szczęście, zanim stał się „młodym zawodnikiem z wielką przyszłością” tenis w Południowej Afryce zaczął się odradzać. Ale i bez tego zapewne dałby sobie radę – miał bowiem wielkie wsparcie w osobie swojego ojca. I tak, to jedna z tych historii, gdy pasja ojca przenosi się na dzieci. Michael Anderson uwielbiał tenisa, choć Kevin mówił po latach, że nie był w żaden sposób przymuszany do jego trenowania, jak było to choćby z Andre Agassim.

Mój tata nie naciskał na mnie w żaden sposób, nie kierował w żadną stronę. Miał ambicje związane ze mną i sportem, ale było jasne, że lubi tenis. W tenisie nie polegasz na innych osobach, które mówią ci, czy jesteś wystarczająco dobry, by grać. To sport indywidualny i to proste: albo jesteś dobry, albo nie.

Mały Kevin (tak, kiedyś był mały!) grał zwykle z Gregiem, swoim młodszym bratem. Najpierw przebijali starą piłkę nad kawałkiem sznurka, potem ojciec wybudował im ścianę, o którą mogli tłuc całymi dniami. Później zaczęli chodzić na korty. Ich rodziców było na to stać, oboje zarabiali nieźle. Chłopakom zawsze towarzyszył ojciec, a takie wyprawy często ciągnęły się w nieskończoność. Dlaczego? Bo żaden z tej dwójki nie chciał przegrać, przeciągali więc mecze niemal na siłę.

Pamiętam, że tata miał książkę, która się rozpadała i była poklejona taśmą, żeby strony trzymały się razem, tak często do niej zaglądał. To był „Total Tennis Training” Chucka Kriese’ego. Tę książkę czytał najczęściej.

Z tej książki wyciągał wnioski, na jej podstawie uczył chłopaków grać. Trzeba stwierdzić, że robił to znakomicie, bo zarówno Kevin, jak i Greg bardzo dobrze radzili sobie w młodzieżowych turniejach. No i, kwestia jeszcze ważniejsza – potrafili, już w młodym wieku, zrozumieć, jak ważne jest odpowiednie przygotowanie. Treningi, dieta, to wszystko.

Reklama

Mój tata sam też trochę grał. Był samoukiem, czytał wiele książek, oglądał mnóstwo filmów. Odegrał największą rolę w mojej karierze. Gdy dorastałem, a trening trwał 2-3 godziny, często przez pierwszą koncentrowaliśmy się tylko na pracy stóp. Wiele czasu spędzałem, kiwając się przed lustrem, wciąż to robię. Zwłaszcza, gdy chcę popracować nad jakąś rzeczą.

Gdy, po wielu latach, wygrał pierwszy turniej rangi ATP, zrobił to w swoim rodzinnym kraju. Jego tata oglądał to… sprzed telewizora, mimo że na korty miał zaledwie kilka minut drogi. Kevin przyznał potem, że to „jedna z tych rzeczy, o których niemal nie musisz rozmawiać, bo wiesz o wszystkim, co działo się za kulisami”.

I tak, w karierze juniorskiej Andersona największą rolę odegrał jego ojciec. Ale przyszedł czas, gdy Kevin musiał podjąć istotną decyzję.

Stany, Stany

Miał wtedy 17 lat i, w teorii, powinien przechodzić na profesjonalizm. W praktyce pojawiło się inne wyjście – oferta z koledżu z amerykańskiego Illinois. Złożył ją zresztą pracujący tam Craig Tiley, czyli rodak Kevina. Możliwość rozwoju przez kolejnych kilka lat, zagwarantowane stypendia, rywalizacja na wyższym poziomie niż w juniorach, gwarantująca spokojniejsze przejście do profesjonalnego tenisa. Anderson się zdecydował, choć początkowo niemal nic nie wiedział o tym, co czeka go w USA.

W sumie nie wiedział zbyt wiele o tenisie w koledżach, gdy byłem w RPA. W trakcie mojego ostatniego roku w roli juniora, zacząłem odbierać telefony od trenerów i im więcej się o tym dowiadywałem, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że to okazja, która może mi się opłacić. „Wychodząc” z RPA nie miałem pieniędzy na bazę w innym kraju, gdzie mógłbym się rozwijać i poprawiać swoją grę.

W koledżu Anderson spędził trzy lata. Dziś powtarza, że była to znakomita decyzja, mimo że gdy on po raz kolejny rywalizował w mistrzostwach NCAA (amerykańskiej organizacji zrzeszające sportowe instytucje), o rok młodszy Novak Djoković był już mistrzem wielkoszlemowym. Zresztą, podobną drogę do Afrykanera przechodził też gość, z którym mierzył się w półfinale Wimbledonu – John Isner. Gwarantujemy, że on też narzekać na swoją przygodę z uczelnią narzekać nie będzie.

Minęło trochę czasu, odkąd opuściłem koledż i wiele musiałem się nauczyć, by grać na profesjonalnym poziomie, ale to zdecydowanie była istotna część mojego rozwoju. Wiele dzieci, z którymi rozmawiam, zachęcam do pójścia do koledżu. Mam nadzieję, że ten trend będzie się rozwijać, bo to bardzo opłacalne doświadczenie.

Nie będziemy opisywać wam jego osiągnięć z tamtych czasów, bo – bądźmy szczerzy – 99% ludzi spoza USA gubi się w amerykańskim systemie. Najkrócej rzecz ujmując, możemy napisać, że były dobre. Dochodził do finałów, był ważną postacią na swoim uniwerku. Tyle. Co jednak istotne – w Stanach Kevin odnalazł swoją drugą ojczyznę. Kilka lat temu zastanawiano się nawet, czy są szanse, by Anderson – na stałe mieszkający i trenujący w USA – reprezentował barwy tego kraju. John McEnroe wyraził wówczas swoją opinię:

Jeśli Kevin zdecydowałby się grać dla USA, byłoby to wspaniałe, moglibyśmy mówić, że mamy dziewięciu Amerykanów w setce, zamiast ośmiu. Ale czy to naprawdę zmieniłoby obraz naszego tenisa? Nie. Stałoby się to tylko wtedy, gdyby grał dla USA w Pucharze Davisa i na igrzyskach.

Anderson, rzecz jasna, na taki krok się nie zdecydował. Choć ze Stanami wiąże go jeszcze coś, a raczej ktoś – Kelsey, od 2011 roku, jego żona. Poznali się zresztą w koledżu. Nie wiemy, na ile to częste, ale w przypadku Kevina na pewno należy dopisać to do listy największych plusów tego etapu jego kariery.

To niemożliwe, by odtworzyć więzi, jakie zawarłem w koledżu. Poznałem tam żonę, najlepszych przyjaciół, cała społeczność tenisowa z Illinois jest dla mnie jak rodzina. Jestem blisko z każdym z nich. To zmieniło moje życie na wiele sposobów.

Co do Kelsey, dodać musimy jeszcze, że lepiej trafić nie mógł. Gdy ją poznał, była materiałem na niezłą golfistkę. Zrezygnowała jednak ze swojej kariery, na rzecz tej męża. A że ukończyła studia z księgowości, to… niech zresztą powie wam sama:

Zajmuję się jego rachunkami i podatkami, planuję podróże i rezerwacje hoteli. Jestem też odpowiedzialna za rozkład dnia – wszystko, co może sprawić, że życie Kevina będzie prostsze. Tak, by mógł skupić się na grze w tenisa. Jest mało ludzi, którzy to robią, tak naprawdę są tylko 2-3 kobiety, które podróżują ze swoimi partnerami „na pełny etat”.

Poza tym wszystkim, w 2016 Kevin, wraz z żoną i trenerem, założyli Realife Tennis, projekt, z którego młodzi, aspirujący tenisiści (choć nie tylko) mogą otrzymać wskazówki na temat swojej kariery – jak trenować, co jeść, czemu nie wygrywają. W sumie wszystko. Kelsey pisze też poczytnego bloga, ale to już temat na zupełnie inny tekst.

Ciężka praca

Popłaca. Zdecydowanie, choć zapewne niektórzy będą twierdzić inaczej, bo „czy się stoi, czy się leży…”. Cóż, Kevin zdecydowanie robił to pierwsze. A do tego biegał, odbijał miliony piłek, spędził tysiące godzin na korcie i na siłowni. Wiemy, w teorii robi to każdy tenisista, ale trudno nie odnieść wrażenia, że Anderson jest swego rodzaju fenomenem. Wystarczy posłuchać, do ma do powiedzenia jego otoczenie. Ot, choćby trener z czasów koledżu, Brad Dancer, który wspomina, że każdego ranka, o szóstej, Kevin wyrywał go z łóżka na dodatkową sesję treningową. O szóstej! Anderson spotykał się już wówczas z Kelsey, która wspomina to tak:

Wychodziliśmy gdzieś wieczorem, w pewnej chwili patrzył na zegarek i mówił: „Muszę iść do domu, muszę wstać rano, żeby potrenować”. Nie mogłam zrozumieć, czemu nie chce spędzić ze mną więcej czasu. W końcu zapytałam go: „Inni ludzie nie trenują tak wcześnie rano, o co chodzi?”. Wtedy powiedział mi, że to prywatna sesja z jego trenerem.

W sumie to gratulujemy Kelsey wytrwałości. Bo jeśli myślicie, że to skończyło się w koledżu, to absolutnie nie macie racji. Kevin jest taki do dziś. Dancer, ten sam, którego wyciągał z łóżka, wspomina:

Najwspanialsze u Kevina było zawsze to niezachwiane przekonanie, że może zostać graczem z TOP 10 na świecie. Nic go nie dotykało, zawsze miał jasno zdefiniowaną ścieżkę, którą podążał. Dzięki temu potrafił „zrzucić” z siebie porażki i podążać naprzód.

Popatrzcie na Andersona teraz, przypomnijcie sobie mecze z Federerem i Isnerem. Pierwszy rzuca się w oczy serwis, jasne. Miał go od zawsze. Druga jego ruchliwość, która przy tym wzroście nie jest wcale oczywista. Ale tę też miał, w czasach koledżu grał w debla, z bardzo dobrymi wynikami. A co potem? Bardzo dobra gra z returnu i to, jak mocny jest od strony mentalnej. Uwierzycie, że jeszcze z dwa lata temu wszyscy eksperci powiedzieliby wam, że to te dwa elementy musi poprawić? Pewnie nie, a faktycznie tak było. Kevin wiedział o tym i po prostu to zrobił.

Czuję, że każdy dzień to okazja, by stać się lepszym. Od najmłodszych lat mój tata powtarzał mi, że musimy ciężko pracować, by osiągnąć nasze cele. Dziś muszę jednak monitorować mój trening i upewnić się, że z nim nie przesadzam. Jednak w tym samym czasie muszę skupić się na pracy. Nie ma dróg na skróty.

Dodajmy jeszcze trzy cytaty. Pierwszy to wypowiedź jego byłego kolegi z kadry RPA na Puchar Davisa, Johna-Laffnie de Jagera, drugi to jego trener, Louis Vosloo, a trzeci – ponownie – jest autorstwa jego żony.

Pamiętam, że kiedyś remisowaliśmy z Holandią w meczu, który rozgrywaliśmy w RPA. Była zima, niskie temperatury. Zespół skończył już trening. Kevin, trener mentalny i ja szliśmy z powrotem do hotelu, kiedy Kevin powiedział, że nie czuje się komfortowo ze swoim serwisem. Chciał poćwiczyć więcej. Wróciliśmy więc na korty i przez kolejne 45 minut Kevin ćwiczył swój serwis. On zrobi wszystko, co będzie potrzebne, by stać się lepszym tenisistą.

Jeśli Kevin czuje, że dzięki czemuś może stać się o jeden procent lepszy, to zrobi to. Jego nastawienie do pracy jest wyjątkowe. Mamy z nim problemy, bo chce robić zbyt wiele, nie dlatego, że unika wykonywania czegoś. Żeby dać wam przykład – byliśmy w Auckland i szukaliśmy specjalnego octu, który pomaga jego systemowi trawiennemu. Jeździliśmy po całym mieście, wypożyczonym autem, zerkając na kilka różnych map.

Cokolwiek na temat jego poświęcenia i etyki pracy powiedzieli wam inni ludzie, ja mogę tylko powtórzyć. Jest na takim poziomie oddania tenisowi, jakiego nie widziałam u nikogo innego, a stykałam się z wieloma ludźmi, którzy czemuś się poświęcali, zarówno w sporcie, jak i poza nim.

Z dala od kortu

W teorii to tekst o Kevinie-tenisiście, ale trudno wyrwać z Andersona tylko tę część jego osoby i powiedzieć „patrzcie, to cały on!”. Bo Afrykaner po prostu na to nie pozwala. Wspominaliśmy już o Realife Tennis. Ostatnio Anderson zwrócił za to uwagę na znaczne nadużywanie… plastikowych toreb na rakiety. Chodzi o to, by dać środowisku odetchnąć, choćby w najdrobniejszy z możliwych sposobów. Znacie ten obrazek doskonale – Roger Federer czy Rafael Nadal wyciągają nową rakietę, odpakowują z torebki, tę oddają chłopakom od podawania piłek, by wrzucili ją do kosza. Anderson stwierdził, że warto z tym skończyć.

Obejrzał dokument „Plastikowy ocean” na Netflixie i otworzył mi oczy. Gdy tylko zaczniesz o tym czytać i googlować, problem staje się widoczny. Zawsze byłem uświadomiony ekologiczne, ale w ostatnich kilku miesiącach zrobiłem kolejny krok do przodu. A kiedy otworzą ci się oczy, nie ma drogi powrotnej.

Sens tej inicjatywy podkreśla też Andy Phillips, czyli gość, który zajmuje się naciąganiem rakiet. Podkreśla, że torebki nałożone na rakiety są „tak naprawdę po to, by dobrze wyglądały”. Poza tym można tam dodać kilka reklam, jeśli akurat ktoś ma sponsorów. Tym bardziej głos Andersona staje się istotny i, wbrew pozorom, ma duże znaczenie. Kevin jest bowiem wiceprzewodniczącym ATP Players Council – Rady Zawodników i aktywnie uczestniczy w dyskusjach na tematy okołotenisowe. Swoją drogą, przewodniczącym jest Novak Djoković, z którym zagra w dzisiejszym finale Wimbledonu.

Gdyby jednak całkowicie odejść od kortu, zobaczycie, że Afrykaner to też, najprościej rzecz ujmując, spoko koleś. Kiedy akurat ma chwilę, wyluzuje się na jam session z… braćmi Bryanami. Swoją drogą, nagranie z niej podrzucamy poniżej. Rozpoznacie piosenkę? Nagrody za to nie ma, ale możecie uznać, że słuchacie dobrej muzyki.

Zaznaczyć musimy tu jeszcze coś, czego pominąć by się nie dało – psy. Kevin kocha zwierzaki, często wrzuca na swoje social media nagrania z nimi, zwykle opatrzone hasztagiem, który ma zachęcić do ich adopcji ze schroniska. Najczęściej pojawia się w nich Lady Kady, jego obecny pies, ale Anderson często przywołuje w wywiadach Lulu, pudla, który był jego pierwszym zwierzakiem.

Wzięliśmy Lulu do domu, gdy miałem sześć lat. Zawsze śmialiśmy się z faktu, że kosztowała nas 60 randów, czyli jakieś osiem dolarów. Ale myślę, że przeniosła też na mnie jakiś rodzaj bakterii, bo skończyłem z wyciętym wyrostkiem robaczkowym. Nie chcę jej tym obarczać bez żadnego dowodu, ale doktor powiedział, że to mogło przejść na mnie od psa, więc ostatecznie kosztowała nas nieco więcej, ale była wspaniała.

Kelsey Anderson:

Jest wielka strona Kevina, której ludzie, poza tymi najbliższymi, nie widzą. Jest dużo bardziej inteligentny niż wielu podejrzewa. Lubi docierać do sedna rzeczy, by dowiedzieć się, jak coś działa. Gdy chwycił za gitarę, grał na niej po niecałym miesiącu. Czyta cały czas. Jest wielka różnica pomiędzy nim na korcie, a poza nim.

A, gdybyście kiedyś mieli okazję zjawić się w domu Andersona, to nie znajdziecie tam żadnych rakiet, piłek czy trofeów. Kiedyś wisiała tam fotografia wygranego przez niego meczu na Wimbledonie, ale zdecydował, że nie chce jej widzieć, bo uznał, że… zagrał wtedy słabo. Przede wszystkim jednak pamiętajcie: „za wystrój wińcie Kelsey”.

Turniej jego życia?

Trzy lata temu Kevin Anderson dotarł na Wimbledonie do czwartej rundy. Prowadził wówczas 2-0 w setach z Novakiem Djokoviciem. Kolejne dwa przegrał łatwo, ale późna pora przerwała rozgrywanie spotkania. Wydawało się, że to ratunek dla Kevina, ale ostatecznie piątą partię również zgarnął Serb. Djoković wygrał wtedy zresztą cały turniej. A Anderson? Dziś powtarza, że to był dla niego mecz, który pomógł mu stać się jeszcze lepszym. Dzięki niemu wygrał później z Andym Murrayem na US Open i osiągnął swój pierwszy ćwierćfinał. To nie nasz wymysł, tylko jego słowa. Podobnie mówił tez o zeszłorocznym finale w USA:

Wiele się nauczyłem. To był trudny mecz, przeciwko komuś, kto grał takie wcześniej ponad 20 razy. Jestem bardzo zadowolony, że dotarłem do finału i mogłem to przeżyć. Niewielu zawodników dostaje taką szansę, to bardzo trudne.

Dziś stoi przed największym wyzwaniem w swoim życiu. Na US Open mało kto w niego wierzył, na Wimbledonie – w finale z wracającym do gry Djokoviciem, którego nikt w tej fazie turnieju nie oczekiwał – jest w stanie zrobić coś historycznego. Zresztą, tak naprawdę historyczne mecze już tu zagrał. Dwa. Bo do takich należy zaliczyć zarówno ćwierćfinał z Federerem, jak i mecz półfinałowy z Johnem Isnerem.

O tym drugim napisano już chyba wszystko: najdłuższy półfinał Wimbledonu w historii, drugi najdłuższy mecz w ogóle, mnóstwo asów, 99 gemów, punktów tyle, że trudno zliczyć. Ale przede wszystkim: wielkie emocje i, prawdopodobnie, największe zwycięstwo w karierze Andersona. A z pewnością najważniejsze. Przecież Kevin ma już 32 lata i wiele kariery mu nie zostało.

Gdybyśmy mieli opisać go najkrócej, jak tylko się da, z pomocą przyszedłby język angielski. Bo „late bloomer” to piękne sformułowanie, idealnie tu pasujące. Anderson rozwijał się powoli, harmonijnie, kilka lat spędził też w koledżu, więc profesjonalną karierę zaczął później niż większość tenisistów. Po drodze zaliczał też kilka kontuzji i problemy z kolanami, poddał się m.in. operacji, która miała je zlikwidować. To działo się w 2016 roku. Rok później był finalistą US Open.

Nie sądzę, że wiek to poważna sprawa. Zresztą, każdego roku moje urodziny przypadają w weekend przed Roland Garros, więc nie mogę przesadnie świętować. Gdy zakończę karierą, będę miał 16 urodzin do nadrobienia.

Czy pokona Novaka Djokovicia? Tego nie wie nikt. Swoją dotychczasową postawą pokazał jednak, że absolutnie nie można go skreślać. A nawet jeśli nie zdobędzie dziś trofeum, to bądźcie pewni, że swoje szanse jeszcze będzie mieć. Dwa lata temu mówił:

Jeśli porównacie moją karierę do pięciosetowego spotkania, to wierzę, że jestem w trakcie trzeciego seta. Są zawodnicy, którzy grają po trzydziestce i to bardzo dobrze. Wiem, że mogę stać się jeszcze lepszy.

Dziś te słowa wydają się wciąż aktualne. Bo Anderson gra tenis swojego życia i jeśli ma zamiar cokolwiek zmienić, to tylko na plus.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. NewsPix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

1 komentarz

Loading...